
Minęły już trzy tygodnie od śmierci Lyncha. Mogły by to być i trzy lata, ale tęsknić nie przestaniemy. Kinofilska żałoba trwa dalej, a my żegnamy go drugim już zbiorowym listem miłosnym. Tym razem o pierwszych kontaktach z jego twórczością, już nie tylko tą filmową, ale też muzyczną, sentymentalnie pisze sześć osób, w tym trójka gości: Sylwester „Sly” Sadowski (Z Filmem Przez Czas), Przemysław Murzyn (Opium), a także nasz czytelnik Michał Jadwiszczok, który już parę dni po śmierci reżysera przesłał do naszej redakcji bardzo ładny cyfrowy list. Zapraszamy do lektury.
1990 – Dzikość serca – Sylwester „Sly” Sadowski

Kino Lyncha poznałem, jak zapewne większość z mojego pokolenia, od serialu Miasteczko Twin Peaks, który namiętnie oglądałem na początku lat dziewięćdziesiątych. Później pojawiło się Blue Velvet, które wtedy fascynowało i przerażało jednocześnie. Nieważnie, że niewiele z tego rozumiałem, ale nie mogłem się od niego oderwać. Z Dzikością serca sprawa wyglądała zupełnie inaczej.
Nie wiem czy to było przed poznaniem Blue Velvet, czy po, ale z pewnością w tym samym okresie. Miałem wtedy 12 lub 13 lat. Ojciec przyniósł kasetę VHS z filmem do domu i w pierwszych minutach seansu zostałem wyproszony z salonu. Dzikość serca trafiła na listę filmów dla mnie zakazanych, a nie była ona znów tak duża. Poza filmem Lyncha znalazł się tam Hotel siedmiu bram Lucio Fulciego i Pokarm bogów Breta Gordona (ten ostatni nie wiem dlaczego). Może jeszcze kilka innych, ale dziś już ich nie pamiętam. Opuszczenie salonu nie oznaczało jednak końca seansu. Film Lyncha poznałem poprzez zamknięte drzwi. Wsłuchiwałem się w dialogi, niezidentyfikowane dźwięki oraz muzykę. Odgłosy dochodzące z pokoju obok tworzyły w mojej głowie wspaniały świat. Pełen agresji i czułości. Niezrozumiały, ale fascynujący zarazem. Tak bardzo chciałem poznać go bliżej, zanurzyć się w jego materii, ale wtedy musiała mi wystarczyć tylko moja wyobraźnia. Ojciec rano zabrał kasetę do pracy. Nie zostawił w domu schowanej, jak miał w zwyczaju. Zatem przez długie lata miałem w głowie własną wersję filmu Lyncha. Zbudowaną z muzyki Elvisa, metalu oraz dźwięków, które nie zawsze były dla mnie czytelne. Rysował się on jako dzieło niezwykłe, brutalne, niebezpieczne. Co tym bardziej sprawiało, że chciałem spróbować smak zakazanego owocu.
Film obejrzałem dopiero po latach. Jakoś pod koniec ostatniej dekady XX wieku. Znałem już inne produkcje Lyncha i wiedziałem więcej o jego kinie. Ale Dzikości serca się bałem. Bałem się, że wizja, którą sobie zbudowałem w głowie, rozmyta, nieczytelna, jedyna w swoim rodzaju, pryśnie. Ulotni się i nic już nie będzie takie samo. Że dziecinne wyobrażenie zbudowane z fascynacji tym, co nieznane, nie sprosta rzeczywistości. Ale musiałem ten lęk przełamać. Musiałem się z nim zmierzyć i sprawdzić, czy film jest tak dobry, jak go sobie wyobrażałem. Nie pamiętam dobrze pierwszego seansu, ale pamiętam, że film mnie pochłonął. Że ta dzikość, która dźwiękowo się wylała na mnie u początku dekady, została utrzymana. Dopełniły ją teraz obrazy i postaci, jakże inne od tych, które sobie wyobraziłem, ale z drugiej strony równie nieobliczalne i szalone. A może nawet bardziej. Teraz często wracam do filmu Lyncha. I chociaż nie uważam go za najlepszy w jego filmografii, to jest mi zdecydowanie najbliższy. Za każdym razem przywołuje w pamięci tego zlęknionego dzieciaka, który z uchem przy drzwiach „oglądał” Dzikość serca wraz z rodzicami.
1992 – Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną – Marcin Zembrzuski

Pierwszy semestr szóstej klasy podstawówki, mam 11 lat. Od paru miesięcy oglądam nałogowo po nocach nową polską stację telewizyjną – Ale Kino – a dzięki niej poznaję twórczość Davida Lyncha. Mam już za sobą kilka seansów Zagubionej autostrady, Diuny i Blue Velvet zanim wreszcie trafiam na Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną, które natychmiast staje się jednym z moich najukochańszych filmów. Nie wiem wtedy, czym w ogóle jest Miasteczko Twin Peaks – prezenterzy z Ale Kino podkreślają, że to serial niezwykle popularny i kultowy, i że Ogniu krocz za mną stanowi jego prequel. Bez znajomości serialu nie da się go zrozumieć, ale przecież każdy zna serial, prawda? Nie przejmuję się tym ostrzeżeniem, a katując już w kółko Zagubioną autostradę jestem gotowy na możliwie największy odjazd. I szybko go otrzymuję (podkreślę tu może, że chociaż i Diuna, i Blue Velvet jak najbardziej przypadły mi do gustu, byłem trochę zawiedziony, że oferują one dosyć klasyczną narrację, bez strukturalnych wygibasów w stylu Zagubionej autostrady).
Uwielbiam ten upiorny, gęsty klimat Ogniu krocz ze mną. Uwielbiam, że za sprawą surrealizmu kryminał krzyżuje się tu z horrorem (mając 11 lat ciągle nie bardzo pojmuję, czym jest surrealizm, chętnie jednak sobie wyobrażam, że jestem na dobrej drodze, aby rozumieć już wszelkie terminy, jakimi karmią mnie telewizyjni krytycy filmowi). Uwielbiam granego przez Chrisa Isaaka agenta FBI Chestera Desmonda, chociaż nie wiem nawet, kim Chris Isaak jest. Jestem w szoku, kiedy Desmond, wydawałoby się, że główny bohater filmu, nagle znika po niespełna 30 minutach opowieści i już nigdy nie wraca. Jestem w szoku i uwielbiam to, że jestem w szoku. Uwielbiam też wszystkie postaci z Czarnej Loży, melancholijno-tajemniczą muzykę Angelo Badalamentiego, a także tyleż atrakcyjne, co przerażające sceny, w których nastolatki dziko imprezują – w szóstej klasie podstawówki nocami siedzę tylko w domu i jedynie wyobrażam sobie, jak to będzie być starszym, móc się napić piwa, skosztować jakichś narkotyków (to wygląda bardzo niebezpiecznie, ale spróbowałbym może raz, tak z ciekawości) i kto wie, może nawet dostać całusa od jakiejś dziewczyny. Tak jest, to właśnie Ogniu krocz ze mną – wespół z Blue Velvet – kreują mi wyobraźnię o tym, jak to musi być, kiedy ma się już 18 czy 19 lat… Najbardziej jednak przypada mi do gustu niezwykle intensywna, koszmarna scena z Davidem Bowie. Czym dokładnie jest? Skąd się wzięła? Jaka jest jej rola? Do dziś nie znam odpowiedzi i do dziś w niczym mi to nie przeszkadza. A film ciągle stawiam wyżej niż poznane lata później serialowe Miasteczko Twin Peaks.
1997 – Zagubiona autostrada – Przemysław Murzyn

Nie pamiętam czy był to pierwszy film Lyncha, jaki oglądałem. Na pewno znałem Miasteczko Twin Peaks, w tamtym czasie trzeba było żyć pod kamieniem, żeby nie słyszeć o tym telewizyjnym klasyku. „Kto zabił Laurę Palmer?” – tym pytaniem żyło pół Polski. Ale ja oglądałem to wyrywkowo i tylko w ogólnym zarysie kojarzyłem, o co chodzi. Mimo to intrygował mnie ten niepokojący klimat, ten brud i zgnilizna skryte za sielankową, małomiasteczkową fasadą. Natomiast moje pierwsze zetknięcie z Zagubioną Autostradą było tak naprawdę bardzo podobne do tego, co opisywał Marcin w pierwszej Lynchowej laurce. Końcówka lat 90., późny wieczór, przeglądam program telewizyjny i widzę ten niesamowicie intrygujący tytuł. Zasiedliśmy z bratem do seansu. Dwie godziny później nasze umysły były tak skonfundowane jak zachwycone. To było doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Lynchowi udała się niezwykła sztuka już pierwszymi sekundami filmu wciągnąć nas do swojego dziwacznego, onirycznego, czasem brutalnego, ale na swój sposób pięknego świata. Mkniemy donikąd nocną autostradą przy akompaniamencie I’m Deranged Davida Bowie, być może przekraczając gdzieś po drodze granicę snu i jawy. Bo tak naprawdę dla mnie ten film zawsze był zapisem czyjegoś snu. I nie myślę tu tylko o onirycznej atmosferze, bo taką wielu utalentowanych reżyserów potrafi wykreować, ale o sen sam w sobie, ze swoją wewnętrzną logiką, strukturą i ciągiem przyczynowo-skutkowym, który jak najbardziej ma sens… dopóki się nie obudzimy. Poza tym Zagubiona autostrada to masa świetnych, zapadających w pamięć scen. Choćby furiacki atak Roberta Loggii, któremu podpadł niesforny uczestnik ruchu drogowego, wielokrotnie – nomen omen – śnił mi się po nocach. Film ma według mnie najlepszy soundtrack ever, a Patricia Arquette nigdy nie wyglądała tak pięknie. Lubię większość filmów Lyncha, nawet tą uważaną za artystyczną porażkę Diunę. Niektóre jego dzieła są też dla mnie ważne z osobistych względów, np. Mulholland Drive był pierwszym filmem, jaki obejrzałem z moją obecną partnerką ponad 20 lat temu. Od tego czasu razem obejrzeliśmy tysiące produkcji. Ale gdybym musiał wybrać tego jedynego Lyncha, to bez wahania wybieram Zagubioną autostradę. Bardzo ważna pozycja w mojej „kinomaniackiej” edukacji.
1999 – Prosta historia – Marta Płaza

Jak przystało na miłośniczkę snucia się po górach, polach i lasach, uwielbiam kino drogi. Budzi we mnie sentymentalną i romantyczną część mojej natury, która widzi w obcowaniu z przyrodą sposób na zaleczenie każdej życiowej boleści. Dlatego do Prostej historii zasiadałam zachłannie, wypatrując bezdroży, prowincji, plenerów, które działają na mnie kojąco. Po raz pierwszy zasiadałam jako osoba dorosła, z pewnym bagażem doświadczeń i może właśnie dlatego David Lynch tak mocno mnie przytulił tą swoją małą wielką historią. Film nie mógł bardziej odbiegać od tego, co rozumiemy pod określeniem “lynchowski” styl, co tylko dowodzi szalonej wszechstronności reżysera, który znakomicie rozumiał surrealizm i nomen omen proste, życiowe historie; bo taki jest ten film. Celebrujący życie, piękno, zwyczajność, nic niedzianie się i nade wszystko: mistyczność przyrody, która doświadczana w pojedynkę jest źródłem niemalże psychodelicznego doświadczenia. Staruszek podróżujący przez Stany na niewielkim traktorze, by spotkać się z dawno niewidzianym bratem, choć w drodze — zatrzymuje czas i przestrzeń, spowalniając sposób przeżywania. Swojego i naszego. Będąc absolutną miłośniczką nie tylko kina drogi, ale też kina, które mierzy się z tematyką odchodzenia, przepadłam całkowicie w tej kontemplacyjnej historii, która nie spogląda na życie dydaktycznie, uczy godzenia się z losem, błędami, łapania spokoju ducha. Może i najgorsze w starości jest to, że pamięta się młodość, ale Lynch bardzo trafnie oswoił tą pierwszą.
