Od 4 lipca 2021 roku na facebookowym profilu Kinomisji publikuję krótkie recenzje azjatyckich filmów z 2021 roku, jakie miałem (mniejszą lub większą) przyjemność obejrzeć. Czasami też zwracam się w stronę niedawnej przeszłości. Zbiory 5 omówień pojawiają się później na stronie.
Rurouni Kenshin: The Final (Rurōni Kenshin: Sai shūshō – The Final, Keishi Ohtomo, 2021)
[Nim ktoś wspomnie o tym w komentarzach postanowiłem na wstępie poinformować, że Nobuhiro Watsuki – autor mangi, na jakiej bazuje seria filmów o Kenshinie – w 2018 roku został skazany za posiadanie materiałów pornograficznych z udziałem nieletnich. Choć nie był on związany z Rurouni Kenshin: The Final na żadnym etapie produkcyjnym można założyć, że otrzymał on wynagrodzenie w związku z realizacją i komercyjnym sukcesem 4. części serii.]
Rozpoczęta w 2012 roku seria o potężnym wojowniku Himurze Kenshinie stanowi jedną z ciekawszych przejaskrawionych, mangowych wizji kina jidaigeki. Filmy wzbudzały pozytywne odczucia z różnych powodów, lecz przede wszystkim dzięki pomysłowym scenom akcji, interesujących i dynamicznych choreografii, prezentujących szermierzy posiadających nadludzkie zdolności i niejako usadawiających serię na skrzyżowaniu chanbary, wuxia i współczesnego kina akcji. Z obrazu na obraz jednak twórcy z coraz większą chęcią sięgali też po elementy nadto melodramatyczne – stanowiące plagę wielu współczesnych filmów akcji z Japonii – rozrzedzając intensywność szczególnie trzeciej części. I choć 4. prezentuje się pod tym względem jeszcze gorzej, to nie oznacza to jednak, że nie posiada zalet.
Przede wszystkim zwraca uwagę czas akcji; podczas gdy poprzednie produkcje rozgrywały się w znajomych z licznych filmów chanbara realiach, o tyle The Final jest osadzony w 1879 roku, czyli 11 lat po rozpoczęciu się Restauracji Meiji. Korzysta zatem z historycznych realiów dotyczących gwałtownie postępującej westernizacji kraju, pojawienia się zupełnie nowych struktur władzy, lecz także ciągłej obecności dawnych samurajów, szpiegów i zabójców dobrze pamiętających poprzednią epokę. Teraz albo pracują oni dla rządu albo – przynajmniej w filmie – próbują go obalić. The Final dość szybko i dość sprawnie buduje suspens; wcześnie też umieszcza pierwsze sekwencje akcji oraz niemal natychmiast wprowadza kwestię dokonujących się zmian społecznych. Równocześnie kreuje też pierwsze, acz dość silne, wrażenia dot. głównych postaci: Himury Kenshina (Takeru Satoh) i głównego antagonisty Yukishiro Enishiego (Mackenyu Arata). Po krótkim okresie spokoju, wykorzystanym do przedstawienia niektórych postaci drugoplanowych, na ekranie pojawia się ekscentryczna, typowo mangowa grupa Enishiego (m.in. wojownik, wyglądający jakby każdą wolną chwilę spędzał na sesjach BDSM czy mężczyzna, przyczepiający sobie do odciętej ręki armaty czy karabiny) i błyskawicznie przypuszcza pierwszy atak na Tokio. Nocne ujęcia, posępne kolory, dynamiczna choreografia scen akcji, quasi-dark ambientowy soundtrack skutecznie tworzą wrażenie antycypacji i wspomagają emocjonalny odbiór filmu.
Niestety wszystko zaczyna się sypać za każdym razem, gdy produkcja spowalnia. Ohtomo próbuje wtedy rozbudować portrety psychologiczne postaci oraz przekazać przesłania filmu, których są dwa: 'nie zabijaj nawet najgorszych morderców’ oraz 'nawet jeśli czyniłeś zło to zamiast samoudręczania czy popełnienia samobójstwa lepiej wykorzystaj resztę swojego życia aby pomagać innym’. I choć są to idee chwalebne, ich sposób przedstawienia chwalebny bynajmniej nie jest. Za cenę prezentacji postaci drugoplanowych (zdających się być często zdecydowanie ciekawszymi niż pierwszoplanowe) Ohtomo rozwija lejtmotyw porzucania przemocy i pragnień zemsty co kilka minut wspominając stereotypowo wyidealizowaną zmarłą siostrę Enishiego i zarazem żonę Kenshina. Powracające obrazki rozhisteryzowanego Enishiego i wyciszonego protagonisty (m.in. samotnie stojącego w lasku podczas ulewy) sprawiają, że film powoli acz niebłaganie staje się nieznośnie ckliwy. Po pewnym czasie znów atakuje on rozbudowanymi sekwencjami akcji, lecz w finale – mimo udanego starcia dwóch przeciwników – poprzez fabularne głupoty, rozwiązania deus ex machina oraz nawpychanie w ostatnich minutach starcia kolejnych, dłużących się rozterek Enishiego (któremu każe się widzowi współczuć niedługo po tym jak zamordował dziesiątki niewinnych osób) The Final zaczyna zwyczajnie nużyć i irytować tanim sentymentalizmem oraz repetycją tych samych zachowań i treści.
Rurouni Kenshin: The Final tworzony był równocześnie z 5., ostatnią częścią serii, pt. Rurouni Kenshin: The Beginning. Spodziewam się, że zaprezentuje ona podobne podeście do przygód szermierza: dynamiczne i interesujące w scenach akcji, atrakcyjne estetycznie, z ambicjami przekazania głębszych treści, lecz także nieznośnie ckliwe, powtarzalne i niechętne pełniejszej prezentacji postaci drugoplanowych.
Infernal Storm (Wujian fengbao, Yi Huang, 2021)
Infernal Storm jest produkcją z Jordanem Chanem, zrealizowaną jako premierowa dla opcji premium platformy streamingowej iQiyi (we współpracy z Youku). Wszyscy fani hongkońskiego kina gangsterskiego z pewnością pamiętają popularną, kultową i kontrowersyjną serię z lat 90. Young and Dangerous, w której Chan – obok Ekina Chenga – grał główną rolę. Serię tę najwyraźniej dobrze też pamięta Yi Huang, postanowił on bowiem zachęcić nas do oglądania Infernal Storm w dużej mierze poprzez odwołania do słynnych produkcji. Już kilka minut po rozpoczęciu się filmu, gdy miejsce ma pierwsza scena akcji, na ścieżce dźwiękowej eksploduje muzyczny motyw przewodni z „Young and Dangerous”, podczas gdy Chan i jego towarzysze rozprawiają się z bandą bandziorów. Przyznam, że (nostalgiczne poniekąd) połączenie widoku Chana z kultowym motywem muzycznym skutecznie zwróciło moją uwagę i mimo pierwszych oznak, że Infernal Storm nie jest obrazem wysokich lotów zacząłem nieśmiało oczekiwać przyjemnego filmu. Niebawem jednak odsłonił się on – zgodnie z tytułem – jako tania podróbka Infernal Affairs: Piekielna gra, jakiej brak jest zarówno fabularnego wyczucia Infernal Affairs, jak i młodzieńczej energii Young and Dangerous*.
Wpis ten nie jest zatem polecanką, a ostrzeżeniem. Ostrzeżeniem, że Infernal Storm jest produkcją źle wyreżyserowaną, źle napisaną i źle zmontowaną. Produkcją spod rąk twórców, jakim wydaje się, że nagłe wrzucanie informacji, że jakaś postać jest w rzeczywistości szpiegiem mafii, a inna tajniakiem udającym gangstera wystarczy do stworzenia zajmującej fabuły. Produkcją, której sceny akcji stanowią nieskładny miszmasz strzelanin pozbawionych poczucia topografii i dynamizmu. Produkcją, wprowadzającą sporo postaci drugoplanowych, lecz niemal w ogóle nie przejmującą się ich rozwinięciem. Jedyne zalety Infernal Storm to przyzwoita gra odtwórców głównych ról, szczególnie Jordana Chana, który pokazuje, że wciąż jest charyzmatycznym aktorem. Ze starej gwardii hongkońskiego kina akcji spotkamy też Sueta Lama, pojawiającego się w małej, negatywnej roli. Ponadto kilka scen, gdzie dochodzi do walki wręcz nie jest zupełnie tragicznych, a nawet Huangowi uda się z rzadka zaskoczyć widza dość atrakcyjnymi kadrami. Pozytywne wrażenie szybko jednak niszczy korzystaniem z bardzo niskiej jakości i zupełnie niepotrzebnych efektów CGI.
