Cena strachu (1977). Bies przewrotności

Choć William Friedkin to reżyser o bardzo nierównej filmografii, trzeba mu oddać, że kiedy w jego ręce trafia właściwy materiał, potrafi on nakręcić arcydzieło. W latach 70. nakręcił takie kultowe filmy, jak Francuski łącznik (1971) czy Egzorcysta (1973), a w 1977 roku zekranizował powieść Georgesa Arnauda pt. Cena strachu.

Friedkin miał na swoim koncie dwa kasowe sukcesy, z czego jeden do dziś uchodzi za kamień milowy w historii horroru. Mimo to jego Cena strachu A.K.A. Sorcerer był w momencie premiery katastrofalną finansową klapą, a i dziś jest to film nieco zapomniany i ginący w cieniu innej adaptacji powieści Arnauda, a mianowicie powstałego w 1953 roku klasyka od Henri-Georgesa Clouzota. Nie wynika to jednak z jakości samej produkcji, a raczej z faktu, że filmowi Friedkina przyszło konkurować z Gwiezdnymi Wojnami George’a Lucasa, filmem, którego nikt w przemyśle filmowym nie traktował poważnie, a który finalnie stał się kulturowym fenomenem.

Cena strachu opowiada historię czterech indywiduów pochodzących z różnych miejsc na świecie. Wskutek życiowych zawirowań wszyscy trafiają do slumsów w Ameryce Południowej bez żadnych perspektyw, by je kiedykolwiek opuścić. Jackie Scanlon (Roy Scheider) wraz z kolegami obrabował kościół i postrzelił jednego z duchownych. Ledwie uchodzi z życiem z wypadku samochodowego, w dodatku okazuje się, że ksiądz, którego postrzelił jest bratem miejscowego bossa mafii. Kassem (Amidou) brał udział w ataku terrorystycznym w Jerozolimie i jako jedyny zdołał uciec przed wojskiem. Victor Manzon (Bruno Cremer), francuski bankier z dnia na dzień znalazł się na skraju bankructwa i grozi mu więzienie za defraudację. Do trójki dołączy także Nilo (Francisco Rabal), zabójca, o którym nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Pewnego dnia lokalna operacja wydobycia ropy naftowej zostaje zbombardowana przez terrorystów, co skutkuje potężnym pożarem. W tym samym czasie zarządzający wydobyciem ropy Corlette (Ramon Bieri) znajduje ukryty w dżungli pokaźny ładunek nitrogliceryny i zamierza zdetonować go w celu zamknięcia płonącego szybu. Jest tylko jeden problem – trzeba tę niebezpieczną substancję przetransportować przez dwieście mil. Wspomniani na początku czterej bohaterowie zostają zwerbowani, aby ciężarówkami przetransportowali nitroglicerynę do miejsca wydobycia ropy. Wszystko w zamian za dość pieniędzy, by móc zacząć nowe życie i opuścić znienawidzone slumsy.

Cena strachu Friedkina trwa dwie godziny i posiada dość specyficzną konstrukcję. Pierwsze pół godziny to montaż, w którym przeskakujemy z jednego zakątku świata do drugiego i poznajemy czterech głównych bohaterów, by dopiero później wraz z ostatnim z nich, czyli Jackiem, przenieść się do Ameryki południowej. Friedkin, podobnie jak Clouzot, nie śpieszy się z zawiązaniem akcji i przedstawieniem bohaterów, różnica jednak polega na tym, że film Clouzota już rozpoczyna się w Ameryce południowej i wydarzenia przedstawione na ekranie nigdy jej nie opuszczają. Co więcej, przy metrażu 2,5 godziny, rozbudowany, trwający również niemal godzinę prolog nie rzuca się tak mocno w oczy, zwłaszcza że, jak wspomniałem, akcja cały czas dzieje się w tym samym miejscu. Friedkin skacze z Vera Cruz do Jerozolimy, stamtąd do Francji, a na koniec do Stanów Zjednoczonych, czym niewątpliwie czyni filmowe doświadczenie bardziej egzotycznym i zaskakującym.

Choć film Clouzota stanowi niewątpliwy klasyk, to został jednak mocno nadgryziony zębem czasu, lecz nie wynika to z niewykorzystania potencjału, czy warsztatowych niedoróbek, a raczej z poetyki i ograniczeń ówczesnego kina. Czego twórcy nie mogli pokazać, musieli przekazać poprzez ekspozycję i zestawiając wizje Coluzota i Friedkina widać jak na dłoni, jak bardzo przez raptem ćwierć wieku zmienił się język filmowego przekazu. Friedkin bowiem mistrzowsko operuje obrazami, zapewniając wielu scenom bogaty kontekst, co umożliwia mu minimalizację ekspozycji. Niemal nic nie zostaje nam tu wyjawione wprost i odczytać to możemy z poszczególnych sytuacji, drobnych niuansów, czy nawet kompozycji kadrów. Nie chce jednak, aby brzmiało to tak, jakbym umniejszał filmowi Clouzota, stosunek jego filmu do wersji Friedkina porównałbym raczej do stosunku między oryginalną Istotą z innego świata (1956) Howarda Hawksa, a Czymś (1982) Johna Carpentera.

Poza tym, widoczne są znaczne różnice w wizjach obydwu twórców. Clouzot jest surowy i zdystansowany, o czym niech świadczy choćby całkowity brak muzyki. Można mu zarzucić nadmierną sterylność strojów i scenografii, ponownie jednak jest to bardziej „znak czasów” aniżeli techniczne uchybienie. Jego bohaterowie zmagali się w mniejszym stopniu z desperacją, a w większym z chciwością, chęcią szybkiego wzbogacenia się. Walczyli także przede wszystkim ze swoimi ciężarówkami, ich konflikt dotyczył maszyny i jej topornej obsługi.

Friedkin zdaje się odbijać w zupełnie odwrotnym kierunku. Choć obie adaptacje powieści Arnauda są egzystencjalistyczne i przewrotne w swojej wymowie, to reżyser Egzorcysty uczynił z tej przewrotności motyw wiodący. Sam oryginalny tytuł – Sorcerer – odnosi się do rodzaju czarownika, który swoimi czarami sprowadzał na ludzi nieszczęścia i igrał z ich losami. Podczas gdy Clouzot eksplorował mroczniejsze zakamarki ludzkiej natury, Friedkin dokonuje studium ludzkiej desperacji i rozpaczliwej walki z żywiołem, którym okazuje się samo życie. Jackie jako jedyny z napadających na kościół wychodzi cało z wypadku samochodowego, w dodatku lokalna mafia zaczyna polować na niego za coś, czego wcale nie zrobił. Manzon z dnia na dzień okazuje się praktycznie bankrutem, a jego wspólnik popełnia samobójstwo. Nawet Corlette, jeden z pomniejszych bohaterów, ma nóż na gardle, ponieważ musi bezwzględnie zapewnić ładunek ropy w terminie, a szyb naftowy płonie żywym ogniem.

Nie bez przyczyny reżyser zdaje się eksponować więc destruktywną siłę samej natury. Gdy ciężarówki przejeżdżają po górskich ścieżkach, ziemia i kamienie pod nimi stale się osuwają, grunt jest nierówny, obfite deszcze wiążą się z potężnymi wichurami i błotem, a finalnie czwórka desperatów będzie musiała usunąć ze swojej drogi zwalone drzewo. A wszystko to doprawione dodatkowo lepką, wylewającą się atmosferą brudu, smrodu i wilgoci.

Najważniejszą częścią Ceny strachu jest jednak jego druga część, czyli przeprawa ciężarówkami przez dżunglę. Friedkin mistrzowsko buduje napięcie, eksponując niestabilny grunt, po którym przejeżdżają pojazdy, pokazując nerwowe spojrzenia bohaterów i ich zalane potem twarze. Wszystko to w połączeniu ze świadomością, że każde większe uderzenie może zakończyć się eksplozją, sprawia, że zagrzebane w piasku skrzynki z nitrogliceryną usadowione w przyczepach stają się na swój dziwny sposób przerażające. Trudno jest widzowi nie poczuć ciarek na plecach widząc trochę osuwających się pod kołami kamyków, co, moim zdaniem, jest jednym z największych dokonań Friedkina w kwestii budowania napięcia. Reżyser zresztą celowo minimalizuje wykorzystanie muzyki i przeciąga niektóre ze scen, choć muszę przyznać, że trochę nadmiernie wykorzystuje motyw spróchniałego, rozpadającego się mostu. Bohaterowie mają za sobą dwie takie przeprawy, pierwszą w pełnym słońcu i drugą podczas ulewy z wiatrem. Warto też zwrócić uwagę, że twórcy najwięcej uwagi poświęcają tu zmaganiom Manzona i Kassema, podczas gdy ta pierwsza przeprawa w wykonaniu Jackiego i Nilo ma miejsce poza ekranem, a druga jest całkiem krótka i nie obfituje w nadzwyczajne wypadki. Jest to o tyle dziwny zabieg, że to właśnie Jackie zdaje się być prezentowany jako czołowy protagonista filmu.

Cena strachu Friedkina to także film nieporównywalnie bardziej oniryczny względem swojego oszczędnego poprzednika, głównie ze względu na silny nacisk położony na emanowanie obrazami. Nędza i brud południowoamerykańskich slumsów współgrają z desperacją i rozpaczą złamanych przez życie bohaterów, ich reakcje na ekstremalne sytuacje są wyraziste, a pod koniec ich zdegenerowany stan psychiczny reżyser podkreśla nienaturalną, trupią wręcz bladością, która nagle się pojawia. Sama końcowa scena za sprawą montażu, wplecionych weń halucynacji i skalistego krajobrazu jawi się jako coś rodem z sennego koszmaru.

Cena strachu to także całkiem odważny film, zwłaszcza jeśli chodzi o jego narrację, która na papierze może wydawać się poszatkowaną, a w praktyce składa się na niezwykle spójny i trzymający w napięciu obraz. Jest to także film stworzony z rozmachem, zadziwiający swoją stroną techniczną i skalą. Scena wybuchu szybu naftowego robi wrażenie mimo upływu ponad czterdziestu lat (albo właśnie przez fakt, że została nakręcona tyle lat temu). Zdjęcia także prezentują wysoki poziom, zwłaszcza plenerowe, przedstawiające góry w oddali – buduje to kontrast między pięknem natury, a jej wrogością. Muzyka Tangerine Dream to, jak często w przypadku tego zespołu bywa, arcydzieło na własnych prawach, choć została ona wykorzystana przez reżysera bardzo oszczędnie, a części utworów, które można znaleźć w oficjalnym wydaniu soundtracku, nie usłyszymy.

Wielka szkoda, że filmowi Friedkina przyszło konkurować w kinach z Gwiezdnymi wojnami, zasługuje on bowiem na uznanie co najmniej tak duże, jak jego poprzednik z lat 50tych. Niewątpliwie to jeden z tych remake’ów, które zdołały co najmniej dorównać swojemu oryginałowi, usprawniając to, co było w nim dobre i obierając przy tym własny, unikalny kierunek.

Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*