Dziedzictwo. Hereditary po premierze na Festiwalu Filmowym Sundance w styczniu 2018 roku zdobyło niesamowicie entuzjatyczny poklask wśród publiczności. Abstrahując od dennych hasełek promocyjnych typu „Najstraszniejszy horror roku” (stosowanych chyba wobec każdego obrazu grozy, jaki ujrzał światło dzienne), od tamtego czasu wciąż rozpływają się nad nim profesjonalni krytycy oraz wypowiadający się w sieci widzowie. Podobnie do Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii (2015) Roberta Eggersa, także dystrybuowanej przez A24, pełnometrażowy debiut amerykańskiego reżysera i scenarzysty Ariego Astera ma swoje podwaliny w klasyce, zarówno pod względem treści, jak i formy. Choć nie zabrakło w Dziedzictwie kilku rasowych jump scare’ów w nowoczesnym stylu, jego celem nie jest podrzucanie odbiorcy w fotelu. Tutaj chodzi o wprowadzenie go w stan melancholijnej zadumy niczym w trakcie seansu Nie oglądaj się teraz (1973) Nicolasa Roega; przyprawienie o paranoiczny wręcz dyskomfort porównywalny do tego, jaki kreuje Roman Polański w Dziecku Rosemary (1968); wywołanie grymasu na twarzy szczyptą horroru cielesnego, którym nie wzgardziłby nawet William Friedkin kręcąc Egzorcystę (1973). Film z powodzeniem spełnia wszystkie te zadania.
Annie Graham (Toni Collette) mieszka ze swoim mężem Steve’em (Gabriel Byrne) oraz dwójką dzieci, nastoletnim Peterem (Alex Wolff) i nieco młodszą Charlie (Milly Shapiro). Cała czwórka wydaje się jednak żyć bardziej obok siebie niż razem. Stan ten pogłębia się, kiedy śmierć na dobre rozgaszcza się w ich rodzinnym domu.
Opowieść rozpoczyna się – dosłownie – od nekrologu, którego treść wyświetla się na czarnym ekranie jeszcze zanim pojawia się pierwsze ujęcie. Nie powinien być więc zaskoczeniem fakt, że żałoba i radzenie sobie ze stratą mają w dziele Astera centralną rolę. Sytuacja, gdy ktoś nagle odchodzi, zostaje przedstawiona przez pryzmat poplątanych relacji, jakie łączą bohaterów.
Dziedzictwo niewątpliwie będzie filmem niezwykle poruszającym dla wszystkich, którzy doświadczyli utraty bliskiej osoby, ale nie tylko – rozgrywający się na oczach widza dramat rodzinny jest bowiem uniwersalny. Zdystansowany ojciec, wycofana matka, zamknięty w sobie syn i lekko zdziwaczała córka składają się na dość ekstremalną kombinację, jednak czyż nie każdy czasem odczuwa, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu? Za perfekcyjne zobrazowanie braku komunikacji oraz wynikających z niego wewnętrznych katastrof odpowiedzialna jest w głównej mierze obsada z Toni Collette na czele, która wszystkie familijne zawiłości oddaje po mistrzowku, wśród burzy uczuć, wiarygodnie aż do bólu. Choć dialogi między mężem a żoną oraz rodzicami a dziećmi są, zgodnie z założeniem, skrajnie skąpe, w ustach aktorów nabierają gigantycznego ładunku emocjonalnego. Jego ciężar bywa zgoła dotkliwy…
Dziedzictwo nie byłoby horrorem z krwi i kości, gdyby nie prawdziwie demoniczne tło, na którym rozgrywają się fabularne niuanse. Zaskoczenie, konfuzja i zacieranie granicy pomiędzy rzeczywistością a majakiem są wynikiem nie tyle ingerencji sił paranormalnych, co umiejętnego przełożenia tego motywu na sferę audiowizualną produkcji. W uszach buczą świdrujące dźwięki, kamera powoli, płynnie najeżdza na miniaturowy model domu, który nagle przestaje być jedynie modelem, kiedy do jednego z pokoi wchodzi człowiek; wyrażana poprzez podobne operatorsko-montażowe sztuczki, wciąż pojawia się sugestia, że bohaterowie są niczym innym jak pionkami w większej rozgrywce – bezbronnymi wobec zgotowanego im z góry losu. Niepewność, czy to, co dzieje się na ekranie, jest wytworem wyobraźni, złym snem, owocem choroby psychicznej, czy też może okrutną prawdą ani na chwilę nie opuszcza odbiorcy. Co więcej, scenariusz nie podsuwa żadnych jednoznacznych odpowiedzi, widz zatem musi na własną rękę wypełniać luki w tłumaczeniu, interpretując stopniowo wyłaniające się z gęstej mgły tajemnicy wskazówki. Wskazówki – warto zaznaczyć – z biegiem czasu coraz bardziej złowieszcze i przygnębiające.
Z całą pewnością Dziedzictwo nie miało być ani łatwe, ani przyjemne w odbiorze. Dlatego obowiązkowym elementem, poza ciężką tematyką i posępnym klimatem, są sceny charakterystyczne dla kina grozy sensu stricte, i to nie tylko jego nadnaturalnej odnogi. W ciemnych kątach, owszem, często czają się złowrogie figury, czasem coś (żadne komputerowe maszkarony) wyskoczy znienacka na niczego niespodziewającą się ofiarę. Czasem jednak pałeczkę przejmują koszmary bardziej fizyczne. Mimo że epatowanie przesadnie dosadną makabrą nie było wśród priorytetów twórców, kiedy pożądane są szok, posoka i body horror, pojawiają się precyzyjnie dopracowane, odpowiednio realistyczne efekty specjalne. We wszystkich przypadkach (w szczególności przy okazji pierwszego zwalającego z nóg zwrotu fabularnego) jest to niczym siarczysty cios wymierzony – i trafiający z porażającą celnością – prosto w twarz. Połączenie wątków nadprzyrodzonych z przyziemnymi zmorami, choć nie lekkie, zapewne trafi nawet do najbardziej odpornych na potwory, upiory i wszelkiej maści zjawy osób.Miłość Astera do gatunku bije po oczach z ogromną siłą, objawiając się w gruntownej znajomości różnorakich konwencji. Jawna inspiracja kultowymi pozycjami nie stanęła jednak na przeszkodzie inwencji twórczej reżysera. Dziedzictwo. Hereditary jest więc przede wszystkim dziełem oryginalnym, wyjątkowym i – nie boję się tego napisać – niepowtarzalnym. Myśl, żeby odpuścić sobie niniejszy tytuł, nie powinna przejść przez głowę żadnemu szanującemu się miłośnikowi szeroko pojętego horroru.
Absolwentka sinologii i amerykanistyki na Uniwersytecie Sogang w Seulu. Pasjonatka horrorów od wczesnego dzieciństwa. Zakochana w Leatherfasie i Kakiharze. Wyznawczyni teorii, że im kino bardziej popierdolone, tym lepsze.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis