David Lynch. Laurka na pożegnanie

Wszyscy kochaliśmy Davida Lyncha. Miał blisko 79 lat, swoje przeżył i od dawna był już na emeryturze, ale wieść o jego śmierci zabolała każdego. Dla wielu z nas zapoznawanie się z jego twórczością było jednym z pierwszych kinofilskich kroków i mamy sporo mniej czy bardziej osobistych wspomnień i przemyśleń związanych z jego filmami. I o tym właśnie niniejszy zbiorowy tekst – to nasza wspólna laurka, w której oddajemy cześć Lynchowi poprzez mniej czy bardziej sentymentalne teksty w różny sposób powiązane z jego kinem. To nasz sposób na podziękowanie mu i pożegnanie go. To oraz kolejne seanse jego niezwykłych dokonań. Do zabawy zaprosiliśmy przy tym kilka osób spoza kinomisyjnego grona – gościnnie udział wzięli Krzysztof Ryszard Wojciechowski (Rękopis znaleziony w Arkham) oraz Sara Nowicka (Final Girls). Zapraszamy do lektury, ale też dzielenia się własnymi przeżyciami, jeśli tylko macie ochotę. Rest in Pulp, Mr. Lynch. „In Heaven everything is fine.”


1977 – Głowa do wycierania – Piotr Kuszyński

Mój pierwszy kontakt z Davidem Lynchem przypadł na pierwszą klasę liceum. Cudowny okres, w którym poznawałem mnóstwo nowych ludzi, z którymi następnie ochoczo uciekałem z lekcji, by pić piwo w plenerze i rozprawiać o rzeczach dla mnie ważnych, mianowicie o grach, muzyce i filmach. Jako że w tamtym czasie nagrywarki CD były już coraz bardziej powszechne, na potęgę kupowałem płyty w celach wymiany kulturalnej z kolegami i tak się złożyło, że któryś z nich nagrał mi DivX-a z Głową do wycierania. Drań w zasadzie wcisnął mi ten film bez większego uprzedzenia i wyjaśnieniam z czym będę się musiał mierzyć. A było to dla mnie naprawdę srogie przeżycie, biorąc pod uwagę, że w tamtym czasie kino kojarzyło mi się wyłącznie z radosną i niezobowiązującą rozrywką, a szczytem szaleństwa były dla mnie filmy Quentina Tarantino. Po raz pierwszy w życiu oglądałem film, który sprawił, że poczułem autentyczne zmieszanie. Byłem równie zaniepokojony, co zaintrygowany i choć naprawdę niewiele z seansu rozumiałem, nie potrafiłem wyrzucić go z głowy. Nie sprawił on, co prawda, że stałem się z marszu szalikowcem Davida Lyncha, bo tak na dobrą sprawę z jego dalszą filmografią zapoznawałem się już w późniejszych latach, jednak w licealnym okresie Głowę do wycierania powtarzałem sobie jednak dość często. Próbowałem też, za wszelką cenę, zrozumieć, o co tak na dobrą sprawę w tym obrazie chodzi, nierzadko posiłkując się znalezionymi w internecie analizami. Lynch by się zapewne uśmiał, gdyby zobaczył moje nieporadne próby znalezienia logiki i sensu w jego twórczości. I tak sobie właśnie myślę, że bardzo dobrze się wydarzyło, że to właśnie Lynch był moją przepustką do kina arthouse’u. On sam w końcu nie chciał rozmawiać o sensie w swoich filmach i mówił, że skoro życie jest skomplikowane, to i filmy też takie mogą być. Dostrzegał wszechobecny absurd i dziwność w otaczającym nas świecie, co było szczególnie widoczne w jego filmach. Wyobrażam sobie, że gdyby Lynch spotkał nastoletniego mnie, to powiedziałby: “Odpuść chłopaku. Nie musisz wszystkiego brać na logikę i pozwól sobie odpłynąć. Zamiast tego chłoń emocje i atmosferę wylewającą się z filmu”. Dzięki David, będziemy tęsknić.


1980 – Człowiek słoń – Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Wielu miłośników jego talentu powie, że Lynch miał piękny umysł, co będzie prawdą tylko do pewnego stopnia. Według mnie umysł Lyncha był przerażający. Uczucia, o których opowiadał, wszak nie były wcale miłe i tylko ktoś, kto nie przebywa na co dzień w świecie podobnych emocji może się zachwycać wrażliwością tego reżysera. Mnie filmy Lyncha sprawiają ból, czasem wręcz fizyczny. Uciekam od nich, bo je rozpoznaję i chyba rozumiem, co ma do powiedzenia i o jakich emocjach mówi (acz oczywiście jest to trudno przekładalne na język, więc nie chciejcie, żebym Wam nieprzetłumaczalne tłumaczył). Tak też jest z Człowiekiem słoniem, ale z racji zachowania tradycyjnych struktur fabularnych mamy do czynienia z bardzo, jak na Lyncha – który przecież jest surrealistą – normalnym filmem w odbiorze.

Trudno mi dziś jednak widzieć tylko reżysera, gdy myślę o tym filmie. Człowiek słoń to bowiem spektakl i wizytówka kilku wielkich postaci, takich jak John Hurt, Antony Hopkins czy absolutnie wybitny operator (i również reżyser, kojarzony ze złotą ery brytyjskiego horroru) Freddie Francis. Niemniej wydaje mi się, że Lynch opowiadał przez pryzmat Merricka o samym sobie, że to bardzo osobisty dla niego film. Traktujący wszak o dziwolągu, którego przychodzą oglądać tłumy gapiów. To świetna metafora dziwnego artysty, jakim był Lynch. Ludzie zdeformowani to ciekawa sprawa od strony estetycznej, co zresztą wcześniej wykorzystał Herzog w znakomitym Cobra Verde. Mam nadzieję nikogo nie obrazić, ale skrajne deformacje ciała sprawiają surrealistyczne wrażenie. Są dla nas jak halucynacje bez narkotyków. Są czymś, co deformuje rzeczywistość bez udziału psychodelików i tym podobnych. Niewiarygodne ciało Merricka, w połączeniu z jego wrażliwością, były symbolem deformacji duszy mówienia o czymś głębszym. Swoją drogą Lynch uniknął w tym filmie kwestii, która była dość istotna dla Merricka i jego opiekuna. Otóż John zadręczał swojego dobroczyńcę prośbą, by ten pozwolił mu zamieszkać w szpitalu dla niewidomych kobiet, by mógł spotkać tam osobę, która go zaakceptuje i pokocha. Nigdy do tego nie doszło. Niemniej akurat Merrick w wersji Lyncha zdaje się pogodzony z samotnością. Odchodzi też z tego świata na własnych zasadach, w spokoju, jakby pogodzony z uniwersum, w którym przyszło mu żyć i które również jego w pełni zaakceptowało. To w gruncie rzeczy pocieszające, że Lynch również znalazł w życiu swoje miejsce.


1986 – Blue Velvet – Aleksander Biegala

Nigdy nie należałem do fanów ani tym bardziej „wyznawców” kina Davida Lyncha, jednakże filmy w jego reżyserii, przynajmniej te, które obejrzałem, zawsze pozostawiały we mnie nutę zadumy. Kiedy miałem dziesięć lat, po raz pierwszy zetknąłem się z pracami wspomnianego artysty. W tamtym okresie największe wrażenie robiły na mnie produkcje z Van Damme’em, filmy o Bondzie i trylogia o przygodach Indiany Jonesa. Moja wiedza o X Muzie ograniczała się więc do niezobowiązującej prostej rozrywki, a gdy okazywało się, że oglądany w danym momencie film nie oferował bójek, strzelanin i pościgów, zainteresowanie nim było, delikatnie mówiąc, żadne. Z czasem jednak, mimo nadal młodego wieku, udawało mi się wychodzić z tej filmowej strefy komfortu i sięgać po nieco ambitniejsze obrazy, gdzie zarówno ich forma, jak i przekaz wybiegały daleko poza to, co do tej pory widziałem. I właśnie jednym z takich tytułów jest Blue Velvet, przy czym podkreślam, że nie była to miłość od pierwszego obejrzenia…

Mój kuzyn Kuba jarał się dwoma filmami Lyncha. Były to Diuna (1984) i Blue Velvet. O ile pierwszy z wyszczególnionych obrazów niespecjalnie mnie wówczas uwiódł, o tyle drugi wzbudził już spore zainteresowanie, lecz nie tyle samą fabułą, co sceną z odciętym i porzuconym w trawie uchem. Kiedy masz dziesięć lat, a twoja wiedza filmowa ogranicza się głównie do kina kopanego, trudno oczekiwać, abyś automatycznie przestawił się na zupełnie inny styl opowiadania historii i czerpał przyjemność z samych tylko dialogów czy podstawianych co jakiś czas tropów. Dlatego też to makabrycznie wyglądające ucho przykuło moją uwagę, bo a nuż ktoś zaraz zacznie lać się po mordzie. Obrazy Lyncha, jak doskonale wiecie, mają swój charakterystyczny klimat, tempo i zwroty akcji, więc dla mnie – niedoświadczonego wówczas w temacie młodzieńca – zetknięcie z tym niebieskim, neo-noirowym aksamitem było niezwykle ciekawym doświadczeniem. Tak na marginesie wspomnę jeszcze tylko, że miałem kategoryczny zakaz oglądania tego filmu, dlatego też tym częściej puszczałem go pod nieobecność rodziców. A jeśli zostałbym przyłapany na gorącym uczynku, wówczas udźwignąłbym konsekwencje tego karygodnego czynu, gdyż lepiej prosić o przebaczenie niż pozwolenie.

Minęło prawie trzydzieści lat. Blue Velvet powtórzyłem już wielokrotnie. Ostatni seans miał miejsce dokładnie 22 stycznia 2024 roku. Sami więc widzicie, że choć miłość do filmu nie przyszła od razu, dziś jest silna i na pewno pozostanie dożywotnia. Powiem nawet więcej! Obejrzałem masę przeróżnych produkcji, dzięki czemu mój gust filmowy uległ konkretnemu ukształtowaniu. Ponadto dysponuję także listą ulubionych filmów wszech czasów i choć Blue Velvet nie widnieje na niej, to już na gruncie ulubionych scen pod kątem reżyserii zajmuje absolutną czołówkę. Mam na myśli fragment, kiedy Jeffrey w trakcie koncertu spija Heinekena i dogaduje specjalny sygnał ostrzegawczy z Sandy, po czym razem jadą do mieszkania tajemniczej wokalistki – Dorothy Vallens. Będąc już na miejscu, główny bohater prosi dziewczynę, by zatrąbiła w momencie, kiedy właścicielka lokalu będzie wchodzić na górę. Sandy robi wszystko zgodnie ze wskazówkami, jakie przekazał jej Jeffrey, jednak dopiero co skonsumowane piwo daje o sobie znać. Kiedy więc Dorothy pojawia się pod swoim blokiem, a dziewczyna trąbi trzy razy klaksonem w ramach ostrzeżenia, chłopak spuszcza wodę w toalecie po opróżnieniu pęcherza, zagłuszając tym samym alarm. Zestaw: piwo – załatwienie się – sygnał – spłuczka dają niezwykle ciekawą zależność. A potem wchodzi Frank Booth i zaczyna się prawdziwe piekło.     


1989 – Kowboj i Francuz – Sara Nowicka

U mnie zaczęło się od Zagubionej autostrady, obejrzanej na kasecie video z tatą, kiedy miałam 13/14 lat. Ponieważ moje ówczesne życie było koszmarem, bardzo przeżyłam filmową ucieczkę w sen – miałam wrażenie, że doświadczam czegoś podobnego. Wtedy zrozumiałam, że kino i psychoanaliza to moje tematy, więc poszłam dalej wytyczoną przez Lyncha ścieżką. Jednak najsilniejsze jest późniejsze wspomnienie. 2009 rok, mam 21 lat i oglądam zwichrowaną czuprynę reżysera na żywo. Nie muszę wybierać się daleko, jest w mieście, w którym studiuję, na wyciągnięcie ręki. Niestety, nie byłam jedną z osób, z którymi zapalił Marlboro przed wystawą, ale i tak nie mogłam spać przez kilka dni z przejęcia. Wernisażowi towarzyszył przegląd filmów twórcy w Kinie Kosmos, w tym krótkometrażówek, które widziałam wtedy po raz pierwszy. I tu dochodzę do sedna. Obejrzałam Kowboja i Francuza, pastiszową, słoneczną realizację i zupełnie zmieniło się moje postrzeganie Lyncha. Wiem, że z dzisiejszej perspektywy to śmieszne, ale wtedy nie było dla mnie oczywiste, jaką słodycz i prostolinijność w sobie kryje (chociaż znałam Prostą historię). Miałam bardzo zero-jedynkowy ogląd świata – możesz być albo księciem ciemności, albo jednorożcem. Kafką albo klaunem. Nie dochodziły do mnie niuanse – zarówno te zewnętrzne, jak i te wewnątrz mnie. Dopiero wtedy na sali kinowej wszystko w końcu połączyło się w logiczną całość. Światło zjednało z cieniem, yin z yang. Na dwudziestominutowym filmie, którego motywem przewodnim jest powtarzane przez Harry’ego Deana Stantona „What the hell?”. Czy to nie najlepszy dowód na psychologiczną przenikliwość Lyncha?


1990-1991 – Miasteczko Twin Peaks – Panna X

Moja mama była chora. Kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, zdiagnozowano u niej schizofrenię. Nie będę tu opisywać jej ataków, przez które kilka razy musiała trafić do szpitala. Nie będę, bo nigdy ich nie widziałam. Widziałam co innego. Pamiętam, jak niezależnie od tego, czy mama miała dobry czy zły dzień, to kiedy mogła wieczorem obejrzeć Miasteczko Twin Peaks, wszystko kończyło się fajnie. A ja siedziałam obok. Oglądałyśmy razem. Razem się cieszyłyśmy, kiedy agent Cooper chwalił lokalną kawę lub ciasto. Razem kręciłyśmy głową na „nie”, kiedy oglądałyśmy naiwne, ale słodkie romanse Jamesa, Donny, Audrey i reszty. Razem chciałyśmy się chować pod kołdrę, kiedy w serialu pojawiały się te mroczniejsze fragmenty. Razem tańczyłyśmy jednak, kiedy na parkiecie pojawiał się Człowiek z Innego Miejsca. Albo kiedy tańczyć zaczynała Audrey. Do dzisiaj, kiedy myślę o Twin Peaks, myślę o tych seansach. I zawsze się uśmiecham. A moja mama razem ze mną.


1997 – Zagubiona autostrada – Marcin Zembrzuski

Pamiętam dobrze – miałem 11 i pół roku, kiedy mama sprezentowała do mojego pokoju niewielki telewizor. Wtedy też mniej więcej pojawiła się stacja telewizyjna Ale Kino, a wraz z nią nieznany mi wcześniej – mniej mainstreamowy – świat kina, w którym nagle przyszło mi się zakochać. To wówczas pewnej nocy natknąłem się na emisję Zagubionej autostrady i byłem, oczywiście, w szoku. Nie miałem wcześniej żadnego kontaktu z surrealizmem, nie miałem zresztą pojęcia, czym ten surrealizm właściwie był. Ale ktoś w telewizji powiedział, że Lynch jest właśnie surrealistą. A ja oglądałem Zagubioną autostradę, z której nic nie rozumiałem, a której każda minuta mnie hipnotyzowała. Ale Kino miało wówczas to do siebie, że – jak mniemam, rezultatem braku odpowiedniego budżetu – miało dosyć skromną ramówkę, więc by ją wypełnić, decydowało się na regularne powtórki części filmów. To zaś oznaczało, że Zagubioną autostradę mogłem obejrzeć ponownie tydzień później. Tym razem byłem już jednak uzbrojony w kartkę papieru oraz długopis, w trakcie seansu zapisując wszelkie możliwe tropy i pomysły na rozszyfrowanie enigmatycznej fabuły. Rzecz jasna, nie udało się, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że Ale Kino już szykowało następną powtórkę filmu, a ja miałem sporo kartek z zeszytu do wypełnienia. I następną powtórkę w kolejnym tygodniu. I następną, i następną, i następną. Nie mam pojęcia, ile razy w ciągu kolejnych miesięcy obejrzałem Zagubioną autostradę, ale na pewno całkiem sporo. Za każdym razem byłem tak samo zachwycony skrajnym odrealnieniem i tajemniczością filmu, a w międzyczasie Ale Kino już częstowało mnie kolejnymi seansami Blue Velvet, Diuny oraz Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną (wersję serialową poznałem duuużo później). To były moje pierwsze miesiące jako świadomego kinomaniaka, a Lynch był jednym z pierwszych reżyserów, jakich określiłem mianem ulubionych. Wiadomo, z czasem gust ewoluował, a ulubieni twórcy byli wymieniani na innych. Nie stało się tak jednak nigdy z Lynchem. Mijają kolejne lata, a ja w kółko tak samo zachwycam się jego obrazami, większość z nich odswieżając dosyć regularnie. To cudaczny ekscentryk, który miał niezwykłe szczęście, że udało mu się zaistnieć w świecie kina innego niż undergroundowe. Ale też i mainstream miał niezwykłe szczęście, że udało mu się mieć takiego artystę w swoich szeregach, nawet jeśli tylko przez chwilę.


2002 – Króliki – Marcin Zembrzuski

Był taki okres, pod koniec moich czasów nastoletnich, że paliłem sporo zioła. Nie jestem z tego dumny, a całkowite tego odstawienie to pewnie moja druga najlepsza życiowa decyzja po rzuceniu fajek, którymi trułem sie dobrych 14 lat (wiem, wiem, Lynch nie byłby wcale dumny, że rzuciłem…). Regularne palenie zioła trwało u mnie na szczęście dużo krócej, ale wystarczył rok, by pamięć i koncentracja zaczęły mi tak szwankować, że zacząłem czuć się jak idiota. Zaraz, a jak ma się do tego ośmioodcinkowy mini-serial Króliki? Z ganją mam też i fajne wspomnienia, a wśród tych najfajniejszych jest imprezowanie łączone z oglądaniem filmów. Był taki czas, ze wpadaliśmy do mnie do domu z grupką znajomych, zaopatrzeni w palenie i alkohol, i albo słuchaliśmy muzyki grając w Eurobiznes, albo oglądaliśmy filmy. Co leciało? Zwykle puszczałem spaghetti westerny, filmy Takashiego Miike (a dokładniej Ichi the Killer i Visitor Q, w kółko) lub Lyncha. A gdy przychodziła pora na Lyncha, to dominowały ostatni odcinek drugiego sezonu Twin Peaks (do dzisiaj mój ulubiony) oraz właśnie Króliki. Nie będę kłamał, jedyna reakcja moich znajomych na Króliki była w stylu „Ja pierdolę, co to, kurwa, jest?”, ale niemal sadystycznie uwielbiałem sprawdzać miny kolejnych kumpli na pomysły reżysera. A potem włączalem sobie Króliki już bez towarzystwa, wierząc że – z pomocą magicznej ganji – będę w stanie rozszyfrować wykręconą fabułę tego jedynego w swoim rodzaju horror-sitcomu. Czy udało mi sie? Jak najbardziej. Moi znajomi nie dowierzali, a ja powtarzałem, że tak, ta opowieść ma jak najbardziej sens i chętnie o tym opowiem, jeśli tylko zechcą posłuchać. O dziwo, z reguły nie chcieli. W każdym razie, minęło sporo lat odkąd zarówno skonczyłem z paleniem zioła, jak i odkąd po raz ostatni ogladałem Króliki. Wczoraj wieczorem postanowiłem je wreszcie odswieżyć, aby dzisiaj o nich sentymentalnie napisać. Jeszcze przed seansem zdałem sobie sprawę, że zupełnie nie pamiętam swojej dawnej interpretacji fabuły. Bylem ciekaw, ile wyniosę z niej teraz, na trzeźwo i z ponad 15. więcej latami na karku. I pewnie nie zgadniecie – nic nie zrozumiałem.


2006 – Inland Empire – Panna X

Szczerze lubię ten film. Nawet bardzo. Rozumiem, czemu to była taka porażka finansowa. Rozumiem, czemu krytyka zjadła Lyncha. Rozumiem, czemu nawet sporo fanów się wkurzyło. I odwróciło od niego. Inland Empire to jego najbardziej radykalny obraz od czasu Głowy do wycierania. Zero przystępności. Lynch w stanie czysto awangardowym. Bez śladów klasycznej narracji z Blue Velvet, Dzikości serca i większości pozostałych. Inland Empire to taki długi odpowiednik krótkich metraży Lyncha. A ja je lubię. Pamiętam, jak mnie wszyscy ostrzegali przed tym filmem. „Mulholland Drive to to nie jest!” No nie jest, ale co z tego. Z całym szacunkiem dla Mulholland Drive, bo jest genialne. Ale Inland Empire też kopie. I to jak. Trzy godziny odjazdu. Jak szykowałam pierwszy seans, to nastawiałam się na dno. No i po co. Włączyłam o pólnocy. Myślałam: „Pójdę spac po godzinie. Dokończę jutro.” Nic z tych rzeczy. Od razu wsiąkłam i nie mogłam przestać oglądać. Industrialne cudo. Papa Surrealizm w raju. Patrzę, a tu trzecia nad ranem. Fuck. Zaraz trzeba wstać na zajęcia na uniwerek. Jakoś to bedzie. Najważniejsze, że obejrzałam super film. I wiecie co? Dalej tak myślę. No OK, wizualnie nie jest to najlepszy Lynch. Ostra cyfra. Ale to dla mnie jedyny minus. Oglądam to nawet częściej niz połowę innych jego filmów. Inland Empire to mój Lynch.

fot. materialy prasowe Daid Lynch Foundation

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

1 Trackback / Pingback

  1. David Lynch. Laurka na pożegnanie, część II - Kinomisja Pulp Zine

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*