Lata 50. XX wieku to okres olbrzymiego boomu na kino fantastycznonaukowe, które w znaczny sposób wyparło staromodną, bardziej klasyczną grozę. Wampiry, wilkołaki, starożytne mumie — wszystkie te stwory odeszły na jakiś czas do lamusa, po to by na ich miejscu trwogę budziły olbrzymie, zmutowane zwierzęta, przerażające odkrycia naukowców, czy też w końcu, najazdy istot z innej planety. Na taki stan rzeczy miało wpływ kilka czynników: paranoja (podsycana zresztą przez amerykański rząd) wywołana okresem zimnej wojny, dynamiczny rozwój energii atomowej, czy też w końcu słynny incydent w Roswell z 1947, podczas którego to miał rozbić się latający spodek z przybyszami z innej planety. Wszystko to podsycało wyobraźnie filmowców, którzy zaczęli masowo zasypywać kina produkcjami science-fiction, te zaś cieszyły się niezwykłą popularnością wśród widowni. To obrazy znane i lubiane po dziś dzień, choć często traktuje się je z pewną pobłażliwością, jako urokliwe, acz naiwne ramotki. Nie oznacza to jednak, że mamy tutaj do czynienia z kinem pozbawionym większej wartości, bo choć wspomniana już naiwność jest cechą nierozerwalną kina z tego okresu, to jednak nakreśla ono obraz ówczesnego społeczeństwa, dużo mówiąc nam przy tym o jego fantazjach, ale i lękach, czy napięciach. Dziś redakcja Kinomisji (którą wspiera znany i lubiany tutaj Patryk Karwowski z ponapisach.pl!) celebruje własnie tego typu obrazy za pomocą poniższej wyliczanki. Zapraszamy do lektury!
PS. Kadr zdobiący naszą wyliczankę pochodzi z plakatu promującego znakomitą Zakazaną planetę w reżyserii Freda M. Wilcoxa.
Piotr Kuszyński
1950 – Rocketship X-M (reż. Kurt Neumann) – Mateusz R. Orzech
Omawianie filmów z tzw. złotej ery kina science-fiction zwykło się rozpoczynać od przypomnienia o klasyku spod ręki George’a Pala Kierunek Księżyc (Destination Moon, 1950). Prace nad tą wysokobudżetową, tworzoną przez dwa lata i starającą się być naukowo akuratną pozycją nie były jeszcze zakończone, gdy producent Robert L. Lippert postanowił „pożyczyć” pomysł od kolegów po fachu i zrealizować niskobudżetowy film o podobnej tematyce. Rocketship Expedition Moon (jak brzmiał pierwotny tytuł) opowiada o innej załodze, która również leci z misją naukową na Księżyc. Jej przygód jednak nie kręcono przez dwa lata, lecz w tempie ekspresowym, tak że Rocketship X-M w kinach pojawił się aż 25 dni przed produkcją, którą się inspirował. Co więcej, plakaty promocyjne oprócz tytułu zdobił też napis „Expedition Moon”, jaki – gdy Kierunek Księżyc miał już swoją premierę – skutecznie konfundował widzów, niemających często pewności czy wybierają się na szeroko reklamowaną, wysokobudżetową pozycję czy jej b-klasową podróbkę. Strategia Lipperta okazała się opłacalna i jego film, biorąc pod uwagę koszty produkcji i reklamy, zarobił więcej niż obraz Pala. Mimo podobnego pomysłu wyjściowego, w rzeczywistości jednak obie produkcje więcej dzieli niż łączy. W Rocketship X-M niemal zupełnie zrezygnowano z naukowego podejścia do tematu, zastąpionego pomysłami rodem z kina eksploatacji, nierzadko dość groteskowymi. To film, gdzie odczepiony w kosmosie fragment statku kosmicznego nagle zawraca i grozi kolizją, a meteoryty śmigają wokół pojazdu z takim hałasem, że budzą śpiących kosmonautów. Na tym nie koniec, gdyż – czy to z powodu braku pomysłów na napisanie ciekawej fabuły na powierzchni ziemskiego satelity czy też z powodu sądowych gróźb wysyłanych przez producentów Kierunku Księżyc – nasza seksistowska załoga nigdy do Księżyca nie dociera, zamiast tego przypadkiem trafia na Marsa. Tam bohaterowie nabierają religijnego przeświadczenia, że znaleźli się na czerwonej planecie z powodu interwencji sił wyższych i muszą teraz wypełnić misję, czy może raczej: Misję. Ich rozumowanie potwierdza odnalezienie ruin marsjańskiej cywilizacji, pokrytych radioaktywnym osadem. W tym momencie należy wspomnieć, że choć radioaktywność i strach przed nią są charakterystycznymi cechami produkcji fantastycznych z omawianej dekady, to w 1950 roku tego typu tematyka wciąż była nowatorska, a nawet można pokusić się o stwierdzenie, że była odważna. Twórcy w swojej krytyce korzystania z broni nuklearnej posuwają się jeszcze dalej, gdy okazuje się, że Mars wciąż jest zamieszkany – jednak wyłącznie przez zdeformowane promieniowaniem mutanty. Mimo swoich licznych idiotyzmów, seksizmu i eksploatacyjnej fabuły, Rocketship X-M potrafi zaintrygować widza, jak również sprawić zwyczajną frajdę z oglądania. Spora w tym zasługa niezaprzeczalnej pomysłowości twórców czy interesujących wizualnie scen na Marsie. Poza tym jest to pierwszy film złotej ery kina science-fiction, równocześnie też pierwszy film amerykański z ludźmi podróżującymi w kosmosie, z kosmitami, z kobietą będącą członkiem bohaterskiej, poznającej ostateczną granicę załogi. Jako taki pozostaje produkcją nie do pominięcia przy poznawaniu klasyki kina science-fiction.
1951 – Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia (reż. Robert Wise) – Mateusz R. Orzech
Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia pozostaje jednym z najsłynniejszych filmów science-fiction w historii kina z wielu powodów. Po pierwsze dzięki sprawnej reżyserii Roberta Wise’a, mającego już wtedy za sobą pracę na planie Obywatela Kane’a Orsona Wellesa, a przed sobą reżyserię hitu Dźwięki muzyki oraz powroty do fantastyki naukowej w postaci Tajemnicy Andromedy w 1971 i Star Treka w 1979 roku. Po drugie, dzięki świetnej ścieżce dźwiękowej autorstwa Bernarda Herrmanna, którego nie tylko smyczki z Psychozy, ale i prekursorskie dźwięki thereminu z Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia zapisały się w klasyce soundtracków. Po trzecie, dzięki niepokojącej atmosferze znajdującej się na granicy apokaliptycznego kina, choć nigdy do niego nie trafiającej. W końcu, dzięki nader intrygującej fabule. Przybycie kosmity w latającym spodku – od tej pory klasycznym pojeździe obcych – staje się pretekstem do wybrzmienia opowieści o konieczności zaniechania działań sprawiających szkodę ludzkości i naszej planecie. Choć zrealizowany w cieniu obaw przed promieniowaniem i eksplozjami bomb atomowych, obraz zachowuje aktualność także i dzisiaj jeśli przyjrzymy mu się w kontekście niszczycielskiego działania człowieka. U Wise’a kosmita Klaatu i jego kultowy android Gorn pełnią pozytywną rolę i spotykają się z przemocą ze strony wielu bojaźliwych, ignoranckich Amerykanów; nie przybywają jednak na naszą planetę aby zmotywować nas do odpowiedniego działania. Wręcz przeciwnie, ludzkość jest tu uznawana za niezdolną do samodzielnego naprawienia swoich błędów, co ostatecznie zmusza przybysza z innej planety do postawienia ultimatum: albo zaprzestaniecie zniszczeń, albo my zniszczymy was. Wcześniej Klaatu zdąży zaprzyjaźnić się z drem Barnhardtem, wzorowanym na Albercie Einsteinie, który wtedy był kojarzony nie tylko ze swoich naukowych osiągnięć, lecz również jako orędownik światowego rządu czy człowiek zaangażowany w Kulturową i Naukową Konferencję dla Pokoju na Świecie z 1949 roku – działania, przez które był często postrzegany za komunistę. Barnhardt zresztą również zwoła podobną międzynarodową konferencję pokojową, co w świecie pozafilmowym odbije się echem podczas hollywoodzkich przesłuchań dokonywanych przez Komisję ds. Działalności Antyamerykańskiej, nieprzychylnej takim „komunistycznym” pomysłom. Dodać należy również, że kosmiczny Klaatu stanowił alegorię Jezusa Chrystusa: przybywa z nieba, umiera, zmartwychwstaje, spotyka się z paranoją i przemocą ze strony władzy, przyjmuje też ziemskie imię John Carpenter (cieśla). Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia to zatem progresywne kino, pełne odniesień do aktualnego stanu świata, nie szczędzące mu przy tym krytycznego komentarza. Dzięki zaś atrakcyjnej, przemawiającej do wyobraźni formie produkcja zapisała się w masowej świadomości: przykładem jest choćby pochodząca z filmu fraza Klaatu barada nikto, jaka na stałe weszła do popkultury. Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia w 2008 roku doczekał się również remake’u spod ręki Scotta Derricksona, reżysera m.in. Hellraiser V: Wrota piekieł.
1951 – The Man from planet X (reż. Edgar G. Ulmer) – Caligula von Kömuda
Układ Słoneczny przemierza nieznana planeta, która wypadła ze swojej trajektorii. Z jej powierzchni wysłany zostaje statek z pasażerem, który dociera na Ziemię i ląduje gdzieś na szkockich wrzosowiskach. Przybysza znajdują profesor Elliot (Raymond Bond) i towarzyszący mu dziennikarz nazwiskiem John Lawrence (Robert Clarke). W obliczu niemożności nawiązania kontaktu udają się z powrotem do położonego w pobliżu obserwatorium, lecz kosmita podąża ich śladem. Przebywający u profesora w gościnie naukowiec, doktor Mears (William Schallert) postanawia uwięzić obcego i wymusić na nim przekazanie sekretów niezbadanej cywilizacji… Niezależna produkcja w reżyserii Edgara G. Ulmera, twórcy znanego m.in. ze świetnego noir Bezdroże (1945), która intryguje głównie za sprawą perspektywy ukazania sensacyjnego tematu. Obcy wprawdzie przybywa na Ziemię z nie do końca czystymi intencjami (plan podboju, a jakże, ale wymuszony tragiczną sytuacją na jego własnej planecie), jednak to wyrachowanie i niemoralność ludzka wybijają się w tym przypadku na pierwszy plan, za sprawą makiawelicznego doktora Searsa, który spotkanie z przedstawicielem nieznanej rasy traktuje jako przepustkę do własnej sławy. Ściągnie tym samym na nasz gatunek nie lada kłopoty, zważywszy że kosmita potrafi przejmować kontrolę nad umysłami wybranych istot, jednak od finałowej konfrontacji ważniejszy wydaje się morał, z którego jasno wynika, że to człowiek jest najpodlejszym drapieżcą. Z ciekawostek należy też wymienić fakt, iż ufoludek z wielką bańką zamiast głowy porozumiewa się z otoczeniem za pomocą sygnałów dźwiękowych, co uczyniło z The Man from Planet X jedno ze źródeł inspiracji dla Stevena Spielberga przy kręceniu Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Obraz Ulmera wprawdzie rzadko przewija się na listach najbardziej wpływowych filmów science-fiction swojej epoki, ale z pewnością warto mu poświęcić uwagę. Unurzana w oparach mgły scenografia wciąż robi świetne wrażenie, nadając całości gotycki sznyt i tworząc aurę niesamowitości rodem z klasycznego kina grozy. Niedoceniona perełka.
1951 – Istota z innego świata (reż. Christian Nyby) – Caligula von Kömuda
Pierwsza adaptacja klasycznego opowiadania Johna W. Campbella Who Goes There? (1938). Z literackiego pierwowzoru scenarzysta wziął pomysł wyjściowy, zgodnie z którym grupa badaczy z antarktycznej stacji odkrywa na kole podbiegunowym wrogą formę życia z kosmosu. W odróżnieniu od oryginału obcy nie jest tu zmiennokształtny, a stanowi rodzaj zaawansowanej ewolucyjnie rośliny o humanoidalnym kształcie. Pomijając jednak tę zmianę film skutecznie wykorzystuje atuty wyjściowej historii, kreując atmosferę osaczenia i wygrywając klaustrofobiczny charakter miejsca akcji, a zarazem stanowiąc inteligentny mariaż science-fiction i kina grozy. Dla ówczesnych Amerykanów rzecz miała być odwzorowaniem zimnowojennych lęków, z obcym uosabiającym widmo komunizmu. Znajdzie się tutaj również miejsce na krytykę jajogłowych, gotowych poświęcić ludzkie życia w imię dobra nauki. Obecnie dzieło Christiana Nyby’ego (tu warto odnotować, że kwestia autorstwa pozostaje nierozwiązana do dziś, bo zdaniem niektórych funkcję reżysera sprawował tak naprawdę producent Howard Hawks, na tamtym etapie mentor Nyby’ego) wciąż doskonale broni się jako przykład fantastyki naukowej najlepszego sortu, intrygujące za sprawą unikalnego klimatu i wyznaczające trendy w ramach gatunku na najbliższą dekadę. Do tematu najeźdźcy z kosmosu terroryzującego mieszkańców stacji na Antarktydzie powrócił po latach (dochowując większej wierności opowiadaniu) John Carpenter w arcydziele horroru Coś (1982). Oba filmy są wprawdzie dokumentami innej epoki i od strony realizacyjnej dzieli je ogromna przepaść, ale wspólnie tworzą doskonały duet na wieczorne double feature.
1953 – Bestia z głębokości 20.000 sążni (reż. Eugène Lourié) – Piotr Kuszyński
Przeprowadzane przez rząd Stanów Zjednoczonych testy zrzucania bomb atomowych stają się, jak można by się tego spodziewać, początkiem straszliwej katastrofy. Tym razem nie jest to jednak radioaktywne skażenie i wynikające z tego faktu potworne mutacje, a wybudzenie ze snu prehistorycznej gadziny, która powoli, acz nieubłaganie, zmierza ku Stanom, by siać terror i zniszczenie. Bestia z głębokości 20,000 sążni była pierwszym filmem, w którym w całości za efekty specjalne odpowiadał Ray Harryhausen, późniejszy guru animacji poklatkowej, który zapewnił obrazowi widowiskowe na tamte czasy sceny akcji. Na te jednak trzeba trochę poczekać, znaczna część filmu skupia się bowiem na postaci Toma Nesbitta, naukowca, który próbuje ostrzec Stany Zjednoczone przed zbliżającym się zagrożeniem. Jego doniesienia, niestety, są mocno bagatelizowane przez władzę niemalże do samego końca. I to tak naprawdę w tym wątku tkwi kwintesencja filmu. Nietrudno bowiem dojść do wniosku, że widowisko o olbrzymim gadzie było świetną okazją, by przemycić do niego odrobinę morału, może na pozór dość banalnego, jednak motyw ignorowania zagrożenia do momentu, aż będzie za późno, jest na tyle uniwersalny, że nie traci aktualności również i w dzisiejszych czasach. Bestia z głębokości 20,000 sążni jest dzisiaj filmem nieco zapomnianym. Przyczyny można się doszukiwać w fakcie, że już rok później pojawiła się (ewidentnie inspirowana opisywanym tu filmem!) dużo bardziej charyzmatyczna Godzilla, po której nastąpił wysyp olbrzymich mutantów importowanych z Kraju Kwitnącej Wiśni, tym samym przyćmiewając blask Bestii. A szkoda!
1953 – Przybysze z przestrzeni kosmicznej (reż. Jack Arnold) – Antoni Urbanowicz
Wieczorna romantyczna obserwacja gwiazd przez Johna (Richard Carlson) i Ellen (Barbara Rush) zostaje gwałtownie przerwana przez pojawienie się płonącego obiektu na nieboskłonie. Następnego dnia John odkrywa statek kosmiczny w miejscu zderzenia z ziemią, a już wkrótce zaczyna dostrzegać niestandardowe i wzbudzające podejrzenia zachowania współmieszkańców malutkiej mieściny znajdującej się na środku pustyni Arizony. To może oznaczać tylko jedno. Kosmici zaczynają się podszywać pod sąsiadów i robią to w pewnym konkretnym celu. Na pierwszy rzut oka Przybysze z Przestrzeni Kosmicznej nie wyróżnia się niczym wyjątkowym na tle innych produkcji sci-fi z lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest alegoria czerwonej paranoi, jest charakterystyczna dla tego rodzaju produkcji „kosmiczna” ścieżka dźwiękowa, jest niemrawe aktorstwo i tandetnie wyglądający kosmici. Pełen pakiet, można by rzec. Ale, co najważniejsze, jest tutaj również scenariusz autorstwa legendarnego wizjonera literackiej fantastyki – Raya Bradbury’ego (w napisach co prawda widnieje nazwisko Harry’ego Essexa, który przywłaszczył sobie autorstwo, zmieniając jedynie parę dialogów w stosunku do oryginału). Ten zmyślny skrypt wykorzystuje gatunkowe schematy, by następnie nadać całości wymiar pacyfistyczny i humanistyczny. Międzygwiezdni towarzysze i ich działania przestają przerażać w momencie, kiedy poznajemy ich motywację. Prowodyrem przemocy zaś są tutaj ziemianie napędzani strachem przed nieznanym. Idąc tropem klasycznego modelu interpretacji sci-fi lat 50-tych w którym kosmici stanowią symbol ZSRR, wychodzi na to, że bolszewik też człowiek i lepiej nauczyć się z nim porozumiewać, zanim doprowadzimy planetę do wrzenia. Jest to odważna teza patrząc na rok powstania filmu i ówczesną sytuację polityczną na świecie.
1953 – Wojna światów (reż. Byron Haskin) – Piotr Kuszyński
Napisana pod koniec XIX wieku przez H. G. Wellsa Wojna światów to wybitny klasyk literatury fantastycznonaukowej. Powieść ta nie tylko spopularyzowała motyw pozaziemskich najeźdźców w kulturze, ale także zawierała w sobie komentarz w sprawie ówczesnej sytuacji politycznej, konkretniej kolonialnej dominacji Imperium Brytyjskiego na świecie. Nie jest w sumie dziwne, że historia najazdu Marsjan na naszą planetę swoją pierwszą adaptację filmową otrzymała w latach 50 XX wieku, okresie pełnym niepokojów społecznych wywołanych wyścigiem zbrojeń i widmem kolejnej, wielkiej wojny, a także olbrzymiego boomu na kino science fiction. Film Byrona Haskina jest uwspółcześnioną i zamerykanizowaną wariacją na temat powieści Wellsa, która, na całe szczęście, zachowała w sobie esencję oryginału. Bo chociaż czas i miejsce akcji uległy zmianie, to nadal mamy przed sobą opowieść o potężnej, dominującej na Ziemi nacji, która staje przed obliczem wroga, przy którym ludzkość u ówczesnego szczytu technologicznego jawi się jako zaledwie banda dzikusów z dzidami w rękach. Nie brakuje tu, oczywiście, dramaturgii wywołanej przez wszechobecne uczucie paniki i beznadziei, choć chyba najbardziej uwagę widza skupiać będzie rozmach, z jakim całość została wykonana. Wojna światów z 1953 roku to jeden z najbardziej efektownych filmów sci fi swojego czasu. Nie zabrakło tu co prawda małych kompromisów, których ofiarą stały się przede wszystkim słynne marsjańskie trójnogi. Te okazały się zbyt trudne do sensownego zaanimowania, postanowiono więc podejść do wyglądu kosmicznych pojazdów nieco inaczej i to, co trzeba powiedzieć, całkiem pomysłowo. Wciąż jednak film wygląda olśniewająco i tak po trochu zazdroszczę wszystkim tym, którzy mogli w dniu premiery zasiąść wygodnie w kinowym fotelu. Efekt “wow” musiał być gwarantowany.
1954 – One! (reż. Gordon Douglas) – Patryk Karwowski
“- Jeśli te potwory wykształciły się wskutek pierwszego wybuchu w 1945 roku, jakie będą skutki wszystkich następnych prób jądrowych?
– Wkraczając w erę atomową, człowiek otworzył wrota nowego świata. Nikt nie może przewidzieć co nas za nimi czeka.”
Ten krótki dialog z finału filmu jest głównym założeniem scenografów w ustanowieniu filmowego pola dla przedstawionej wcześniej grozy. One! korzystają bowiem na polu horroru z ówczesnych obaw społecznych i umiejętnie je podsycają. Tym razem zło jest pokłosiem pierwszych prób nuklearnych, które rząd Stanów Zjednoczonych przeprowadził na pustynnych terenach własnego kraju. Jednak na dramatyczne wydarzenia okolicznym mieszkańcom przyszło trochę poczekać, bo dekadę trwało aż promieniowanie przez kolejne cykle rozrodcze mrówek ustanowiło ich aktualne gabaryty. Mrówki mają już trzy metry i szukają cukru, a ten rzecz jasna najłatwiej znaleźć w ludzkich skupiskach. Efekty specjalny w One! (nominacja do Oscara w tej kategorii) to podobnie jak we wszystkich powstałych w tym okresie filmach zostały oparte na montażu, zręcznych zdjęciach trickowych oraz kilku modelach mrówek (na potrzeby filmu zbudowano trzy egzemplarze, więc więcej w jednym ujęciu ich nie zobaczymy). Złapane w obiektyw lepiej lub czasem gorzej (szczególnie sztucznie wyglądają, gdy sztab za kadrem musiał poruszyć odnóżami) dają w rezultacie sporo frajdy dla widzów starszych, a dużo emocji u młodszych. Nie ma więc co oczywiście liczyć na wielką ekspansję czy późniejsze bitewne starcia jak u Verhoevena w Żołnierzach z kosmosu, bo w One! człowiek na szczęście trzyma rękę na pulsie i w mig reaguje próbując unicestwić agresywne mrówki w mrowiskach, a później w wybetonowanym korycie rzeki Los Angeles, wyjątkowo wdzięcznym plenerze dla wielu filmów. W głównej roli wystąpił James Whitmore, w historii nie mogło zabraknąć naukowca (Edmund Gwenn), a i o pięknej kobiecie nie zapomniano (doktor Patricia Medford – Joan Weldon). Do fabuły wkradł się i element emancypacji, bo doktor Patricia widząc niepewną minę agenta FBI nie omieszkała sobie z tego zażartować: „Skoro nie przejdzie panu przez usta pani doktor, proszę mówić mi po imieniu”. Od strony akcji najlepiej wypada finał i starcie wojska z mrówkami w tunelach. Finał z miotaczami, których słup ognia obejmuje mrówcze jaja, wnet przypomną wam akcję z Obcego decydujące starcie Jamesa Camerona. One! przetrwały próbę czasu i są poważnym sci-fi, które nie robi sobie żartów z własnych skąpych na tamte czasy możliwości na polu realizacyjnym. To, czego nie można pokazać, jest pomijane (o latających mrówkach słyszymy tylko z doniesień), a tam gdzie przygotowano najlepsze modele, są one doskonale przedstawione – gęba mrówki ze szczypcami łapie w morderczym uścisku filmowego bohatera. Jako klasyczny sci-fi ma znacznie więcej akcji w finale niż Tarantula Jacka Arnolda, chociaż oba filmy będą pasowały do waszego wieczoru double feature z monster movies.
1955 – Tarantula (reż. Jack Arnold) – Oskar Dziki
W latach 50. XX wieku wielkie potwory, jeśli nie powstawały w wyniku wybuchu bomb atomowych, to wychodziły spod mikroskopów szalonych naukowców, którzy swoje retrofuturystyczne laboratoria przekształcali w swoisty Eden. To właśnie sztandarowym przykładem tej drugiej genezy ikonicznego monstrum jest nakręcona w 1955 roku przez Jacka Arnolda Tarantula! To klasyczna historia naukowca, który chcąc uczynić świat lepszym miejscem, konkretnie zminimalizować plagę głodu, uwalnia potwora o nieokiełznanej mocy. Czasami po prostu takie rzeczy się zdarzają. Film otwiera sekwencja z mocno zdeformowanym facetem, chwiejnym krokiem przemierzającym amerykańską pustynię. Kilka chwil później w starciu z naszym ambitnym naukowcem, mutant daje wolność przybierającej nienaturalnych rozmiarów tarantuli. Ot, cała intryga! I choć po planie pałętają się jeszcze Mara Corday czy John Agar w roli prowincjonalnego lekarza, to Tarantula stoi oczywiście tytułowym pajęczakiem. Warto też wspomnieć, że w małej roli pojawia się również początkujący Clint Eastwood! Efekty specjalne w filmie Arnolda, jak na czas powstania, naprawdę robią spore wrażenie, z wyjątkiem tych dziwnych momentów, kiedy jedno z odnóży tarantuli znika gdzieś poza nałożonymi na siebie obrazami. Również charakteryzacja chorych ludzi wciąż działa całkiem nieźle i nadaje całemu obrazowi miłej groteskowości. Co najlepsze jednak film porusza wciąż aktualną problematykę światowego głodu oraz starań nad jego rozwiązaniem. I to jest chyba największa wartość dodana filmu sci-fi, kiedy uczy i bawi pomimo sędziwego wieku!
1955 – Ta wyspa Ziemia (reż. Joseph M. Newman, Jack Arnold) – Oskar Dziki
Ten pierwszy w pełni kolorowy film science fiction od studia Universal to nie tylko piękna w swym dziwactwie wycieczka w kosmos, to również próba zdefiniowania ludzkiej moralności w dobie nagłego kryzysu. Mając na pokładzie Rexa Reasona, Faith Domergue i Jeffa Morrowa, produkcja ta pochwalić się może również solidną grą aktorską i ciekawym scenariuszem. Idea, że to kosmici sami zwracają się do mieszkańców Ziemi z prośbą o pomoc jest równie ekscytująca, co melancholijna. Bo to właśnie Ziemia, planeta targana od wieków różnymi konfliktami, staje się ostatnią nadzieją dla innego globu, skazanego na całkowitą zagładę. Być może wielu widzów zlekceważyło Tę wyspę Ziemię przez jej dość toporny pierwszy akt. Rex Reason w roli doktora Meachama to ociekająca testosteronem figura faceta z epoki, a tempo akcji po swojemu balansuje między sennym a nużącym. Na nasze szczęście, gdy tylko ciekawski naukowiec zmontuje tajemnicze urządzenie komunikacyjne, akcja nabiera rozpędu i poprzez niepokojące śledztwo rzuca nas w końcu do fantastycznie odrealnionej końcówki. Nawet Reason z biegiem czasu coraz mniej zaczyna irytować a jego przygody, do pary z nieco zblazowaną Faith Domergue, ogląda się z zapartym tchem. Ta wyspa Ziemia zaskakuje jako studium nad postaciami, które zmuszone zostają porzucić swój etyczny kompas i zwalczyć swoje osobiste doświadczenia w celu ratowania kolektywu. Czy można to było opisać jeszcze bardziej zagłębiając się w postacie? Pewnie tak, jednak to, co ostatecznie zostaje nam zaprezentowane i tak działa jako kompetentna lekcja! To film, który zyskuje z każdym kolejnym seansem, gdyż uważny widz zawsze może w nim znaleźć coś nowego. Mówiąc o Tej wyspie Ziemi ciężko jest pominąć aspekty techniczne produkcji. Kreowany na humanoidalnego owada mutant, co prawda zbędny dla całej historii, to tylko element wieńczący wspaniale odrealnioną wizję!
1956 – Inwazja porywaczy ciał (reż. Don Siegel) – Marta Płaza
Powieść Jacka Finneya to dziś kultowa pozycja, będąca kwintesencją zarówno lęków amerykańskiego społeczeństwa lat pięćdziesiątych, jak i ludzkich lęków w ogóle. Opowiada nie tylko o strachu przed skutkami promieniowania i inwazją z kosmosu, ale i tym bardziej uniwersalnym, aktualnym bez względu na dekadę – obawą przed utratą kontroli nad własnym ciałem. Ta wyjątkowa mieszanka sprawiła, że po książkę szybko upomniało się kino i już rok po premierze na ekrany przeniósł ją Don Siegel, mający wówczas na swoim koncie już tak udane filmy jak, np. Werdykt (1946) czy The Big Steal (1949). Głównym bohaterem historii jest doktor Miles Bennell, który powraca do rodzinnego miasta, gdzie dowiaduje się o nietypowej przypadłości, która dotyka jego pacjentów. „Chorzy” są przekonani, że ich bliscy nie są tymi, za kogo się podają. Bennell, początkowo sceptyczny wobec narastającego problemu, ostatecznie przekonuje się, że sytuacja jest jak najbardziej poważna i coraz bardziej niebezpieczna. Nakręcony w zaledwie dziewiętnaście dni, za niewiele ponad 400 000 dolarów, film Siegela, umiejętnie przenosi na ekran atmosferę grozy i osaczenia, znaną z literackiego pierwowzoru. Co ciekawe, o ile sam Finney zawsze powtarzał, że jego powieść należy odbierać przede wszystkim jako thriller, nie komentarz polityczny, o tyle sam reżyser uznał, że jest on niezbędny, chociaż nie wymagający wyraźnego podkreślenia. Dzięki temu Inwazja porywaczy ciał to ciągle niezwykle gęsta, umiejętnie poprowadzona opowieść grozy, która polityczne nawiązania wykorzystuje przede wszystkim do budowania napięcia i uczucia ciągłego zagrożenia. Wspomagana muzyką budującą suspens, świetną scenografią urzeczywistniającą przybyszów z kosmosu, a przede wszystkim rewelacyjną parą bohaterów, jest opowieścią która, pomimo mocnego osadzenia w konkretnym kontekście społecznym, wcale się nie starzeje. Czyż, mimo 2020 roku na karku, nadal najbardziej nie boimy się tego, że ktoś przejmie kontrolę nad naszym ciałem i będzie sterował naszym funkcjonowaniem w społeczeństwie?
1956 – Ziemia kontra latające talerze (reż. Fred F. Sears) – Mateusz R. Orzech
Kosmici atakują Ziemię i nie zawahają się zniszczyć wszystkiego i wszystkich na swojej drodze. Ziemia kontra latające talerze to produkcja ze złotej ery science-fiction, która oferuje bodaj najbardziej rozbuchane wizualnie sceny destrukcji, suto doprawione niemal wszystkimi stereotypami, jakie pojawiają się w naszych głowach, gdy tylko słyszymy o UFO. Uprowadzenia, sondowanie, a nader wszystko klasyczny design pojazdów sprawiają, że produkcja nawet jeśli nie należy do najambitniejszych fabularnie, to z pewnością nie można jej – także dzięki szybkiemu tempu narracji – odmówić rozrywkowego potencjału. Nie można jej też w żadnym wypadku odmówić istotnej pozycji na mapie kina fantastycznego. Kto wie czy Steven Spielberg wyreżyserowałby Bliskie spotkania trzeciego stopnia a Chris Carter stworzyłby Z archiwum X w takiej a nie innej formie, gdyby Fred F. Sears nie wyreżyserowałby swojego klasyku? Jeśli jednak patrzymy na nowsze produkcje to najbliżej Ziemi kontra latających talerzy znajduje się Dzień niepodległości Rolanda Emmericha. W obu filmach oglądamy sekwencje ataków kosmitów na naszą planetę, wynikających niemałymi zniszczeniami. W starszym (i lepszym) z filmów starcia z gwiezdnymi przybyszami możemy podziwiać dzięki doskonałym efektom specjalnym autorstwa legendarnego Raya Harryhausena, które zwyczajnie zapierają dech w piersiach. Dzisiaj może już nieco mniej niż kiedyś, lecz nawet współczesny widz powinien docenić ich skalę i jakość wykonania. Destrukcja Pomnika Waszyngtona (do której odniesienia znajdziemy w Marsjanie atakują Tima Burtona) czy Kapitolu zapisały się w historii kina jako jedne z bardziej kultowych scen w historii gatunku. I choćby tylko dla rozbuchanego wizualnie finału i efektów Harryhausena warto po tę klasyczną pozycję sięgnąć.
1957 – Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejsza (reż. Jack Arnold) – Patryk Karwowski
Scott (Grant Williams) razem z żoną Louise (Randy Stuart) spędzają urlop na łodzi. Tajemnicza mgła spowija łódź i zdziwionego mężczyznę. Pozostawiając na nim drobinki dziwnego brokatu znika na horyzoncie. Louise przebywająca w tym czasie na dolnym pokładzie pozostała poza jej działaniem. Jack Arnold szybko zawiązuje akcję. Wie, że nie ma czasu na przydługie wstępy. Tutaj najważniejszy jest dramat człowieka. Działanie mgły objawia się wraz z upływem czasu. Scott maleje. Maleje szybko. Pierwsze podejrzenia o zmniejszoną wagę są skwitowane uśmiechem. Przecież ostatnio słabo się odżywia. Wizyty u lekarzy, obserwacje, witaminy, nic nie pomaga. Scott maleje. Reżyser zrobił film, który wzbudza silne emocje i autentycznie przejmujemy się losem głównego bohatera. Jack Arnold zamknął więc w filmie dwie opowieści. Jedna to to czego się spodziewasz. Scott maleje. Odzież nie nadaje się do użycia, w końcu siedzi na fotelu jak pięciolatek. Wszyscy próbują mu pomóc. W końcu osiągając rozmiary kilku centymetrów wprowadza się do domku dla lalek. Tutaj rozpoczyna się kino survivalowe z wszystkimi elementami „liliput vs nieprzyjazne środowisko domowe”. Koty, pająki, wielkie przeszkody. Są więc wielkie krzesła, kłęby nici, pułapki na myszy itd. Masa trików z perspektywą i pomysłowych ujęć. A Scott? Scott musi po prostu przetrwać. Gdyby reżyser rzucił po prostu naszego bohatera na podłogę, ten lawirując pomiędzy przedmiotami codziennego użytku, w końcu dotarłby tam, gdzie pragnie. Wtedy dostalibyśmy standardowe sci-fi. Arnold wiedział, że kluczem do sukcesu i do wyniesienia filmu na wyższy poziom, będzie pokazanie duszy zmniejszającego się człowieka. Świetne są sceny, gdy Scott będąc już mężczyzną niskiego wzrostu odnajduje przyjaciela w postaci małej kobiety z cyrku. Gdy zaczyna maleć nawet w stosunku do niej… spłoszony ucieka. Staje się dziwniejszy niż dziwolągi w cyrku. Jak robak zamieszkuje swoją piwnicę, na tyle mały, że z trudem wspina się na schody. Na tyle duży, że nie może przejść przez małe kratki oddzielające go od ogrodu. Scott maleje. W pewnym momencie w filmie godzi się z tym stanem rzeczy, podejmuje walkę. W finale zaś, wycieńczony, stłamszony, tłumaczy poniekąd wszechświat i Boga za zło, które mu uczynili. Może nawet poczuł się wybrańcem? Jack Arnold zamykając fabułę w kinie sci-fi stworzył dzieło ponadczasowe, które klimatem bije na głowę większość obrazów z tego gatunku. Traktując film dosłownie, otrzymujemy świetne kino rozrywkowe, metaforycznie, dojmujący obraz o wykluczeniu, odsuwaniu na boczny tor, a nawet, gdybyśmy pokusili się o głębszą analizę, dzieło o wymownym komentarzu społecznym.
1958 – Blob – zabójca z kosmosu (reż. Irvin Yeaworth, Russell Doughten) – Marta Płaza
Pewnej nocy, dwójka niczego nieświadomych nastolatków zauważa niezidentyfikowany obiekt, spadający z nieba. Okazuje się, że tym obiektem jest różowa, kosmiczna masa rozbijająca się o ziemię wewnątrz tajemniczego meteorytu. Wkrótce niezwykła substancja zaczyna terroryzować mieszkańców okolicznego miasteczka. Pożerając, a następnie rozpuszczając kolejne ofiary staje się coraz większa, coraz bardziej czerwona i, przede wszystkim, coraz bardziej agresywna. Film Irvina Yeawortha to typowy produkt swoich czasów. Zrealizowany za grosze jako jeden z wielu filmów skierowanych prosto do kin samochodowych, opowiada historię morderczej plazmy z kosmosu, z którą muszą walczyć mieszkańcy amerykańskiej prowincji. Tanie koszty produkcji po latach dają o sobie znać w jakości efektów specjalnych i nieco słabszej, drugiej połowie filmu, ale nie można odmówić całej historii sugestywnej atmosfery tajemnicy i zagrożenia. Będąc jednym z wielu zrealizowanych wówczas filmów dla nastolatków, początkowo dystrybuowany był w ramach podwójnego seansu do spółki z obrazem I Married a Monster from Outer Space. Szybko jednak zapracował sobie na niezależność. Krytycy narzekali, lecz widzowie chętnie płacili za bilety. Ostatecznie więc Blob, którego produkcja kosztowała rzekomo jedyne 110 000 dolarów, miał zarobić prawie 4 miliony! Fakt ten najbardziej musiał dać się we znaki Steve’owi McQueenowi, który zaliczył tutaj jedną ze swoich pierwszych, większych ról. Aktorowi, który w kolejnych latach miał przejść do historii kina, zaoferowano gażę w wysokości 2 500 dolarów lub 10% z późniejszych zysków. Młody aktor zdecydował się na pewniejszą opcję, ponieważ nikt nie oczekiwał, że film zarobi tak dużo. Jego ostateczny sukces, nawet jeżeli miał być to sukces w oparach kiczu, jest najlepszym dowodem na to, aby nie lekceważyć nawet najbardziej absurdalnej historii prosto z kosmosu.
1958 – The Colossus of New York (reż. Eugène Lourié) – Wongo
Grzebiąc wśród zakurzonych, b-klasowch produkcji z lat 50. co rusz natrafiamy na pomysły, motywy, lub wręcz całe sceny, które zaistniały potem w droższym i efektowniejszym wydaniu w kinie okresu Nowej Przygody. Widocznym staje się w jakim stopniu nasiąkli tą pulpą za młodu przyszli scenarzyści, reżyserzy czy producenci; pokolenie, które rozwinęło własne kariery dwie-trzy dekady później. Od początku było wiadome, że Poszukiwacze zaginionej Arki (1981) Stevena Spielberga stanowią hołd złożony dawnym awanturniczym widowiskom. Ale odkrywając, iż nawet taki E.T. (1982) podejrzanie przypomina Supersonic Saucer (1956) Guya Fergussona – totalnie dziś zapomnianą familijną opowieść o grupie dzieciaczków pomagających małemu, sympatycznemu kosmicie – można już solidnie podrapać się po głowie. Nie mniejszej konfuzji potrafi dostarczyć odnalezienie swoistego prototypu RoboCopa (1987). U Eugène’a Louriégo, podobnie jak w późniejszym przebojowym arcydziele Paula Verhoevena, kluczowy jest motyw połączenia ludzkiego umysłu z mechanicznym ciałem. Inaczej niż u holenderskiego twórcy mamy tutaj do czynienia z tragicznie zmarłym wybitnym naukowcem, a nie bestialsko zamordowanym policjantem. W roli niedoszłej nadziei ludzkości pojawia się na krótko Ross Martin, późniejszy pamiętny psychopata-astmatyk z Próby terroru (1962) Blake’a Edwardsa. Mózg zabitego zostaje umieszczony w mechanicznym korpusie przypominającym dieselpunkowe monstrum Frankensteina (fantastyczny projekt swoją drogą – doprawiony nawet trzaskającą pod sklepieniem czaszki elektrycznością). Gdy cyborg odzyskuje przytomność, identycznie jak u Verhoevena spoglądamy na świat jego oczyma. Debiutuje wówczas „robowizja”, znany z Supergliny ekran imitujący subiektywne spojrzenie stuningowanego bohatera. Obraz przedziera się przez interferencje, są nawet nałożone nań poziome kreseczki – w zasadzie brakuje tylko zielonych elektronicznych literek. I to wszystko na długo przed Światem Dzikiego Zachodu (1973) Michaela Crichtona, uchodzącym za pionierski w kwestii ukazania „technicznego” spojrzenia z perspektywy androida… Uwięziony w blaszanym cielsku bohater stopniowo odzyskuje ludzkie uczucia, wracają mu wspomnienia o żonie i synku, odwiedza nawet swój własny nagrobek. Co interesujące, taka cmentarna sekwencja znalazła się w scenariuszu zarówno pierwszej jak i drugiej odsłony RoboCopa. Verhoeven zrezygnował z jej nakręcenia, uznając, że ze względu na swój „gotycki” charakter odstawałaby stylistycznie od reszty filmu. Irvin Kershner, autor kontynuacji z 1990 roku, nawet ją wyreżyserował, ale ostatecznie ten fragment odpadł na stole montażowym. The Colossus of New York broni się jednak nie tylko jako ciekawostka, ale i jeden z ciekawszych obrazów science fiction tamtego okresu. Obarczony wprawdzie przywarami swej epoki, ale spoglądający już dalej niż proste opowiastki o radioaktywnych stworach. Zapowiadający nadejście fantastyki stawiającej humanistyczne pytania. Tutaj tego typu motywy są dopiero delikatnie zasygnalizowane, ale pamiętajmy, że nie od razu Nexusa-6 skonstruowano.
1958 – I Married a Monster from Outer Space (reż. Gene Fowler Jr.) – Caligula von Kömuda
Inwazja porywaczy ciał w wydaniu dla młodych mężatek. Marge Farrell (Gloria Talbott) to świeżo upieczona panna młoda. Niezbyt szczęśliwa w małżeństwie, jako że zaraz po ceremonii jej mąż przestał jej okazywać zainteresowanie. Bill sprawia wrażenie zdystansowanego, zimnego, stracił popęd seksualny, a psy na jego widok dostają szału. To zupełnie nie ten sam Bill co przed ślubem. Coraz bardziej podejrzliwa Marge śledzi pewnego wieczoru swego oblubieńca, gdy ten wychodzi z domu. Z przerażeniem odkrywa, że w ciele Billa mieszka istota z kosmosu… Porywacze ciał są wśród nas i wyjątkowo upodobali sobie krzepkich młodzieńców w drodze na ślubny kobierzec. Sensacyjny tytuł filmu Fowlera zwiastuje B-klasową taniochę, która niejeden raz dostarczy widzowi okazji do śmiechu. Przy bliższym poznaniu okazuje się jednak, że to solidne, choć nieszczególnie oryginalne science-fiction, które zręcznie wplata w fabułę metaforyczne ujęcie wojny płci, podszyte dodatkowo projekcją zimnowojennych lęków. Przejmowanie ludzkich powłok służy w tym przypadku prokreacji i zachowaniu wymierającego gatunku, jednak ziemskie dziewczyny (które ponoć miały być „łatwe”) nie palą się do tego, by wydawać na świat intergalaktyczne hybrydy. Trudno im się dziwić, skoro chłopaki przestali okazywać im uczucie i najbardziej lubią towarzystwo swoich kumpli (sic!). Cóż, ślub zmienia diametralnie wszystko i często wcale nie cementuje związku. Nic jednak nie jest stracone, bo zawsze można wziąć się w garść i skopać dupę wewnętrznemu kosmicie, który zalęgł się w ukochanym i wszystko winno wrócić do normy. Wówczas była to oczywiście przestroga przed komunistycznymi agentami kryjącymi się w społeczeństwie, ale – o dziwo – wymowa dzieła wciąż wydaje się aktualna, tylko że teraz intryguje za sprawą bardziej uniwersalnego konfliktu. Warto dodać, że sporym atutem filmu są proste, acz pomysłowe efekty specjalne, które dowodzą, że czasem przy niskim budżecie wystarczy odrobina inwencji. Z ciekawostek wypada z kolei odnotować, że obraz wyświetlany był w kinach razem z The Blob – początkowo jako główna atrakcja wieczoru, potem jako „wypełniacz”. Jak się okazało, od czarno-białego chłodu w małżeńskiej sypialni widzowie woleli galaretowatego najeźdźcę w kolorze …
1958 – Mucha (reż. Kurt Neumann) – Oskar Dziki
Wykorzystywana w parszywych celach nauka i horror cielesny były obecne w kinie praktycznie od początku. Pamiętacie jeszcze Frankensteina z 1910 roku? Młodszym widzom słowo Mucha od razu kieruje myśli na film nakręcony przez Davida Cronenberga w 1986 roku. I choć ogólny zarys fabularny jest z gruntu taki sam, naukowiec eksperymentujący nad maszyną umożliwiającą teleportacje przypadkowo krzyżuje swoje atomy z muchą plujką, oba filmy różnią się od siebie diametralnie! Kluczowymi elementami Muchy Kurta Neumanna jest humanizm i surrealizm. Twórca pod płaszczykiem kina sci-fi i body horroru obrazuje młodzieńczą, pełną zaangażowania oraz starań miłość, na progu wielkiego sukcesu. Mucha zrodziła się na kartach opowiadania George’a Langelaana w 1957 roku w zawsze poczytnym czasopiśmie „Playboy”, by praktycznie od razu zostać wykupioną przez widzący w historii potencjał 20th Century Fox. Przearanżowana na filmowy scenariusz przez Jamesa Clavella fabuła nie była kolejnym, sztampowym monster movie. Śmierć przychodzi tutaj okazjonalnie, a samej „bestii” raczej nie zdarza się wpadać w morderczy szał. To niezwykła i naprawdę obrzydliwa w swych założeniach historia, opowiedziana z wyraźnie ludzkiej perspektywy. Kameralność sprawia, że praktycznie wszystkie wydarzenia ściśle związane są z rodziną oraz domem a ostatni akt to prawdziwe emocjonalny roller coaster gdzie familijny dramat podaje sobie rękę z paranoiczną histerią. Klasyczna Mucha Neumanna może co prawda wydawać się dzisiaj nieco komiczna – ta duża musza głowa! – ale to elementy wpisane w epokę, w której powstawała. Jednak w tej całej technicznej archaiczności widać wielką wyobraźnię oraz przywiązanie do detali. Ale nawet jeśli facet noszący owadzi łeb nie był niczym zaskakującym już w latach 50., tak mała muszka z ludzką głową grzeje mózgi nawet dziś. Jaki zatem jest ów film? Na pewno bardziej wyrafinowany niż można było sądzić na początku, a sam finał nękać nas będzie jeszcze długo po seansie. A, w jednej z drugoplanowych ról pojawia się ikona horroru, Vincent Price, trzeba czegoś więcej?
1959 – The Alligator People (reż. Roy Del Ruth) – Wongo
Wbrew możliwym pozorom mamy tutaj do czynienia z dziełkiem, któremu bliżej do nastrojowej grozy Jacquesa Tourneura, niż celuloidowych – nomen omen – potworków w stylu Ataku gigantycznych pijawek (1959) Bernarda L. Kowalskiego. The Alligator People to w głównej mierze naznaczony fatalizmem southern gothic, okraszony umiłowanym przez ówczesnych twórców sci-fi motywem eksperymentów z promieniotwórczością i wynikających z nich groteskowych mutacji. Narracja przybiera formę długiej retrospekcji – poddana hipnozie młoda kobieta opowiada przedziwną historię nagłego zniknięcia jej świeżo poślubionego małżonka. Poszukiwania zawiodły ją w mroczny środek bagien Luizjany, do zarządzanej przez matkę ukochanego rodowej posiadłości. Znajdujący się w okolicy instytut, w którym miejscowy doktor stosuje nowatorską terapię, z kluczowym udziałem promieni gamma i schwytanych aligatorów, wydaje się mieć coś wspólnego z owym tajemniczym zaginięciem… Posępnie malownicza sceneria mokradeł i liczne sekwencje z udziałem żywych gadów budują tu wyśmienity klimat, umiejętnie podkreślony przez elegancko skomponowane, czarno-białe kadry. Całość zrealizowano w szerokoekranowym CinemaScope, co niewątpliwie podnosi walory wizualne widowiska. Aktorsko show kradnie Lon Chaney Jr., który wcielił się w drugoplanową rolę folwarcznego pomocnika – nieokrzesanego Cajuna z hakiem zamiast dłoni. Krewki Południowiec stracił kiedyś rękę w bliskim zwarciu z pełzającym drapieżnikiem. Obecnie topi gorycz w litrach księżycówki, a gdy bimber nie pomaga, to wychodzi nocą z rewolwerem, by rozładować złość na pełzającej w bagnisku gadzinie. Z kolei transformację zaginionego żonkosia w człowieka-aligatora obserwujemy w dwóch stadiach. Wpierw widzimy protagonistę z twarzą pokrytą łuskami. Wówczas charakteryzacja wypada zaskakująco dobrze, nawet jak na dzisiejsze standardy. Zaś bohater jawi się jako postać tragiczna, hicksploatacyjny Upiór w operze, grywający nocą na fortepianie i ukrywający przed światem swą zmutowaną fizjonomię. Dopiero w samym finale – kuriozalnym bardziej niż pijackie zwidy trawionego bagienną gorączką dziada – ukazuje się z podłużną, całkowicie krokodylą głową i gumowym torsem. Prezentuje się wtenczas niczym staroegipski Sobek, który objawił się na Bayou, by Bogowie Srogiej Pulpy mogli odebrać należną im daninę.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis