Arcydzieła grindhouse’u: Różowe flamingi (1972)

Dyskretny urok ohydy

Kiedy byłam dzieckiem, uwielbiałam Rodzinę Addamsów (1991). Obejrzałam ten film z rodzicami kilkanaście razy, a podczas każdego seansu moja mama wygłaszała to samo zdanie: „To niesamowite! Są tacy nienormalni, a tak się kochają”. Gdybym pokazała jej Różowe flamingi, pewnie dostałaby zawału serca, jednak konkluzja dotycząca relacji bohaterów mogłaby brzmieć podobnie – tacy obrzydliwi, a tak się kochają!

Różowe flamingi powstały w 1972 roku, czyli w złotych czasach dla amerykańskiej kontrkultury. Po magicznym dla Zachodu 1968 roku, coraz bardziej świadoma i niegodząca się z ideałami rodziców młodzież spaliła na stosie gorset mieszczańskiej obyczajowości. Liberalizacja, popularność antykapitalistycznych, czy nawet anarchistycznych poglądów, bunt przeciwko konwenansom i mieszczańskiej hipokryzji, a także łatwy dostęp do narkotyków zbudowały żyzny grunt dla artystów. Na przełomie lat 60. i 70. powstawało genialne kino kontestacji, a seks i przemoc w naturalistycznej odsłonie na stałe przeniosły się z podziemi do głównego nurtu (o Głębokim gardle z 1972 roku na łamach Kinomisji pisał Bartek Słoma). Rewolucja seksualna pozwoliła dojść mniejszościom do głosu, a twórcom dała możliwość kreowania subwersywnych wypowiedzi, które do dziś, tak jak The Rocky Horror Picture Show z 1975, cieszą się mianem filmów kultowych. Przewrót dokonał się także w podejściu do kwestii estetycznych. Kamp, który z definicji miał być źródłem bezmyślnej przyjemności, stał się nagle niebezpiecznym narzędziem w rękach socjopatycznych obrazoburców. Właściwie jednego. Johna Watersa.

Różowe flamingi ogniskują w sobie wszystkie myśli zaznaczone w poprzednim akapicie. Film jest fangą wymierzoną w nos zapiętego pod szyję katolickiego społeczeństwa. Waters i jego świta z właściwym sobie, nieoczywistym urokiem, wyśmiewają i niszczą wszystko, co porządny obywatel mógłby uznać za moralne. Ta produkcja jest półtoragodzinnym festiwalem obrzydliwości, w którym dzieje się wszystko, o czym, do chwili seansu, nie byliśmy w stanie nawet pomyśleć. Seks z kurczakami, śpiewający odbyt, awangardowa odmiana fetyszu stóp, różne odmiany erotycznej fascynacji mięsem lub jajkami oraz dewiacje bardziej standardowe, takie jak: voyeuryzm, ekshibicjonizm, koprofilia czy sadomasochizm. Fabuła opiera się na dość prostej historii rywalizacji dwóch rodzin. Przedmiotem walki jest tytuł najobrzydliwszej osoby na świecie, przyznany Divine, uwielbianej przez media złodziejki i morderczyni. Zaszczytne miano chcą jej odebrać Connie i Raymond Marble, perwersyjne małżeństwo, które nie cofnie się przed niczym, by wyeliminować Divine z gry. Charakter współzawodnictwa pozwala Watersowi wykreować na ekranie prawdziwą antologię ohydy i okrucieństwa. Każdy znajdzie w filmie scenę, która przekracza jego odbiorczą wytrzymałość. Dla wielu będzie to fragment, w którym ginie kurczak, umiejscowiony pomiędzy podbrzuszami kopulujących aktorów. Czytając internetowe fora nietrudno uznać właśnie tę scenę za najbardziej kontrowersyjną. Wiadomo, śmierć zwierząt to temat niezwykle delikatny i nawet tacy giganci jak ś.p. Andrzej Wajda, długie lata zbierali baty za krzywdę, wyrządzoną niewinnemu stworzeniu.

Waters, jak to Waters, dolał jeszcze oliwy do ognia wyznając w krótkim dokumencie nakręconym w dwudziestą piątą rocznicę powstania Różowych flamingów, że nie rozumie oburzenia obrońców zwierząt – kurczak i tak był przeznaczony na rzeź, a tak chociaż zaliczył chociaż dobre ruchanko, zanim został zjedzony przez ekipę. Innymi szczególnie obrazoburczymi scenami jest kazirodczy seks oralny transseksualnej Divine z jej filmowym synem. Jest to jedyny fragment, którego nakręcenia Waters po latach żałuje, dlatego, że zmusił do odegrania stosunku parę przyjaciół. W kolejnych przedsionkach piekła zobaczymy jedzenie psich ekskrementów, trzymanie chorej psychicznie matki w dziecięcym kojcu i karmienie jej jajkami (tak, dla mnie jedzenie jajek w taki sposób jest najbardziej obrzydliwym elementem filmu), czy więzienie autostopowiczek i zmuszanie ich do rodzenia dzieci z gwałtów (co, akurat w naszym kraju, jest uznawane za moralnie chwalebne).

Skoro wiadomo już, czym Różowe flamingi są, warto zadać sobie pytanie, jak powstały i kim jest banda zwyrodnialców, która czterdzieści cztery lata temu zdecydowała się, cytując komentarz jednego z ówczesnych widzów filmu, „włożyć środkowy palec w odbyt Ameryki”? Waters, jak i większość Dreamlandersów, czyli stałej ekipy aktorskiej, która gra we wszystkich filmach reżysera, pochodzi z konserwatywnej, katolickiej rodziny. Urodzony i wychowany, podobnie jak Divine, David Lochary, Mink Stole i reszta twórczej rodziny w Baltimore, w twórczości znalazł doskonały sposób odreagowania wychowania wśród ludzi o małomiasteczkowej mentalności. W Różowych flamingach jest scena, w której Divine i Crackers, jej syn, ocierają się o meble i ściany swoich wrogów, aby skazić ich mieszkanie. Podobnie jest z kinem tworzonym przez Watersa. To obrazy, które mają zatruć sterylną rzeczywistość mieszczańskich domów. Filmy, które, nawet dosłownie, jak w przypadku Polyester (1981), produkcji do której, podczas seansów, dołączano nasączone zapachem kartki, mają zasmrodzić pozornie nieskazitelny, zakłamany świat.

Dreamlandersi palili wspólnie dużo trawy i tworzyli coraz bardziej odjechane filmy. Obok dziwacznych krótkometrażówek, w których Divine wcielała się, m.in. w Jacqueline Kennedy (Eat Your Makeup, 1968), Waters stworzył dwa pełnometrażowe produkcje: Mondo Trasho (1969) i Multiple Maniacs (1970), które zaczęły przypominać późniejsze Różowe flamingi. Jednak nic nie powstaje w próżni. Waters oglądał mnóstwo kina, a wśród inspiracji wymienia, m.in. Rainera Wernera Fassbindera, Herschella Gordona Lewisa, Federica Felliniego, Williama Castle’a i Ingmara Bergmana. Reżyser, co nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, uwielbiał kino eksploatacji. Szczególnym uczuciem darzył The Olga Series (1964-1969), natomiast argentyńskie sexploitation Fuego (1969) uważa za mający największy wpływ na powstanie Różowych flamingów i Female Trouble (1974), czyli drugiej części Trash Trilogy, traktatu przekraczającego granice przyzwoitości. Fuego i inne inspirujące tytuły można zobaczyć w serii John Waters Presents Movies That Will Corrupt You, antologii stworzonej przez autora w 2006 roku. Jednak najważniejszy pozostaje dla autora pierwszy obejrzany film, czyli Czarnoksiężnik z krainy Oz (1939).

Pies andaluzyjski lat 70., jak niektórzy określają Różowe flamingi, został napisany na kompletnym haju, stąd niektóre sytuacje są niezrozumiałe nawet dla samego twórcy. Kręcony już na trzeźwo film wymagał od Watersa podwójnego nakładu pracy – tworząc obraz, musiał jednocześnie zarabiać na jego produkcję. Ciekawostką jest fakt, że Różowe flamingi powstały pod skrzydłami New Line Cinema, założonego w 1967 roku przez 27-letniego Roberta Shaye’a studia, które w późniejszych latach wyprodukowało takie hity jak Koszmar z Ulicy Wiązów (1984) i Władca Pierścieni (2001). Film był prezentowany na nocnych pokazach i szybko zyskał aprobatę publiczności. Wśród głosów, że to „skandal” i „kawał śmiecia”, we wspomnianym dokumencie pojawiają się też głosy, że „to dużo lepsze niż Szepty i krzyki” oraz „nieco ordynarne, ale podoba mi się”. Prawdziwy sukces przyszedł do Watersa w latach 80. wraz z musicalem Hairspray (1988), w którym obok cudownej Divine, pojawiła się równie boska Debbie Harry. Musical doczekał się adaptacji teatralnej na Brodwayu, zaś w 2007 roku powstała filmowa wersja pomysłu Watersa, w której główną rolę zagrał John Travolta (tego akurat nie polecam). Reżyser z biegiem lat nieco złagodniał i takie filmy jak: Cry-baby (1990) z Johnnym Deppem, czy Serial mom (1994), mimo wciąż nonkonformistycznej i obrazoburczej treści i formy, mogły być już oglądane przy rodzinnym stole.

Różowe flamingi to sztandarowy przykład midnight movie, ale także kina transgresji, nie tego z lat 80., tworzonego przez Richarda Kerna i Nicka Zedda, ale totalnie undergroundowego odgałęzienia kina amerykańskiego, w którym łamano wszelkie obowiązujące normy. O filmie Watersa zwykło się też mówić przez pryzmat kampowej estetyki. Susan Sontag pisała, że „smak kampu jest rodzajem miłości, miłości do ludzkiej natury. Smakuje raczej niż sądzi małe triumfy i niezręczności… Utożsamia się z tym, co go cieszy. (…) Kamp jest tkliwym uczuciem”. Kamp w ujęciu Watersa jest skandaliczny i obrzydliwy. Reżyser wykorzystuje rzeczy, które konotują przyjemne doświadczenia: słodką muzykę z przełomu lat 50. i 60., różowe, infantylne kolory, urocze i niewinne przedmioty, po to, by całkowicie je zbrukać i połączyć z rzeczywistością ohydy i nieczystości. Stylizowane na slapstickowe, czyli z gruntu niewinne i zabawne, scenki często zaskakują pogwałceniem estetycznego lub obyczajowego tabu. Z drugiej strony, pod wieloma względami Różowe flamingi można traktować jako filmowy hymn na cześć wolnej miłości. Zaburzony i perwersyjny, ale szczery, a chwilami nawet dość romantyczny, szczególnie w przypadku wątku miłości uwielbiającej jajka matki Divine i Pana Jajko, zakończonego małżeństwem pary. Każda z rodzin mogłaby być wzorem zgody i wzajemnego zrozumienia. Małżeństwu Marble każdy może pozazdrościć idealnego dopasowania, zarówno w sypialni, jak i w codziennym życiu. Divine wspaniale dogaduje się z chorą psychicznie matką, przyjaciółką Cotton i synem Crackersem, choć akurat ta relacja jest zdecydowanie zbyt bliska jak na standardy zachodniego społeczeństwa. Wszyscy członkowie rodziny całkowicie się wspierają i z pełnym zrozumieniem patrzą na swoje dewiacje i fetysze. Któż nie chciałby takich krewnych?

Dziś Różowe flamingi nadal szokują, ale też wciąż inspirują. Film w 2014 roku znalazł się wśród trzydziestu najlepszych niezależnych filmów amerykańskich według The Rolling Stone (zajął czternastą pozycję). Jest także na liście pięćdziesięciu filmów, które należy obejrzeć przed śmiercią, ogłoszonej przez telewizję Channel 4. Medialna rzeczywistość przez te cztery dekady zbliżyła się do filmowej fikcji. Aby zobaczyć kolejne inkarnacje spragnionej sławy i zainteresowania dziennikarzy Divine, wystarczy przeczytać doniesienia o jedzącej własne łożysko Kim Kardashian, jeżdżącej konno „mamie Madzi” lub obejrzeć suknię ślubną Małgorzaty Rozenek-Majdan (tu akurat mam na myśli styl, nie zachowanie). Oczywiście, podobieństwo jest tylko pozorne. Współczesnym celebrytkom brakuje wyrafinowania, bezkompromisowości i, przede wszystkim, wywrotowości Divine. Cóż. Bogini jest tylko jedna.

Źródła:

Susan Sontag, „Notatki o kampie”, tłum. Wanda Wertenstein, „Literatura na świecie” 1979, nr 9.

Entuzjastka onirycznego kina, surrealistka, członkini kolektywu Final Girls. Jej niedościgłym wzorem jest Béatrice Dalle. Prowadzi bloga „Kino w zwolnionym tempie”, na którym więcej pisze o książkach niż o filmach.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*