Jeśli jesteście wielkimi fanami Jordana Chana, wtedy obejrzenie Infernal Storm ma jakiś sens, w przeciwnym razie trzymajcie się od filmu z daleka. Nie powinno to być trudne zważywszy, że w chwili, gdy piszę te słowa nie widnieje on nawet w bazach imdb czy hkmdb.
*W kontekście fabularnym przyznam, że nie wyobrażam sobie aby w ówczesnych warunkach politycznych Chin i Hongkongu mogła powstać w ichniej popularnej platformie streamingowej produkcja podobna do „Young and Dangerous”.
Recalled (You-min Seo, 2021)
Z opóźnionym przez pandemię koronawirusa debiutem w kinach Recalled był jedną z większych koreańskich premier pierwszej połowy roku. Jego dobra recepcja przez tamtejszą widownię jest rezultatem gatunkowego miksu filmu, będącego niezbyt wymagającym, acz solidnie zrealizowanym połączeniem thrillera z elementami kryminału oraz (melo)dramatu. Na jego popularność z pewnością pozytywnie wpłynęło też obsadzenie w głównej roli kobiecej Seo Ye-ji, czyli jednej z bardziej lubianych aktorek w kraju. W Recalled wcieliła się w Soo-jin, kobietę, którą spotykamy w szpitalu, gdy budzi się pozbawiona pamięci po ciężkim wypadku. Brak wspomnień nie jest jednak jej jedynym zmartwieniem. Niebawem bowiem zaczynają ją dręczyć dziwne wizje przyszłych tragedii, jej mąż być może nie jest tym kim się wydaje i nawet śledztwo miejscowej policji w sprawie skradzionych materiałów budowlanych zdaje się w niejasny sposób dotyczyć jej sytuacji.
Recalled początkowo dość udanie żongluje kilkoma wątkami, zostawiając sporo wskazówek co do natury intrygi tak by nie skonfundować widzów niepragnących intelektualnej gimnastyki, a równocześnie zawiera wystarczającą ilość plot twistów by zaskoczyć niektórymi z fabularnych rozwiązań. Widać przez to, że jest to produkcja skierowana raczej do masowej widowni, lecz jej niedługi czas trwania i niemęczący – przynajmniej w większości – tok narracji w połączeniu z utrzymującym się dość długo lekkim suspensem stanowią niezaprzeczalne zalety. O jego pozycji jako filmu, mającego zainteresowań szeroką widownią świadczą również tropy znane z licznych koreańskich produkcji, szczególnie dramatycznych i telenowelowych z napiętymi relacjami małżeńskimi na czele (ponoć K-dramy lubią też korzystać z motywu utraconej pamięci, więc i ten pomysł może do nich nawiązywać). Sprawia to, że pod koniec Recalled zaczyna przesuwać się w stronę nieco męczącego melodramatu, wyłuszczającego wszystkie części układanki w nadto ekspozycyjny, ckliwy sposób. Ponadto – choć już wcześniej można było mieć wątpliwości, co do sposobu prowadzenia niektórych wątków (szczególnie w kontekście policyjnego śledztwa) – to pod koniec dochodzi do przesadnego naginania logiki byleby tylko doprowadzić do zaplanowanego finału.
Podczas oglądania można próbować doszukiwać się drugiego dna: opowieści o tragedii rodzinnej czy o skrywanej za zamkniętymi drzwiami przemocy wśród naszych sąsiadów z anonimowego wieżowca. Twórcy Recalled wydają się jednak nie mieć żadnych większych ambicji poza ambicją stworzenia przyjemnego, niewymagającego, korzystającego z popularnych klisz gatunkowych thrillera, acz trzymającego w wystarczającym napięciu by mile spędzić z nim nieco ponad półtorej godziny. I choć ostatecznie uznaję film za średniaka, to przyznam, że zanim zaczął mnie nużyć, potrafił kilka razy zainteresować. Na tyle, że po jego obejrzeniu postanowiłem w końcu zabrać się za odkładany przeze mnie seans netflixowego koreańskiego thrillera The Call z ubiegłego roku, o jakim słyszałem kilka pozytywnych opinii. O swoich odczuciach względem niego podzielę się tutaj niebawem.
The Call (Kol, Chung-Hyun Lee, 2020)
Zgodnie z zapowiedzią, sprawdziłem w końcu ubiegłoroczny, netflixowy The Call. O filmie przed obejrzeniem wiedziałem jedynie, że jest thrillerem i że zebrał raczej pozytywne opinie wśród widzów. Jak się okazało rozpoczyna się on niemal jak rasowy horror, świetnie generujący suspens za pomocą ogranych, lecz wciąż sprawnie funkcjonujących klisz gatunkowych. Ciemna paleta barw, niedopowiedziana fabuła, odkrywanie tajemniczych pasaży w starym domostwie oraz tytułowe rozmowy z torturowaną, nieznaną nam dziewczyną, która kontaktuje się z bohaterką Seo-yeon telefonicznie wynikają przyjemnym nastrojem grozy i angażują w przedstawioną historię. Po kilku rozmowach jednak produkcja – będąca remakem The Caller z 2011 roku – przemieszcza się gatunkowo na teren thrillera sci-fi/fantasy, który nie posiada zbyt wiele sensu, jako że kwestia logiki zdarzeń jest tu zawsze podległa chęci generowania napięcia i zaskakiwania zwrotami akcji. Jest to szczególnie widoczne w doczepionym na koniec – obecnym podczas napisów końcowych – epilogu, jaki nie przejmuje się praktycznie żadnymi ustalonymi wcześniej zasadami dla wywołania szoku widza. Teoretycznie możemy pokusić się o interpretację The Call jako majaków protagonistki lub uznać ostatnią scenę za alternatywne zakończenie, lecz nie jestem pewien na ile byłoby to wynikiem zamierzeń twórców, a na ile pobożnym życzeniem widza, pragnącego złożyć produkcję w sensowną całość.
Film posiada na szczęście więcej zalet niż tylko udane wprowadzenie. Ogólny nastrój tajemniczości jest tak naprawdę całkiem sprawnie utrzymywany przez większą część czasu trwania. Zejścia w stronę stereotypowego dramatu opowiadającego o utraconej rodzinie i tęsknocie za najbliższymi oraz o wypychaniu negatywnych wspomnień na rzecz nieprawdziwych są co prawda mniej zajmujące, lecz wykorzystano je także by znienacka zaskakiwać widza nagłym urwaniem jakiegoś wątku czy fabularnym zwrotem akcji. Mimo tych wszystkich licznych zakrętów historia The Call jest w rzeczywistości dość przewidywalna, jedynym wyjątkiem w tym kontekście jest finał, lecz raczej z powodu zerwania z wewnątrzfilmową logiką niż dzięki pomysłowemu wyprowadzeniu widza na manowce. Ostatecznie film ten – podobnie do tegorocznego Recalled i grona innych koreańskich thrillerów – jest raczej kierowany do widza masowego, lecz mimo to pozostaje odrobinę odważniejszy od wielu podobnych pozycji w sięganiu po przemoc czy elementy nadnaturalne, sprawiające, że przez krótką chwilę skojarzył mi się ze (znacznie lepszym i wartym rekomendacji) The Wailing Na Hong-jina; odnajdziemy tu również wyraźne nawiązanie do Lśnienia Stanleya Kubricka. The Call prezentuje się też bardzo atrakcyjnie wizualnie oraz solidnie pod względem aktorskim. Sprawia to, że z pewnością zainteresuje wszystkich fanów koreańskich dreszczowców, oferując im znajome doświadczenia, zapakowane w nieco odmienną fabułę.
Home Sweet Home (Mi mi fang ke, Leste Chen, 2021)
Najbardziej kojarzony w Polsce jako reżyser horroru Dziedzictwo Leste Chen stworzył w tym roku thriller z kryminalną zagadką w centrum, opowiadający o pułapce, jaką może być rodzina i o strachu, jaki wyjściu z tej pułapki towarzyszy. Home Sweet Home rozpoczyna się od scen katastrofy autobusu szkolnego, z której cało wychodzi jedynie kierowca i jeden z uczniów. Kierowca zabiera go do szpitala, po czym – z powodu ran i wyrzutów sumienia – traci przytomność. Niebawem budzi się w piwnicy bogatego mężczyzny, który – z nieznanych nam powodów – ukrywa poszukiwanego przez policję kierowcę w swojej luksusowej posiadłości, gdzie mieszkają też jego żona, nastoletnia córka i syn, będący uratowanym z katastrofy chłopakiem.
Wprowadzenie do intrygi zostało przeprowadzone w nader nastrojowym stylu. Chen prezentuje akcję poprzez przytłumione kolory i osadza ją w nadmiernie schludnej posiadłości, jaka mimo swojej wielkości prędko zaczyna sprawiać klaustrofobiczne wrażenie. Korzysta też z powolnego, nieco monotonnego toku narracji oraz dość powściągliwie rozrzuca strzępki informacji dotyczących dysfunkcyjnej rodziny: autorytarnego ojca-tyrana, próbującej uwolnić się spod jego kontroli matki, skrywającej rebelianckie skłonności córki i mającego problemy z komunikacją syna. Stopniowo też udziela informacji, że ktoś z nich być może skrywa też jakieś mordercze skłonności. Ważną rolę odgrywa w filmie również oprawa dźwiękowa, na którą oprócz bardzo atrakcyjnej muzyki, składają się różnorakie dźwięki, często podgłośnione do nienaturalnego poziomu. Odgłosy przesuwania szklanki po stole, sztućców stukających w talerz czy zamykanych drzwi wspomagają wrażenie dziwności zastanej sytuacji oraz napięcia między postaciami; pomagają też – wraz z muzyką i scenografią – utrzymywać uwagę widza mimo nieco zbyt monotonnego toku narracji.
Największą zaletą filmu jest jednak jego obsada. Aaron Kwok (ojciec), Duan Yi-Hong (kierowca) i Wendy Zhang (córka) szczególnie zapadają w pamięć dzięki intensywnym, lecz cichym i nie popadającym w przesadę kreacjom. Również Tiffany Hsu (matka) i Rong Zi-Shan (syn) prezentują się bardzo naturalnie w swoich rolach.
Niestety Home Sweet Home ciężko zaliczyć do pozycji udanych. Mimo dość wysokich walorów produkcyjnych Chen i scenarzysta Shu Qiao odnoszą porażkę w próbach odnalezienia złotego środka między udzieleniem na tyle małej ilości informacji nt. intrygi by trzymać w napięciu widza, a na tyle dużej by nie poczuł się on zagubiony w niejasnościach. Chen i Shu tak powoli odkrywają kolejne strzępki informacji, że gdy mija godzina filmu okazuje się, że wiemy niewiele więcej niż na jego początku. Stąd też w ruchu, zdającym się być niemal desperacką próbą zakończenia obrazu nim przekroczy on dwie godziny czasu trwania, umieszczają trwającą ponad 25 minut sekwencję, stanowiącą zlepek ekspozycji. Przez niemal pół godziny poprzez wypowiedzi bohaterów i serię krótkich retrospekcji trwa wyjaśnianie krok po kroku wszystkich ustanowionych do tej pory zagadek. Sprawia to, że w kontekście fabularnym Home Sweet Home stanowi ostatecznie ogromne rozczarowanie, gdyż zamiast organicznie budować i wyjaśniać kryminalną intrygę, po jej powolnym wprowadzeniu i kilku scenach zbliżających widza do jej rdzenia porzuca obraną stylistykę na rzecz najprostszego i niesatysfakcjonującego sposobu odpowiedzenia na zadane do tej pory pytania. Seria ciągnących się wyjaśnień, następujących po poprzedzającej je monotonni zdarzeń prowadzi też do znużenia widza, który przestaje przejmować się intrygą, tym bardziej, że odebrane zostały mu jakiekolwiek szanse na samodzielne ułożenie układanki, jakiej scalanie zawsze stanowi frajdę w kinie kryminalnym. Ponadto finał Home Sweet Home nie udziela żadnego satysfakcjonującego rozwiązania wątków. Po różnych rywalizacjach i napięciach w rodzinie wszystko powraca do status quo jakby każda z postaci nabrała objawów syndromu sztokholmskiego. Oczywiście rozwiązanie to jest powiązane z centralną dla filmu kwestią ludzkiej samotności i chęci budowania związków rodzinnych nawet za cenę własnego cierpienia, lecz ostatnie 30-40 minut stanowi na tyle wyprane z emocji doświadczenie, że w połączeniu z lukami w fabule sprawia, że ciężko jest przejąć się losami bohaterów i nawet doskonałe kreacje aktorskie nie zasłaniają ziejącej w późniejszych partiach filmu pustki. Home Sweet Home mógłby być naprawdę intensywnym, ponurym thrillerem, lecz z powodu nieumiejętności stopniowania napięcia i prowadzenia centralnej intrygi okazuje się być ostatecznie wielkim rozczarowaniem.
Miłośnik kina azjatyckiego, kina akcji i kosmicznych wojaży na statku gwiezdnym Enterprise. Kiedyś studiował filologię polską, a potem został obywatelem NSK Państwa w Czasie. Publikował w Kulturze Liberalnej, Torii, Dwutygodniku Kulturalnym i innych.
2 Trackbacks / Pingbacks