Bloody Muscle Body Builder in Hell (2012). Sayonara, baby!

Naoto jest bezrobotny od roku i jedynym, do czego dąży, jest zostanie spełnionym domorosłym kulturystą. „Bo facet musi mieć muskuły” – tłumaczy zadowolony z siebie mężczyzna swojej byłej dziewczynie, która wyciąga go na wyprawę do nawiedzonego domu jego zmarłego ojca, aby na podstawie zebranych tam materiałów sporządzić mrożący krew z żyłach reportaż. To, co spotyka parę w położonym w mało ruchliwej dzielnicy Tokio budynku, przechodzi ludzkie pojęcie: odrąbane kończyny latają, wypływające z rozerżniętych tułowi flaki zalewają podłogę, a krew tryska obficie na każdą możliwą ścianę. Tylko zamiłowanie Naoto do sztangi może wysłać licho tam, skąd przyszło, ratując ich przed straszliwie długą, wyjątkowo makabryczną i niewypowiedzianie bolesną śmiercią.

Jeśli jesteście maniakami sławnej trylogii Sama Raimiego z Bruce’em Campbellem w roli głównej i/lub dysponujecie całą masą wolnego czasu, który aż się prosi o zmarnowanie, być może trafiliście kiedyś gdzieś w najgłębszych czeluściach Internetu na tytuł Bach ke Zara (2008) i wiecie, że filmidło to jest indyjską reinterpretacją Martwego zła (1981). A od odkrycia tej „perełki” jest już tylko rzut beretem do informacji o istnieniu jeszcze innej wersji kultowego amerykańskiego splattera – stuprocentowo japońskiej, uzbrojonej w rozżalonego ducha niewiasty i nie bojącej się go użyć. Bloody Muscle Body Builder in Hell (aka The Japanese Evil Dead) – napisane i wyreżyserowane przez Shinichiego Fukazawę, wcielającego się też w rolę „pakerka” Naoto – co wybredniejszych widzów prawdopodobnie odrzuci samym tytułem… i słusznie. Jeśli jednak poza miłością do wybitnie zrealizowanego kina gore pałacie też niepohamowaną sympatią do twórców, którzy ubytki w zdolnościach, możliwościach i budżecie zapełniają pasją płynącą prosto z serca, zaopatrzcie się jak najszybciej w ulubioną zagrychę, gdyż pewna wyjątkowo cięta diablica już nie może się doczekać przebudzenia…

Obraz trafił do ograniczonej dystrybucji w Japonii w 2012, ale zdjęcia rozpoczęto już w 1995, a prace nad produkcją ukończono w 2009. Jeśli zastanawiacie się, co mogło spowodować niecodzienne opóźnienie, seans powinien wyjaśnić wszystko – do takiej inwestycji po prostu potrzeba niezłego odważniaki. Bloody Muscle… – fuzja pomiędzy standardowym dalekowschodnim ghost story a doprawioną wisielczym humorem, dosłowną do bólu rąbanką – nie tyle nie może się mierzyć z dziełem, któremu hołduje (sprawa raczej oczywista), co bez wstydu przekracza dopuszczalne w jakimkolwiek „poważnym” pastiszu granice kiczu. Mimo tego film broni się zadziwiająco skutecznie; pomijając samoświadomość (bo nawet jeśli reżyser/scenarzysta wie, że tworzy kupę, ta nie śmierdzi przecież mniej, nieprawdaż?), slapstickowy dowcip, w niewymuszony sposób wkomponowane w całość motywy z Martwego zła, zrealizowane za grosze, acz z pedantyczną dokładnością efekty praktyczne oraz profesjonalne aktorstwo (jakkolwiek by było, każdy, kto na planie omawianej produkcji był w stanie zachować powagę, w pełni zasługuje na miano profesjonalisty) składają się na zaskakująco rozrywkowe widowisko – nieschematyczne pomimo jawnego naśladownictwa, czasami rozbrajająco zabawne, a czasami wywołujące mdłości… z naciskiem na to ostatnie.

Kiedy już minie około półgodzinne wprowadzenie do właściwych wydarzeń, w Bloody Muscle… nie ma miejsca na nudę dla szanującego się fana Z-klasowego horroru. Nie pożałowano ani przypominającej przecier z pomidorów brei, imitującej posiekane na miazgę ludzkie ciało, ani wysmarowanych pseudo-krwią plastikowych rekwizytów, a zrealizowana techniką claymation animacja poklatkowa cieszy oko skrzętnie zaplanowaną, groteskową tandetą; całokształt efektów jakościowo pozostaje niedaleko w tyle za cudeńkami, jakie można zobaczyć w Martwicy mózgu (1992), wzbudzając w widzu podobny do tworu Petera Jacksona poziom zarówno ekstatycznego uniesienia (tylko lekko podszytego zażenowaniem), jak i zdrowej odrazy. Wizualne atrakcje nie kończą się jednak na takich rarytasowych cacuszkach jak przeróbka odciętej ręki Asha z Martwego zła 2 (1987) – u Fukazawy tworzącej malowniczą kompozycję z nadzianą na nią odrąbaną głową. Zdjęcia, choć amatorskie, kreują zgoła klaustrofobiczny klimat wszechobecnym wąskim kadrowaniem, a poprzez tak zwaną „kaszkę” na obrazie potęgują vintage‚owy urok ekstremalnie sztucznej makabry.

Bloody Muscle Body Builder in Hell niektórych utrwali w przekonaniu, że w przypadku niskobudżetowych horrorów przydługie, absurdalne tytuły nie wróżą niczego dobrego… dla innych natomiast będzie spełnieniem obietnicy zawartej właśnie w takim tytule, co wbrew pozorom nie zdarza się często; na pewno nie raz i nie dwa jakieś Hollywoodzkie dziwki uzbrojone w piły łańcuchowe (1988) czy inne Super rekiny kontra więźniarki (2015) nie okazały się nawet w połowie tak „psychiczne”, jak można było przypuszczać. Umiejętności filmotwórcze Fukazawy są bardzo wątpliwe, ale jeśli chodzi o znajomość dzikiego, wykręcającego jelita i zarazem przyklejającego uśmiech do twarzy gorefestu –„Groovy”!

Absolwentka sinologii i amerykanistyki na Uniwersytecie Sogang w Seulu. Pasjonatka horrorów od wczesnego dzieciństwa. Zakochana w Leatherfasie i Kakiharze. Wyznawczyni teorii, że im kino bardziej popierdolone, tym lepsze.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*