
Akcja, przemoc, niski budżet to kinomisyjna przestrzeń poświęcona niskobudżetowemu kinu akcji, acz – w uzasadnionych przypadkach – czasem zajrzymy też do rejonów opływających większą ilością gotówki. Prymarnie znajdziecie tu krótsze i dłuższe recenzje filmów anglojęzycznych, realizowanych od lat 80. do współczesności i z aktorami pokroju Dolpha Lundgrena, Scotta Adkinsa, Dona Wilsona, Lorena Avedona, Cynthii Rothrock, Reba Browna, Matthiasa Huesa i innych. Zapraszamy do lektury!

One Shot
Reżyseria: James Nunn
Scenariusz: James Nunn, Jamie Russell
Produkcja: Wielka Brytania
Premiera: 05.11.2021
Obsada: Scott Adkins, Ashley Greene, Jess Liaudin, Waleed Elgadi, Ryan Philippe, Emmanuel Imani, Dino Kelly, Jack Parr, Terence Maynard, Lee Charles, Andrei Maniata i inni.
O Jamesie Nunnie większość fanów akcyjniaków usłyszała w 2013 roku, gdy stanął on za kamerą Hooligans 3 (Green Street 3: Never Back Down), w którym w głównej roli pojawił się najważniejszy bodaj aktor współczesnego (niskobudżetowego) kina akcji, czyli Scott Adkins. Adkins wrócił do współpracy z Nunnem w 2016 roku, kiedy wcielił się w protagonistę Eliminatorów (Eliminators). To ponoć podczas pracy nad tą właśnie produkcją panowie wpadli na pomysł zrealizowania filmu akcji za pomocą pojedynczego ujęcia. Pięć lat później, i poniekąd dzięki sukcesowi Dunkierki (Dunkirk, Christopher Nolan, 2017), plan udało im się zrealizować, czego wynikiem jest tegoroczny One Shot.
Jak można było się spodziewać z materiałów promocyjnych i wywiadów z Nunnem i Adkinsem One Shot nie miał stanowić typowego kina kopanego z Brytyjczykiem wykonującym piruety kończące się kopniakami w facjaty zbirów. Akcja została osadzona w nieco bardziej realistycznym kontekście i opowiada o grupie NAVY Seals, broniących placówkę amerykańską wzorowaną na Guantanamo przed atakiem całkiem sporej ilości terrorystów. Jake Harris (Scott Adkins) przylatuje na miejsce jako dowódca jednostki pilnującej agentkę CIA Zoe Anderson (Ashley Greene). Ta zaś przybyła po więźnia, znającego położenie bomby, jaka niebawem eksploduje w Waszyngtonie. Koledzy tegoż więźnia, przewodzeni przez Hakima Charefa (Jess Liaudin), nie chcą jednak aby Amerykanie poznali zbyt wiele szczegółów na temat ładunku wybuchowego. Zaczyna się zatem strzelanina.
One Shot w kontekście scen akcji skupia się prymarnie na broni palnej, a nie na sztukach walki, więc niektórzy fani Adkinsa mogą poczuć się filmem nieco rozczarowani. Decyzja ta została najpewniej podjęta przede wszystkim z powodu przedstawienia historii za pomocą jednego ujęcia, a zmuszenie aktorów do zapamiętania i wykonania długich sekwencji fizycznych starć nie tylko byłoby trudne, ale i zbyt wyniszczające. Oczywiście Adkins to wciąż Adkins, więc bierze udział w kilku walkach, stąd – nawet mimo że produkcja została w rzeczywistości sklejona z kilku mastershotów udających jedno, nieprzerwane ujęcie – w ciągu okresu zdjęciowego Brytyjczyk całkiem nieźle się namęczył. Gdy kończy finalną potyczkę – podczas której dostał nieco niemarkowanych ciosów i zaczął odrobinę krwawić – widać wyraźnie jego nieudawane wyczerpanie, pomagające również widzom w lepszym wczuciu się w sytuację bohatera.



One Shot do pewnego stopnia można rozpatrywać jako swoisty eksperyment czy próbę popisania się umiejętnościami tworzenia mastershotów przez Nunna i połączenia ich z funkcjonalną fabułą. Można jego podejściu co nieco zarzucić, ale nie da się ukryć, że Nunn, Adkins, choreograf Tim Man i często trzymający kamerę we własnych rękach Jonathan Iles odnoszą zdecydowanie większy sukces niż na przykład Yūji Shimomura swoim Crazy Samurai Musashi (2020). Choć bowiem One Shot nie wynosi się na wyżyny gatunku jest solidnie i rzetelnie zrealizowany; sceny akcji są dość pomysłowe, przerywnik w postaci przekonywania młodego terrorysty do samobójczego ataku zaskakująco dramatyczny i poważny, a finalna sekwencja strzelanin bardzo sprawnie opracowana i wykonana. Biorąc pod uwagę niskobudżetowe pochodzenie filmu stanowi on tym samym warty pochwały przykład prób tworzenia czegoś nowego na arenie b-klasowych akcyjniaków.
Zanim przeskoczę do następnego filmu jeszcze słowo o aktorach. Scotta Adkinsa nikomu pewnie nie trzeba przedstawiać. Choć w ciągu ostatnich kilku lat zaskakująco rzadko widzieliśmy go w szalonych sekwencjach sztuk walki (co najpewniej zostanie zadośćucznione w nadchodzącym Accident Man 2) i tutaj bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – może oprócz El Gringo (Eduardo Rodriguez, 2012) – wymienia kopniaki na pistolety, to także i w tej wersji sprawdza się znakomicie. Stawiający mu czoła Jess Liaudin jest tymczasem byłym zawodnikiem MMA i kickboxingu, którego kariera fightera trwała 24 lata (1990-2014). Fizycznie prezentuje się wystarczająco mocarnie, żeby stanowić wartościowego, nawet jeśli jednowymiarowego przeciwnika dla bohatera, tym bardziej, że Adkins nie jest tu niezniszczalnym twardzielem, lecz często ledwo uchodzącym z życiem z potyczek żołnierzem.

Hell Hath No Fury
Reżyseria: Jesse V. Johnson
Scenariusz: Katharine Lee McEwan, Romain Serir
Produkcja: USA, Francja, Kazachstan, Białoruś
Premiera: 05.11.2021
Obsada: Nina Bergman, Louis Mandylor, Daniel Bernhardt, Dominiquie Vandenberg, Timothy V. Murphy, Charles Fathy, Josef Cannon i inni.
Hell Hath No Fury to najnowsza produkcja spod ręki Jessego V. Johnsona, reżysera którego wszyscy fani niskobudżetowego kina akcji dobrze kojarzą dzięki pozycjom ze Scottem Adkinsem: Wściekły pies (Savage Dog, 2017), Pan „Wypadek” (Accident Man, 2018), Komornik (The Debt Collector, 2018), Potrójne zagrożenie (Triple Threat, 2019), Krwawa zemsta (Avengement,2019) i Komornik 2 (Debt Collectors, 2020). Tym razem jednak zamiast na spotkanie z kopiącym się z Iko Uwaisem, Tonym Jaa, Marko Zarorem czy Amy Johnston Adkinsem, Johnson zabiera nas do Francji roku 1944, zaraz po wyzwoleniu spod niemieckiej okupacji. Protagonistką Hell Hath No Fury jest Marie (Nina Bergman); podczas wojny potajemnie pomagała ruchowi oporu, udając kochankę wysokiego rangą nazisty Von Brucknera (Daniel Bernardt). Niestety po tym, jak jej współpracownicy wśród partyzantów zginęli o jej patriotycznej przeszłości zapomniano i obecnie jest postrzegana jako zdrajczyni narodu. Aby się ratować przed marnym losem decyduje się zdradzić kilku amerykańskim żołnierzom pod dowództwem majora Maitlanda (Louis Mandylor) miejsce ukrycia nazistowskiego złota w zamian za bezpieczeństwo. Skarb jest schowany w starym cmentarzu, gdzie niebawem spotkają się czwórka Amerykanów, dwóch Francuzów z dawnego ruchu oporu oraz wycofujący się z Francji nazistowski oddział pod wodzą Von Brucknera.
W przeciwieństwie do poprzednich, wypełnionych strzelaninami i bijatykami produkcji Johnsona Hell Hath No Fury jest o wiele wolniejszym filmem, pozbawionym scen walk i starającym się skręcać w stronę dramatu tak samo często, jeśli nie częściej, niż w stronę kina akcji. Dla niektórych na pewno będzie to pewnym rozczarowaniem, szczególnie, że jednego z głównych antagonistów gra Daniel Bernhardt, jakiego fani niskobudżetowych akcyjniaków znają choćby z roli protagonisty 3 obrazów z serii Krwawy sport (Bloodsport, 1988-1999).



W omawianej produkcji – oprócz Marie – nie znajdziemy żadnych w pełni pozytywnych postaci. Johnson snuje tu bowiem opowieść o próbującej ujść z życiem kobiecie, otoczonej przez chciwych, brutalnych mężczyzn, gotowych pozabijać się nawzajem aby wejść w posiadanie złota. I oczywiście zabijać się będą. Johnson oferuje kilka przyzwoitych, nawet jeśli niezbyt oryginalnych sekwencji strzelanin, dość pomysłowe sceny zakradania się Francuza Clementa (Dominiquie Vandenberg) oraz większą rozwałkę w finale, gdy do walki w końcu włączają się naziści. Przyznam, że mimo mojej miłości do kina akcji zawsze preferowałem wymiany ciosów od wymiany ognia, stąd sceny akcji w Hell Hath No Fury – również biorąc pod uwagę ich niewielką dynamikę – nie były dla mnie zbyt emocjonujące. Sceny dramatyczne natomiast często wydawały się przeciągane i przegadane. Skrócenie filmu i przyspieszenie toku narracji, jakiemu szkodzą też wszechobecne retrospekcje, wyszłoby pewnie na dobre, acz nie mogę nie pochwalić Johnsona za to, że próbuje on tu wyjść poza swoje dotychczasowe ramy i stworzyć ponury dramat wojenny z niemal feministycznymi motywami. Niestety stojąc w rozkroku pomiędzy kilkoma gatunkami Johnsonowi nie udaje się wkroczyć do żadnego z nich, przez co oferuje widzowi wszystko po trochu, ale niczego w pełni.
Na uwagę za to zasługują aktorzy. Mandylor i Vandenberg są znanymi twarzami z filmów Johnsona, są też solidnymi aktorami, dość charyzmatycznymi i naturalnie wypadającymi w swoich kreacjach. Bernhardt, który jest dobrze znany fanom kina kopanego od czasu swojego debiutu w 1996 roku i którego niedawno widzieliśmy w Skylin3s (Liam O’Donnell, 2020), wydaje się trochę zmarnowany w roli Von Brucknera prezentującego się – za wyjątkiem kilku scen, gdy wymienia słodkie słówka z Marie – jako dość jednowymiarowy złoczyńca. Oczywiście najcięższą rolę miała do odegrania Nina Bergman, pojawiająca się w scenach miłosnych, dramatycznych, akcji, wściekła, smutna i we wszystkich okolicznościach sprawdziła się całkiem nieźle.
Ostatecznie Hell Hath No Fury to nie do końca udana próba stworzenia syntezy poważnego dramatu wojennego z kinem akcji. Nie zabrakło tu szczerych chęci, lecz z powodu nużącego toku narracji, mało energicznych strzelanin oraz wizualnej monotonii produkcja bez przerwy znajduje się na granicy znudzenia widza.

Castle Falls
Reżyseria: Dolph Lundgren
Scenariusz: Andrew Knauer
Produkcja: USA
Premiera: 03.12.2021
Obsada: Scott Adkins, Dolph Lundgren, Scott Hunter, Kim DeLonghi, Kevin West, Justin B. Wooten, Bill Billions, Vas Sanchez, Ida Lundgren i inni.
Po dziesięciu latach przerwy Dolph Lundgren wrócił do pracy za kamerą. Osobiście zawsze uważałem, że jako reżyser niskobudżetowego kina akcji sprawdził się dość dobrze. Mechanik: Czas zemsty (The Mechanik, 2005) na przykład był jednym z lepszych tanich akcyjniaków stworzonych w połowie pierwszej dekady XXI wieku. Lundgren już od dłuższego czasu przymierzał się do powrotu do reżyserii, lecz kolejne zapowiadane projekty, za jakie miał odpowiadać – między innymi Malevolence, gdzie grać miał Scott Adkins – nie zdołały wyjść poza etap planowania. Ostatecznie Szwed uznał, że zamiast czekać na bardziej pomyślne wiatry, lepiej zrealizować Castle Falls. Wydaje się to słuszną decyzją z jego strony, gdyż poza drugoplanowymi występami w większych produkcjach (Aquaman [James Wan, 2018], Creed II [Steven Caple Jr, 2018]) Lundgrenowi w ostatnich latach nie udało się zagrać głównej roli w niczym, co mógłbym z czystym sumieniem komukolwiek polecić. Ostatnie cztery lata to bowiem czas premier tragicznych Zlecenia (Larceny, R. Ellis Frazier, 2017) i Dead Trigger – Oddziału śmierci (Dead Trigger, Scott Windhauser, 2017) oraz niewiele lepszych Tropem bezprawia (The Tracker, Giorgio Serafini, 2019) i Najdłuższej nocy (Hard Night Falling, Giorgio Serafini, 2019). W międzyczasie Big Swede zagrał też mniejsze role w kilku niskobudżetowych strzelaninach i bijatykach, również nieprezentujących – delikatnie mówiąc – zbyt wysokiego poziomu (są to Porwanie [Altitude, Alex Merkin, 2017), W otchłani [Black Water, Pasha Patriki, 2018] i Przyspieszenie [Acceleration,Michael Merino, Daniel Zirilli, 2019]) oraz zaliczył epizodyczne udziały w produkcjach telewizyjnych (m.in. Rekinado 5: Efekt płetwiarniany [Sharknado 5: Global Swarming, Anthony C. Ferrante, 2017]). Ostatnia warta sprawdzenia pozycja z Dolphem to mający już ponad 5 lat na karku Pogromca demonów (Don’t Kill It, Mike Mendez, 2016). Nic więc dziwnego, że Lundgren postanowił ponownie wziąć sprawy w swoje ręce.
W tym samym okresie (2017-2021) znacznie lepiej wiodło się Adkinsowi, który pomimo pojawiania się w produkcjach gorszych (m.in. w okropieństwie zatytułowanym Incoming [Eriz Zaragoza, 2018]) zaliczył też udziały w przyzwoitych pozycjach, jak Pan „Wypadek”, Wściekły pies, Potrójne zagrożenie, Komornik czy Ip Man 4: The Finale (Yip Man 4, Wilson Yip, 2019), spróbował sił w komediowym podejściu do kina akcji w Ko(s)micznej odysei Maxa Clouda (Max Cloud, Martin Owen, 2020), no i oczywiście zagrał główną rolę w Krwawej zemście, jednym z najlepszych niskobudżetowych akcyjniaków ostatnich lat i jednej z najlepszych pozycji z Adkinsem w ogóle.
Scotta i Dolpha razem mogliśmy już wcześniej oglądać na ekranie trzy razy. Pojawili się w Niezniszczalnych 2 (The Expendables 2, Simon West, 2012), gdzie jednak nie zetknęli się ze sobą bliżej (Adkins otrzymał tam bardzo rozczarowujący pojedynek z Jasonem Stathamem). Stanęli naprzeciw siebie w słabiutkim Grobowcu smoka (Legendary, Eric Styles, 2013), monster movie, gdzie Adkins gra zupełnie nieznającego sztuk walki kryptozoologa, starającego się pochwycić monstrum, na jakie poluje zepsuty do szpiku kości myśliwy o twarzy Lundgrena. Spotkali się także w moim ulubionym filmie z Adkinsem w roli głównej i jednej z moich ulubionych b-klasowych rozwałek w ogóle Uniwersalnym żołnierzu: Dniu odrodzenia (Universal Soldier: Day of Reckoning, John Hyams, 2012), gdzie Lundgren pojawił się w drugoplanowej roli i starł się w przyzwoitym pojedynku z Brytyjczykiem.
Castle Falls jest pierwszym filmem, w którym Lundgren i Adkins nie grają przeciwników – choć obligatoryjny pojedynek między nimi nie został pominięty – lecz pomagają sobie nawzajem. Brytyjczyk gra tu byłego zawodnika MMA Mike’a Wade’a, który mimo przyzwoitych zdolności nigdy nie osiągnął większego sukcesu. Obecnie pracuje jako robotnik fizyczny przy rozbiórce starego szpitala, gdzie przypadkiem znajduje 3 miliony dolarów. Gdy wszyscy opuszczają wypełniony materiałami wybuchowymi budynek, Wade wraca po pieniądze. Szwed tymczasem wciela się w Richarda Ericsona, strażnika więziennego. Jego córka jest chora na nowotwór i wymaga drogiej kuracji. Z tego powodu Ericson zawiera umowę z jednym z więźniów, jaki wyjawia mu położenie gotówki w zamian za uratowanie życia. Czyha na nie bowiem wpływowy gangster, osadzony w tym samym zakładzie karnym. Gangster ów kontaktuje się ze swoim bratem Deaconem Glassem (Scott Hunter), który wraz ze swoją psychopatyczną dziewczyną Kat (Kim DeLonghi) i kilkoma pomagierami rusza za Ericsonem.



Lundgren nie miał łatwo na planie; nie dość, że pandemia koronawirusa nieraz zmuszała go do przerywania prac, to również z jej powodu skrócono okres zdjęciowy do ledwie 17 dni. Sam Lundgren zerwał też w międzyczasie bicepsa, co bynajmniej nie było pomocne w kręceniu scen akcji. Na szczęście większość tychże skupia się na Adkinsie, nieszczędzącym kopniaków swoim przeciwnikom. Obaj twardziele grają tym razem jednak bardziej realistyczne postaci, brak tu więc akrobatycznych wyczynów na miarę Yuriego Boyki czy Caseya Bowmana. Między innymi dzięki temu mający małe problemy w podobnych scenach – nie tylko z powodu zerwanego mięśnia – Lundgren wciąż prezentuje się zadowalająco.
Ten bardziej realistyczny sposób prezentacji akcji oznacza też, że walki z przestępcami nastręczają protagonistom niemałych trudności. Choć Wade jest prędki i jego styl walki jest dość zróżnicowany oraz efektowny, to nie jest w stanie pokonać wszystkich samodzielnie i nieraz dostaje łomot. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że w trakcie początkowych starć często widzimy, jak Wade przerzuca przeciwników przez ramię, co później zostało skontrastowane z jego próbą podobnego potraktowania Ericsona. Sam Lundgren w scenach akcji pojawia się rzadziej, a gdy już rusza walczyć zwykle zadowala się mocarnymi ciosami pięściami i kilkoma kopniakami. Widać, że jego kondycja znacząco ustępuje młodszemu Adkinsowi, co zresztą zostało wkomponowane w film, choćby w scenie gdy obaj biegną po schodach i podczas gdy Wade szybciutko pokonuje kolejne stopnie, Ericson dostaje sporej zadyszki. Sceny walk zostały zaprojektowane przez Tima Mana, lecz z powodu restrykcji związanych z pandemią, nie mógł być on obecny na planie po wznowieniu pracy nad filmem. Z tego powodu jego obowiązki przejął sam Adkins, od dłuższego czasu coraz częściej biorący udział w pracy po drugiej stronie kamery.
Mimo prostoty fabularnej Lundgrenowi udaje się wykreować przyzwoite wrażenie suspensu. Sami przestępcy co prawda są mocno nijacy i brak im jakiejkolwiek charyzmy; najpewniej w dużej mierze wynika to z tego, że zostali dodani do fabuły dość późno, po modyfikacji scenariusza, w którym pierwotnie to Ericson był złoczyńcą. Stąd też nawet gdy spuszczają łomot bohaterom nie wydają się dla nich realnym zagrożeniem. Jednakże poprzez montaż, powolne zbliżanie się czasu eksplozji, dość późne wprowadzenie scen akcji oraz poprzez dość udane kreacje starającego się w ostatnich latach mocniej skupiać na dramatycznym aktorstwie Lundgrena i Adkinsa, który prezentuje się zaskakująco naturalnie jako zmarznięty, bezrobotny mężczyzna, śpiący w swoim pick-upie Castle Falls odnosi sukces w zainteresowaniu widza losami protagonistów.
Ostatecznie – poza niezbyt interesującymi bad guyami i widocznymi trudnościami, powodowanymi niewielkim budżetem – produkcja jest solidnie zrealizowanym akcyjniakiem, starającym się przejmować nie tylko scenami akcji, lecz również dramatami bohaterów. To rzetelnie wykonany film, w którym dwóch legendarnych już ekranowych twardzieli rusza ramię w ramię, docierając do wniosku, że nie ważne jest co robisz dla siebie, ale to, co robisz dla innych.
PS. W ostatnim odcinku serii podlinkowałem rozmowę Scotta Adkinsa z Cynthią Rothrock, tym razem zaś zachęcam do wywiadu Adkinsa z Lundgrenem.
Miłośnik kina azjatyckiego, kina akcji i kosmicznych wojaży na statku gwiezdnym Enterprise. Kiedyś studiował filologię polską, a potem został obywatelem NSK Państwa w Czasie. Publikował w Kulturze Liberalnej, Torii, Dwutygodniku Kulturalnym i innych.
1 Trackback / Pingback