2001 – Mulholland Drive – Marta Płaza

Zdanie powtarzane jak mantra przy okazji śmierci kolejnych wielkich gwiazd kina „To koniec pewnej epoki” nabrało dla mnie odpowiedniego ciężaru dopiero w przypadku odejścia Davida Lyncha. Reżysera formacyjnego również dla mojego pokolenia. Oglądane późno w nocy (jak na warunki nastolatki) Miasteczko Twin Peaks, późniejsze koleżeńskie rozmowy na temat kolejnych odcinków, dziś traktuję jako swoistego rodzaju podwaliny pod rodzącą się kinofilię. Ten paragraf poświęcę jednak nie kultowemu serialowi, a Mulholland Drive, czyli filmowi, po którym wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Do dziś czuję zapach boazerii na ścianach wypożyczalni płyt DVD, gdzie nieco tajemnicza okładka z zapatrzoną w dal blondynką przykuła moją uwagę. Do dziś pamiętam pierwsze blogi filmowe rozpisujące się o niezwykłym pogmatwaniu filmu, jego tajemniczości i wielowarstwowości. Do seansu zasiadałam więc z myślą o zbliżającej się historii, która przerośnie moje (wciąż przecież nastoletnie) kompetencje odbiorcze. Podekscytowana, ale też pełna obaw. Zaczęło się bardzo zmysłowo od zachwytów nad: przepięknie pokazanym miastem, gdzie urok miesza się z zepsuciem, ekspresją aktorek, mroczną historią i nade wszystko muzyką Angelo Badalamentiego, który jako pierwszy pokazał mi, że muzyka filmowa może być nie tylko tłem, ale też czymś, co wywali na wierzch wszystkie twoje emocje. Czy dziś słuchając głównego motywu z Mulholland Drive czuję nie tylko tajemniczość filmu, ale i sentymentalną potrzebę powrotu do czegoś, czego już nie ma? Być może! No i w końcu przyszło zakończenie, ścierające mi z twarzy ironiczny uśmieszek wyższości, że rozumiem film lepiej niż ci wszyscy blogerzy piszący o jego pogmatwaniu. Do dziś pamiętam lekcję, którą zafundował mi David Lynch tym filmem, tym zakończeniem: nie wszystko musisz rozumieć, a czucie jest rzeczywiście ważniejsze niż szkiełko i oko, bo film musi przede wszystkim w tobie żyć. A Mulholland Drive wciąż żyje.
2011 – Crazy Clown Time – Aleksander Biegała

David Lynch był nie tylko wielką osobowością filmową. Z podobną siłą, choć z nieco mniejszym impetem, spełniał się również na gruncie muzycznym. W latach 2011-2013 zrealizował dwa długogrające albumy studyjne, z czego pierwszy z nich – Crazy Clown Time, pomimo upływu czternastu lat od swojej premiery, nadal imponuje specyficzną, niepodrabialną „lynchowską” atmosferą, zaś czas trwania krążka – bo aż niespełna siedemdziesiąt minut – nie oferuje chociażby sekundy nudy czy też przewidywalności. Ale zacznijmy od początku…
2011 rok. Podbijam do Vulga – kumpla, z którym w tamtym okresie regularnie nagrywałem kawałki hiphopowe. Studio, z całym ekwipunkiem niezbędnym do zarejestrowania czegokolwiek, mieściło się w jego niewielkim pokoju. Rodzice Vulga byli (i zapewne są nadal) na tyle tolerancyjni, że kiedyś – około drugiej nad ranem – ojciec potrafił nawet zaserwować nam obiad w celu lepszej nagrywki… I kiedyś podczas jednej z takich weekendowych nocnych sesji przywołany kumpel zapoznał mnie z Crazy Clown Time, ale zanim odpalił tę płytę, potrzymał mnie nieco w niepewności…
„Mam płytkę typa, po którym nie spodziewałbyś się, że potrafi tworzyć muzę. To znany reżyser. Wręcz kultowy. Nie możesz powiedzieć o nim nic złego, bo w przeciwnym wypadku czeka cię… lincz”. Z początku pomyślałem o Quentinie Tarantino. Nawet przywołałem jego nazwisko, ale nie, nie trafiłem za pierwszym ani nawet za drugim razem. W końcu Vulgo obwieścił mi uroczyście, że za tymi pokręconymi nutami kryje się twórca Blue Velvet i Mulholland Drive.
To, co z początku mnie kupiło, nie kryło się w wokalu, aranżacjach, określonych dźwiękach czy tekstach. Same bity i ich tempo – jednostajne, miarowe, z ciekawym muzycznym tłem – to było przynętą. Niejeden raper chciałby nawijać na takich podkładach, mówię absolutnie poważnie. I choć utwór otwierający ten niecodzienny materiał, czyli Pinky’s Dream, gdzie na wokalu możemy usłyszeć królową alternatywnego popu – Karen O, wskazuje konkretny kierunek muzyczny, to już przy kolejnym kawałku okazuje się, że gospodarz wpuścił nas w przysłowiowe maliny. Następne piosenki są już obwarowane głosem samego Lyncha i dalekie od tego, co zaserwowała nam frontwomanka Yeah Yeah Yeahs. Reżyser doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich skromnych warunków wokalnych, dlatego też przepuścił je przez całą masę ciekawych efektów, a kiedy postanowił brzmieć bardziej naturalnie, nie używając przy tym ozdobników dostępnych w bazie programu, modulował głos w taki sposób, aby wygenerować niepokój i psychodelię cechującą jego filmy.
Crazy Clown Time, podobnie jak filmy samego Lyncha, to psychodeliczna podróż przez minimalistyczne, nastrojowe, lecz nie wolne od brutalniejszych zagrywek momenty, gdzie każdy utwór serwuje inną planszę do przejścia. I choć większość kawałków utrzymuje podobne tempo, nie oznacza to wcale, że twórca Twin Peaks nie odnalazłby się na szybszej lub wolniejszej muzycznej prędkości. To w końcu David Lynch. Kroczy swoim rytmem, bo przecież nikomu nie musi schodzić z drogi.
List od czytelnika – Michał Jadwiszczok

To było jakieś 10 lat temu. Byłem wtedy w liceum i ktoś wpadł na pomysł, żeby zorganizować wieczór filmowy w szkole. Wśród propozycji filmów do obejrzenia znalazła się również propozycja naszego nauczyciela. Zarekomendował nam ten film jako „rodzaj zagadki”. Ponieważ były jeszcze cztery inne propozycje filmów, to seans przypadł mniej więcej na trzecią w nocy. Pamiętam, że już wówczas większość osób spała, a ja sam miałem wrażenie, jakbym śnił. Nie wiedziałem właściwie, co takiego dokładnie oglądałem, a nie zapamiętałem niestety tytułu tego filmu. W końcu po roku całkowicie przypadkiem trafiłem gdzieś w sieci na plakat do filmu Indland Empire. Klimat z plakatu wydał mi się podobny do klimatu filmu z wieczoru filmowego, więc pomyślałem, że być może jest to też ten sam reżyser. Tym sposobem odkryłem Davida Lyncha i Mulholland Drive. Fart chciał, że za kilka dni mieli go transmitować na TVP Kultura. Tym razem się przygotowałem. Kupiłem 4-pak piwa i z czystym umysłem przystąpiłem do drugiego seansu. Po wszystkim nie mogłem zasnąć. Chodziłem po pokoju i próbowałem łączyć kropki. Podświadomie czułem o czym to jest, ale nie potrafiłem ubrać w słowa tych przebłysków. Następnego dnia szukałem analiz w sieci, a potem ciągle miałem niedosyt. Na pierwszy rzut poszły Dzikość serca i Zagubiona autostrada. Myślałem wtedy, że oglądanie całej filmografii to już jest lekka przesada. Nie jestem w końcu studentem filmoznawstwa, żeby się zajmować takimi rzeczami! Z drugiej strony, w sumie dlaczego nie? Kiedy już obejrzałem wszystkie filmy Lyncha, zacząłem też szukać podobnych reżyserów. Przez ostatnie 10 lat obejrzałem tych filmografii stanowczo więcej niż mógłbym kiedykolwiek przewidywać, a niedosyt dalej pozostaje. Pewne punkty wspólne z filmami Lyncha dostrzegam u Felliniego (Histoires extraordinaires – segment, Il Casanova di Federico Fellini, La città delle donne), Hitchcocka (Vertigo) i Buffallo ’66 Vincenta Gallo.
Przez ostatni tydzień myślę ciągle o Davidzie. Nie był on pierwszym reżyserem, który mnie w to wciągnął. Kinem zaintrygował mnie już wcześniej w wieku 12 lat Tarantino. David tylko rozpalił ten ogień. A zaledwie kilka lat później Wy ten ogień podtrzymaliście. Dziękuję, że jesteście i cieszę się, że mogłem podzielić się z Wami moim wspomnieniem, zwłaszcza że widzę też punkty wspólne pomiędzy moimi a waszymi wspomnieniami. Ludzi takich ze świecą szukać! A przynajmniej ja nie miałem do tej pory szczęścia poznać kogoś z podobnym zamiłowaniem do kina.
Stay pulp!
P.S. Osobiście lubię interpretację Mulholland Drive jako snu Diane. Być może dlatego, że sam miewam podobne sny, a w koszmarach też zawsze czuję obecność czegoś złego i niedookreślonego. Być może dlatego też wszystko w tym filmie było tak dziwnie znajome.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis