Gdy pojawia się temat zombie, trudno jest pominąć nazwisko George’a Romero, autora Nocy żywych trupów (1968) i Świtu żywych trupów (1978). Ten pierwszy film to fenomenalne i prekursorskie dzieło, z którego późniejsi twórcy ekranowej grozy czerpali nierzadko garściami, sequel to stylowe, spektakularne rozwinięcie poprzednika przemycające pod płaszczykiem komiksowej rozrywki krytykę konsumpcjonizmu. Łatwo zapomnieć, że istnieje trzecie ogniwo trylogii o żywych trupach – Dzień żywych trupów.
Podobnie, jak przy okazji poprzedników, mamy tu do czynienia z grupką bohaterów uwięzionych w ciasnej przestrzeni, podczas gdy dookoła czyhają na nich wygłodniałe zombie. Tym razem akcja zdaje się przenosić dużo dalej w przyszłość i trudno jest nie odnieść wrażenia, że grupka postaci, których losy będziemy śledzić, faktycznie jest ostatnim bastionem ludzkości. Poznajemy więc Sarah (Lori Cardille), która stara się odnaleźć lekarstwo umożliwiające odwrócenie działanie wirusa zamieniającego wszystkich w żywe trupy. Jej zadanie nie będzie jednak wcale takie łatwe. Ma ona bowiem przeciwko sobie popadających w szaleństwo, zdesperowanych żołdaków pod przewodnictwem kapitana Rhodesa (Joseph Pilato), a na domiar złego, ich czołowy naukowiec, dr Logan (Richard Liberty) zdaje się już dawno zatracić resztki zdrowego rozsądku.
Dzień żywych trupów od samego początku buduje atmosferę pesymizmu i osaczenia, pokazując nam bohaterów przybyłych do jednego z wyludnionych miast w poszukiwaniu jakichkolwiek ocalałych. Jednak to nie zombie okażą się dla nich największym zagrożeniem, a… oni sami dla siebie nawzajem. Naukowcy, nie mając odpowiednich warunków, nie mogą pracować, żołnierze natomiast mają dość ginięcia dla naukowców, których badania do niczego nie prowadzą. Desperacja i szaleństwo wprost unoszą się w powietrzu, a czuć je najmocniej w scenach, w których dr Logan stara się „udomowić” jednego z zombie. Samo w sobie stanowi to interesujący wątek, Bub (Sherman Howard), jak żywego trupa ochrzcił Logan, zdaje się przejawiać całkiem duże pokłady inteligencji, częściowo pamięta także, do czego służyły takie przyrządy jak maszynka do golenia, telefon, czy nawet pistolet.
Romero z jednej strony stara się zatem przedstawić zombie jako coś więcej, niż tylko powolne, żarłoczne monstra, z drugiej, paradoksalnie, stanowią one tło dla prawdziwych potworów historii, czyli ludzi. Reżyser zdaje się być bowiem, podobnie jak w Szaleńcach (1973), bardziej zainteresowany reakcją człowieka na ekstremalną sytuację, eksplorować to, jak oddaje się najbardziej podstawowym instynktom, aby przetrwać, jak popada w szaleństwo, kiedy staje w obliczu zagłady. Jednocześnie jednak, z tym może wiązać się największy zarzut jeśli chodzi o Dzień żywych trupów. Czy to wszystko nie zaszło aby trochę za daleko? Opozycja między rozsądną Sarah, a tryskającymi testosteronem wojskowymi towarzyszami jest aż nadto wyraźna, śmiem nawet zauważyć, że ci drudzy stają się bardzo szybko wręcz karykaturalni, co skutecznie podkopuję dramaturgię konfliktu między nimi. Choć motywacje Rhodesa są całkowicie zrozumiałe, jego zachowanie sprawia, że trudno jest postrzegać go inaczej niż postać skrajnie antypatyczną, na śmierć której widz czeka z niecierpliwością. Trzeba jednak oddać Romero, że bycie otoczonym przez tak nieprzewidywalne i potencjalnie destruktywne postacie również buduje atmosferę osaczenia.
Jak wspomniałem, Dzień żywych trupów jest filmem na wskroś fatalistycznym, czego oznaką są nie tylko relacje między bohaterami, ale też sceneria, w której dominują szare, ciasne korytarze podziemnej bazy wojskowej i tunele kopalni (które, oświetlone na niebiesko i czerwono przywodzą na myśl oniryczne włoskie horrory w stylu Argento. Skojarzenie to ma sens, ponieważ był on producentem Świtu żywych trupów). Film nie zawodzi także pod względem charakteryzacji, śmiem nawet stwierdzić, że przyćmiewa on na tym polu swojego poprzednika. Zobaczymy m.in. zombie pozbawionego żuchwy, wnętrzności wypływające z rozpłatanego brzucha czy ciała żołnierzy rozrywane na strzępy. Same żywe trupy są bardziej pomarszczone, poranione i brudne jakby naznaczone rozkładem, co świadczyć może o sporym przeskoku czasu między tym filmem, a Świtem… (zakładając oczywiście, że całą trylogia jest ze sobą powiązana, w każdym razie sam fizyczny wygląd zombie dobitnie sugeruje, że od początku apokalipsy minęło dużo czasu). Makabry zatem jest pod dostatkiem, jednak Romero nie jest z nią przesadnie nachalny. Przez większość seansu dawkuje ją z umiarem, wplatając drobne bardziej szokujące sceny, by na sam koniec dać widzom prawdziwą eksplozję przemocy, krwi i flaków.
Dzień żywych trupów trudno jest jednoznacznie ocenić. Dźwiga on bowiem na sobie brzemię bycia zwieńczeniem trylogii zapoczątkowanej przez dwa przełomowe i kultowe filmy grozy. Czy nim jest – to zależy od oczekiwań. Pod względem atmosfery czy efektów specjalnych wcale im nie ustępuje, a niekiedy nawet je przewyższa. Stara się wprowadzić nowe i świeże motywy do tematyki zombie, eksplorując ich potencjalną inteligencję, jednocześnie jednak żywe trupy zdają się być tylko dodatkiem do fabuły, zepchnięte na drugi plan. Trudno więc mówić tu o jakiejś rewolucji. O wiele ważniejsze jest dla niego napięcie między prawdopodobnie ostatnimi ocalałymi ludźmi. I choć motywacja kolejnych bohaterów jest zrozumiała, ich zachowanie nierzadko popada w przerysowanie i skutecznie pozbawia ich trójwymiarowości. Ktoś szukający arcydzieła na miarę Nocy… i Świtu… na pewno poczuje niedosyt, poszukiwacze mocnych wrażeń i ekstremalnie krwawych scen oraz wszelkiego rodzaju miłośnicy fatalizmu powinni być jednak usatysfakcjonowani.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis