
Cofnijmy się w czasie do roku 2004, kiedy w amerykańskich kinach zadebiutował film The Grudge – Klątwa. Do dziś na jego temat można znaleźć dwie skrajne opinie – albo jest to nudny i kompletnie niestraszny horror, albo wywołał u wielu osób najprawdziwszą traumę. Ja obejrzałem ten film za dzieciaka, był to w dodatku jeden z moich pierwszych horrorów, i tak, po jego seansie bardzo długo bałem się chodzić spać. Jednakże z czasem uleciał gdzieś jego urok, a we znaki zaczęły dawać się definiujące go kiepskie jumpscare’y i chaotyczna konstrukcja fabularna.
The Grudge było jednym z produktów hollywoodzkiej manii remake’owania co drugiego azjatyckiego horroru zapoczątkowanej przez The Ring (2002). Abstrahując od jakości tychże przeróbek, dla wielu, w tym dla mnie, były przede wszystkim motorem do zapoznania się ze wschodnio-azjatyckimi oryginałami. Już jako o wiele bardziej świadomy odbiorca obejrzałem po raz pierwszy japońską Klątwę Ju-On (2002) w reżyserii Takashiego Shimizu.
Ju-On zdawało się odnosić sukces na wszystkich polach, na których tak sromotnie przegrywał jej amerykański odpowiednik. Jest to film o wiele bardziej przemyślany i skupiony na suspensie niż na nachalnym mroku i głośnych straszakach, innymi słowy – jest to o wiele dojrzalszy horror. Odświeżywszy go sobie niedawno odkryłem, że po upływie kolejnych lat nie stracił on nic ze swojego uroku, a i nadal potrafi wywołać u mnie olbrzymi dyskomfort, który utrzymuje się jeszcze długo po seansie. I zacząłem się zastanawiać – dlaczego? Co jest w tym filmie tak przerażającego?

Nowa stara tajemnica
Fabularnie Ju-On sięga po motywy stare jak świat – nawiedzony dom i mściwe duchy. Takeo Saeki (Takashi Matsuyama) odkrywa, że jego żona Kayako (Takako Fuji) zdradziła go i ma urodzić dziecko kochankowi. Chorobliwie zazdrosny mężczyzna wpada w furię – morduje żonę i ich syna Toshio (Yuya Ozeki), by jakiś czas później samemu zginąć na ulicy w niewyjaśnionych okolicznościach. Ponieważ Kayako umarła w silnym gniewie, miejsce jej śmierci zostaje naznaczone przez tytułową klątwę Ju-On. Od tamtej pory duchy zabitych zaczynają prześladować każdego, kto choćby na moment wejdzie do domu.
Choć na papierze pomysł ten nie trąci oryginalnością, Shimizu wie, jak tę historię rozegrać, by była dla widza świeża, a przy okazji wykreować atmosferę ciągłego niepokoju.
Klątwa Ju-On nie posiada jednego protagonisty, ani nawet zwartej konstrukcji fabularnej. Podzielona jest na segmenty, z czego każdy nazywany jest imieniem występującego w nim bohatera. Pozwala to reżyserowi nie tylko w przejrzysty sposób uporządkować wątki, ale także bawić się chronologią wydarzeń – Shimizu wysypuje przed nami fabularne puzzle i pozwala nam samemu je sobie poukładać. Przypomina to wręcz czytanie wielowątkowej powieści. Poszczególne historyjki wiążą się ze sobą, przecinają w jakimś miejscu, przez co całość mimo podziału na mniejsze cząstki jest spójna, a przejścia między nimi bardzo płynne. Pozwala to także wysunąć na plan dom rodziny Saeki, który jest w gruncie rzeczy prawdziwym głównym bohaterem filmu i postacią rządzącą się własnymi prawami.

Dzięki mnogości wątków i zaangażowanych w całą historię postaci reżyser uzyskuje jeszcze jeden efekt – pokazuje, że klątwa domu rodziny Saeki to afera na naprawdę dużą skalę. W dodatku jedni zaangażowani w sprawę nieszczęśnicy wciągają w nią następnych, dzięki czemu zobaczymy m.in. opętanego męża, który zabija swoją żonę, duchy trzech dziewczyn doprowadzające swoją koleżankę z klasy do obłędu, a nawet zmęczonego nierozwiązanymi sprawami detektywa, który postanowi dom Saekich spalić. Widać tu pewne inspirację mangami Junjiego Ito, na czele z kultowym Uzumaki, co można też swoją drogą powiązać z epizodyczną konstrukcją filmu.
Minimalizm
Klątwa Ju-On to film, który jest oszczędny i dosadny jednocześnie. Oszczędny, ponieważ nie wyjaśnia nam zbyt wiele, nie jest też wcale brutalny. Oczywiście w trakcie seansu ginie wiele osób, zostają one jednak najczęściej porwane lub umierają ze strachu. Prostota objawia się także w stronie wizualnej – niewykorzystującej żadnego specjalnego oświetlenia, kunsztownych kadrów czy dynamicznego montażu. Wszystko jest „zwyczajne”, wręcz surowe i pozostawione interpretacji widza. Muzyki również nie ma zbyt dużo, choć gdy się pojawia, to potrafi swoim psychodelicznym brzmieniem jeszcze bardziej spotęgować uczucie ciarek na plecach. Przez większość czasu Ju-On po prostu nie wygląda jak horror i być może właśnie dlatego groza, kiedy się pojawia, jest dla widza tak wstrząsająca.
Same duchy Kayako i Toshio nie wyglądają ani jak typowe upiory, ani jak gnijące żywe trupy – mają po prostu czarne włosy i trupio-bladą skórę. Za inspirację dla nich posłużył reżyserowi jego własny lęk sprzed lat. Jako dziecko bowiem przestraszył się występu pewnej grupy tanecznej, której członkowie mieli ciała pomalowane na biało.

Osaczenie
Wspomniane subtelne rozwiązania Shimizu przeplata uderzeniami w bardzo wysokie nuty, na przekór zasadzie „mniej znaczy więcej” i wychodzi z tego lepiej niż obronną ręką. Wspomniana wielowątkowość fabuły sprawia, że tajemniczość wprost wylewa się z ekranu, ale w połączeniu z elementami, które za chwilę omówię, sprawia, że widz jest osaczony przez wszechobecne i nieodpuszczające nawet na sekundę poczucie grozy i zagrożenia.
Klątwa w Ju-On jest przedstawiona jako byt obdarzony własnym życiem – niszczycielski demon korzystający z wizerunków zmarłych matki i syna. Nie można od niej uciec, nie można jej zatrzymać, ani odczynić, a w dodatku (choć w samym filmie nigdy nie zostaje to pokazane) może się ona rozprzestrzeniać i obejmować inne miejsca.
Trudno mi jest nie przywołać tutaj postaci Freddy’ego Kruegera, z którym duchy zmarłych matki i syna mają całkiem dużo wspólnego. Oprócz tragicznej genezy łączy ich tendencja do bawienia się swoimi ofiarami. Kayako ukazuje się jako olbrzymi cień, albo pełzający po ziemi, trzaskający swoimi kośćmi żywy trup. Toshio z kolei – albo pojawia się skulony w kątach pokoi, albo pod postacią czarnego kota. Terroryzują obranego za cel nieszczęśnika pojawiając się praktycznie w dowolnym miejscu i w dowolnym czasie wydając przy tym nienaturalne odgłosy. Gdy zabawa ma swój finał, duch Kayako nigdy się nie śpieszy. Gdy podpełza do ofiary, czyni to bardzo powoli, wlepia w nią swoje ślepia, aż ta umiera, lub porywa ją gdzieś poza ekran.
Z reguły, bardzo często unika się pokazywania potwora przez długi czas na ekranie w obawie, że widz, ujrzawszy go w pełnej krasie, przestanie się go bać. Z postacią Kayako jest zupełnie odwrotnie. Shimizu wie, jak niepokojącego ducha stworzył i wręcz pastwi się nad widzem przeciągając sekwencje śmierci, eksponując w długich ujęciach każdy nienaturalny ruch nieboszczki i każdy trzask jej karku. W końcu nic tak nie wywołuje poczucia dyskomfortu i ciarek jak para martwych demonicznych oczu wlepiona w nas.

Gra z widzem
Przeciąganie scen to coś, co reżyserowi bardzo dobrze się udaje i po mistrzowsku droczy się w ten sposób z widzem grając na jego ciekawości i strachu. Jesteśmy w końcu ciekawi tego, co wywołało przerażenie u bohaterów, jednocześnie bojąc się i nie chcąc się tego dowiadywać, a Shimizu trzyma nas w tej niepewności. Niejednokrotnie przez bardzo długi czas.
Tym, co jest jednak najbardziej w Klątwie Ju-On niepokojące, jest fakt, że Kayako i Toshio wielokrotnie, choć niebezpośrednio, przełamują czwartą ścianę. Reżyser swoimi duchami nie chce straszyć tylko bohaterów w swoim filmie, straszy nimi także tylko nas. Zobaczymy wszak Toshio przebiegającego gdzieś na drugim planie przez pokój, czego dana postać nie jest w stanie zauważyć. Albo podczas jazdy windą będzie pojawiać się on na każdym piętrze. To wszystko nie jest dla postaci, a zdaje się być wymierzone w nas – w widzów. Poza tym, choć może to tylko ja, odniosłem wrażenie, że w niektórych scenach wcielająca się w Kayako Takako Fuji nie patrzy się w stronę postaci, którą ma zaatakować, a… w nas. Prosto w kamerę.
Tym, co tu jednak najbardziej niepokojące, jest narracja obiektywna chwilami zahaczająca wręcz o przełamywanie czwartej ściany. Duchy Kayako i Toshio zdają się wchodzić w interakcje nie tylko z bohaterami, ale też z widownią. Wcielająca się w tę pierwszą Takako Fuji w niektórych scenach nie patrzy się w stronę postaci, którą ma zaatakować, a w nas. Prosto w kamerę. Zupełnie jakby miała lada moment wypełznąć z ekranu. Podobna sprawa ma się z Toshio, który zaznacza swoją obecność przez przemykanie gdzieś na drugim i trzecim planie. Czy to przebiegnie przez pokój, czy to w trakcie jazdy windą będzie pojawiać się na każdym mijanym piętrze – wielokrotnie pojawia się w miejscach niedostępnych dla wzroku bohaterów. Tak, jakby lada moment miał się pojawić za naszymi plecami.
* * *
Klątwa Ju-On to filmowy cios wymierzony z niezwykłą precyzją i grający na psychice widza. Nęci subtelnością i drażni naszą ciekawość. Reżyser wprost zwraca się do widza: „Coś strasznego się stanie”. Po czym przeciąga do granic możliwości sceny, jakby drocząc się z nami. „Chcesz to zobaczyć? Na pewno? Na sto procent?”. I pokazuje, choć nie daje nam pełnych odpowiedzi wiedząc, że resztę dokończy nasza wyobraźnia.
Gdy ukazane zostaną nam postaci duchów, ujęcia również ulegają przeciągnięciu, ale dlatego, by wywołać u nas dyskomfort. Trudno nie poczuć się nieswojo widząc przed sobą trupio-bladą twarz z wyłupiastymi oczami lub wyginające się w nienaturalny sposób ciało, zwłaszcza, że film sugeruje, iż duchy Shimizu nie zmierzały po swoje filmowe ofiary, a po samych widzów. „Jeżeli długo patrzysz w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć na Ciebie”.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis