Festiwal Filmów Kultowych 2017: Wszystkie barwy kultu

Dwudziesta edycja Festiwalu Filmów Kultowych przeszła właśnie do historii. Po raz pierwszy impreza ta, celebrująca szeroko pojmowane kino gatunków, odbyła się nie w Katowicach, a w Gdańsku. W związku z tym funkcję dyrektora artystycznego pełnił Krystian Kujda (założyciel trójmiejskiego kolektywu VHS Hell), który na czas festiwalu zamienił tereny Stoczni Gdańskiej w polską stolicę celuloidowej pulpy i stylu retro.

Główne seanse miały miejsce w B90, niegdyś stoczniowej hali, a dziś niezwykle popularnym klubie koncertowym, natomiast pozostałe w WL4 – dawnym nieużytku przerobionym na przestrzeń sztuki, w Studiu Luks Sfera – dawnym biurze projektowym Stoczni Gdańskiej będącym dziś również przestrzenią do działań artystycznych, oraz czynnych halach. Wisienką na torcie były pokazy plenerowe, odbywające się w takich miejscach, jak stoczniowa ulica Elektryków, parking stadionu Energa (z którego uczyniono kino samochodowe!), złomowisko czy… środek lasu.

Dwudzieste FFK było zatem imprezą z prawdziwego zdarzenia. Zaprezentowane zostały tak filmy wybitne, jak i „dobre inaczej”, zarówno te popularne, jak i te obskurne – od wiekowych horrorów i science fiction, przez blaxploitation, spaghetti westerny, giallo i noir/neo-noir, po hity z ery VHS oraz pozycje nowsze, mające w sobie potencjał, by w przyszłości móc o nich mówić jako o kinie kultowym. Łącznie ponad 50 projekcji (w wybranych wypadkach razem z prelekcjami), a co jakiś czas także spotkania i wykłady, głównie na temat różnorakiej historii X Muzy (od polskiej odmiany Kina Nowej Przygody, po szwedzkie sexploitation). Obowiązkowo więc pojawiliśmy się my, kinomisyjna delegacja. Oglądaliśmy filmy na potęgę, obżeraliśmy się surferskimi burgerami i zapijaliśmy piwem oraz pewną na poły sekretną cytrynówką, której szybko staliśmy się wielkimi fanami. Ale przejdźmy do rzeczy.


Piotr Kuszyński

Dzień pierwszy – Nightrun87 & Perturbator

Otwarcie festiwalu stało pod znakiem muzyki synthwave, ulubionego gatunku dobijających do trzydziestki hipsterów, wypełnionych nostalgią do lat młodzieńczych. Elektroniczna muzyka mocno inspirowana soundtrackami do kinowych hiciorów z lat 80. była idealnym wyborem na rozpoczęcie imprezy, której znaczna część repertuaru oscylowała wokół właśnie tej dekady.

Pierwszy rozpoczął William Malcolm znany jako Nightrun87, który świetnie wprowadził wszystkich na sali w odpowiedni klimat. Zaprezentował dość zróżnicowany (oczywiście jak na ramy gatunkowe) materiał, balansujący gdzieś pomiędzy “ejtisowym” popem a soundtrackiem filmowym tejże epoki. Występ uzupełniały wizualizacje. Na ekranach pojawiały się typowe dla synthwave’u siatki i grafiki wektorowe, czy też sceny z telewizyjnych nagrań aerobiku. Największą gratką dla fanów kina był jednak utwór It’s Not My Party, zawierający sporą ilość fragmentów z filmu Dom na przeklętym wzgórzu (1959) z Vincentem Price’m w roli głównej.

Gwiazdą wieczoru był Perturbator,  obecnie jeden z najpopularniejszych wykonawców muzyki synthwave, lub jak kto woli, horror-synth. To dużo mroczniejszy klimat od tego, co zaserwował nam Nightrun, przywołujący na myśl kino grozy, choć można tu odnaleźć również bardzo dużo cyberpunku. Muzyka Perturbatora wypada też zdecydowanie mniej nostalgicznie. To w znacznej mierze niezwykle agresywny repertuar, z mocno przesterowanym brzmieniem i świdrującymi beatami, przykuwający uwagę zarówno fanów elektroniki, jak i muzyki metalowej. Występ trwał niewiele ponad godzinę, było jednak tak intensywnie, że dłuższa setlista mogłaby zostawić po sobie parkiet pełen zmasakrowanych trupów.

Niezainteresowani muzyką mogli udać się do WL4, gdzie odbyły się już pierwsze pokazy filmowe, wyświetlane w ramach cyklu Pora zwyrola sławne Różowe flamingi (1972), pamiętające jeszcze erę kin grindhouse’owych i zapowiadające narodziny ruchu punk, oraz czerpiący zeń, podobnie humorystycznie adorujący wszelkie obleśności i brzydotę, Oślizgły dusiciel (2016). Podobno publiczność bawiła się na nich odpowiednio niezdrowo.

Amerykański ninja

Dzień drugi

W sobotę festiwal zaczął się już o 13.00. Na pierwszy ogień trafił dobrze przyjęty przez fanów filmowej pulpy tyleż ironiczny, co krwawy western-horror Bone Tomahawk (2015). O godzinie 16 można było wybrać się na W zakolu rzeki (1986) z Keanu Reevesem w roli głównej, projekcje filmu dokumentalnego o legendarnym ojcu gore Herschellu Gordonie Lewisie czy sympatyczny wykład Radosława Pisuli na temat wytwórni Full Moon, na który się chętnie wybraliśmy.

Po godzinnej edukacji z dziedziny kiczowatego horroru nadszedł czas na napełnienie spasionych brzuchów surferskimi burgerami i uzupełnienie niebezpiecznie spadającego poziomu alkoholu we krwi. Następnie udaliśmy się na pokaz jednego z największych klasyków ery wypożyczalni kaset video, czyli Amerykańskiego Ninja (1985). Seans poprzedził wstęp reżysera filmu Sama Firstenberga, który okazał się niezwykle sympatycznym jegomościem. Jak wspominał, pomysł na amerykanizację azjatyckich skrytobójców przyszedł od góry, czyli szefostwa wytwórni Cannon. Firstenberg to najlepszy rodzaj wyrobnika, doskonale świadomy wad i zalet swoich filmów, z uśmiechem na ustach zachęcający widzów do dobrej zabawy i nieskrępowanego śmiechu w przypadku co bardziej absurdalnych scen.

Amerykański Ninja to do dzisiaj niezła, bezpretensjonalna rozrywka, po brzegi wypełniona kliszami kina akcji z lat 80., o pretekstowej fabule, której jedynym celem jest pokazanie faceta, który będzie potrafił w kwadrans spacyfikować z tuzin oprychów, samemu wychodząc przy tym bez szwanku, a przy okazji rozkochać w sobie rozpieszczoną córkę nieprzyjaznego szefa.

Po krótkiej przerwie nastąpił seans niesławnego The Room (2003), często określanym jako najgorszy film, jaki kiedykolwiek powstał. W zamyśle miał to być poruszający melodramat, w praktyce wyszła groteskowa, czarna komedia, ale Wy przecież o tym wiecie. To obecnie jeden z najpopularniejszych filmów z półki pod tytułem “Tak złe, że aż dobre”, sukcesywnie dobijający się do mainstreamu: w drodze jest już Hollywoodzki film poświęcony kulisom jego powstawania.

Jednocześnie w WL4 odbywał się pokaz double feature, którego główną bohaterką była największa seksbomba kina blaxploitation, niezapomniana Pam Grier. Dobór filmów chyba najbardziej reprezentatywny, bo widzów raczono kultową Foxy Brown (1974) mistrza kina eksploatacji Jacka Hilla oraz lubiana, choć zdecydowanie niedoceniana, Jackie Brown (1997) niejakiego Quentina Tarantino. Nie był to jednak koniec atrakcji, bo na parkingu stadionu Energa przygotowano prawdziwe kino samochodowe, gdzie wyświetlono najpopularniejszy film Nicolasa Windinga Refna, czyli Drive (2011). Jak na porządnych przedstawicieli Kinomisji przystało, nie posiadamy żadnych samochodów, toteż mimo wielkiej sympatii tak do pomysłu na seans (podczas którego popcorn sprzedawany był przez dziewczyny na wrotkach!), jak i wspomnianego obrazu, zmuszeni byliśmy ograniczyć się do spożycia kolejnych szotów cytrynówki.

Błażej Hrapkowicz i Sam Firstenberg podczas prelekcji do Amerykańskiego Ninja 2 (fot. Michał Szymończyk)
Pokaz Suspirii (fot. Michał Szymończyk)

Dzień trzeci

W niedzielę zabawa zaczęła się nieco później, bo o godzinie 15. Fani filmowych wrażeń mogli w tym czasie wybrać się na Walerię i tydzień cudów (1970). Seans niestety kolidował z wykładem głównodowodzącego Kinomisji o spaghetti westernie, więc kierując się zasadą, że są rzeczy ważne i ważniejsze, musieliśmy odpuścić sobie tą przyjemność.

O 17.30 wróciliśmy do retrospektywy Sama Firstenberga, który tym razem prezentował kontynuację swojego największego hitu: Amerykańskiego Ninja 2(1987). Tym razem Michael Dudikoff, czyli James Dean filmowej B klasy, parafrazując słowa reżysera, walczył z armią genetycznie zmodyfikowanych ludzi, którzy dzięki nauce posiedli umiejętności godne najlepszych ninja. Jak tłumaczył Firstenberg, fabuła ta wynikała z ówczesnego boomu na filmy o cyborgach. A jak się to oglądało? Było dwa razy więcej akcji, zwłaszcza tej przegiętej, i zdecydowanie więcej humoru. Ot, przepis na świetny sequel „ejtisowego” kina akcji. Niezainteresowani tematyką ninja mogli w tym czasie wybrać się na film Królowie lata (2013). Dwie godziny później w WL4 odbył się seans Śmiertelnie Proste (1984), znakomitego neo-noirowego debiutu braci Coen.

Najbardziej wyczekiwanym przez nas tytułem była jednak Suspiria (1977) w reżyserii Dario Argento. To jeden z największych klasyków europejskiego kina grozy, pozycja obowiązkowa dla każdego fana filmowej włoszczyzny, która (pozycja, nie włoszczyzna) w tym roku obchodziła czterdziestolecie powstania. Suspirię można opisać jako baśń dla dorosłych, dzieło przede wszystkim piękne pod względem oddziaływania na zmysły, z plastycznymi, „witrażowymi” zdjęciami i pamiętną muzyką. Z tego też powodu możliwość doświadczenia chyba najbardziej znanego filmu Argento na trzech ekranach i z koncertowym nagłośnieniem (a umówmy się, soundtrack napisany przez Goblin to świetnie brzmiąca psychodela) była olbrzymim przeżyciem.

Na zakończenie dnia, na ulicy Elektryków, odbył się darmowy seans plenerowy, podczas którego zaprezentowano popularną w kręgach fanów horroru parodię filmów wampirycznych Co robimy w ukryciu (2014). Alternatywnie, w hali W4, odbył się seans neo-noirowego Złodzieja (1981) Michaela Manna, połączonego z degustacją burbonu. Zupełnie nie rozumiem, jak mogliśmy przegapić to ostatnie.

Montażysta

Dzień ósmy

Zaczęliśmy o 14.30 od drugiego już na festiwalu filmu Dario Argento, czyli Głębokiej czerwieni. Pomimo dość wczesnej godziny, na Soundrive Stage (mniejszej sali będącej częścią B90) można było zauważyć całkiem sporo ludzi. Głęboka czerwień, która powstała na dwa lata przed Suspirią, uznawana jest za jedną z najlepszych pozycji w dorobku reżysera. To film bardziej przyziemny, z marginalnymi elementami paranormalnymi, przykuwający uwagę przede wszystkim świetnie napisaną fabułą i wymyślnymi mordami.

Głodni wiedzy i dyskusji uczestnicy festiwalu mogli wybrać się o 16 na wykład Marcina Adamczaka o rosnącym w siłę chińskim przemyśle filmowym, zaś godzinę później w Studiu Luks Sfera odbyła się emisja dokumentalnego Rocky IV: Amerykańskie uderzenie (2016) na temat kontekstu polityczno-społeczno-kulturowego oraz kulis powstawania Rocky’ego IV (1985).

My udaliśmy się na pokaz kanadyjskiego Montażysty(2014) Adama Brooksa i Matthew Kennedy’ego, który reklamowany był jako mieszanka giallo i komedii. Film ten, traktujący między innymi o realizacji włoskiego horroru (czy może raczej właśnie giallo?), to przede wszystkim parodia „żółtej” włoszczyzny lat 70., z kultowymi The Strange Vice of Mrs. Wardh (1971) Sergio Martino oraz The Black Belly of the Tarantula (1971) Paolo Cavary na czele. Ale to też istny festiwal nawiązań do filmów Lucio Fulciego –  nie tylko jego gialli, bo najwięcej miejsca znalazło się na parafrazy The Beyond (1981) – nawiązań zresztą rzucanych prosto w twarz widza, który cały seans kisi się w oparach absurdu. To generalnie przyjemny film i sprawiał wrażenie, że twórcy musieli przednio się bawić podczas produkcji. Rzecz w tym, że to raczej jednorazowa komedyjka, bardziej ciekawostka nie pretendująca do tego, by w przyszłości sama stała się filmem kultowym.

Obrazem kończącym dzień w B90 (i festiwal w ogóle, jeśli nie liczyć Seansu Ukrytego, służącego raczej za postscriptum imprezy) miała być projekcja The Warriors (1979), która jednak odbyła się w Studiu Luks Sfera. Powodem zmiany było przedłużenie pobytu na festiwalu przez Tomasza Knapika, który zgodził się w tym dniu przeczytać na żywo The Room. Okazało się, że znany i lubiany lektor jest nawet bardziej kultowy od samego filmu – ludzi było chyba dwa razy więcej niż na pokazie mającym miejsce tydzień wcześniej. Niedziwne, że już po zakończeniu brawa zdawały się nie mieć końca.


Marcin Zembrzuski

Różowe flamingi

Na Festiwal Filmów Kultowych wybierałem się już od kilku dobrych lat, jednak zawsze coś stawało na przeszkodzie i każda próba wyprawy kończyła się słowami „No to może za rok”. Impreza musiała zmienić ekipę (poza samym dyrektorem) i przenieść się na drugi koniec Polski, aby wreszcie naprawdę było mi po drodze. Inna sprawa, że jej katowickie edycje, mimo całkiem bogatego repertuaru, nie były tymi, po których spodziewałbym się projekcji jakichś ostrzejszych obrazów, dajmy na to, Lucio Fulciego*. Dopiero jej gdańska inkarnacja zdaje się być tą, w której znajdzie się miejsce i na srogie pulpo-ścierwa, które u przeciętnego Janusza spowodują pęknięcie żyłki na czole. W tym momencie należałoby jednak zadać pytanie, czym właściwie jest kino kultowe oraz dlaczego festiwal ten w pełni zasługuje na swoją nazwę?

*OK, już mnie poinformowano, że włoski mistrz makabry zawitał nawet do Katowic, jednak pozwolę sobie jego nazwisko tu pozostawić tak czysto symbolicznie.

Teoretycznie termin „film kultowy” obejmuje wszystko, co poszczycić się może oddanym gronem fanów, a to oczywiście oznacza zarówno ekstrawaganckie produkcje pokroju The Rocky Horrror Picture Show (1975), jak i ultra-mainstreamowe przeboje, które co roku oglądać można w rodzimej telewizji. Osobiście preferuję jego pierwotne znaczenie – film kultowy filmem undergroundowym/grindhouse’owym, który odniósł jakiś sukces. Świetną autotematyczną definicję zaprezentował król amerykańskiego kina niskiego budżetu Roger Corman. We wstępie do książki The Cult Film Reader (2008), pod redakcją Ernesta Mathijsa i Xaviera Mendika, miał on napisać tak: „Pełniąc funkcje reżysera, producenta, szefa studia filmowego i mentora stale tworzyłem filmy definiowane jako kino kultowe, czy były to horrory gotyckie i filmy gangsterskie, biker movies i blaxploitation, czy women in peril i women in prison. Tym, co przyciąga mnie do takich rodzajów filmu jest fakt, że mogą być bardziej eksperymentalne i odważniejsze od wysokobudżetowych produkcji wielkich studiów, które bardzo często są ograniczane bezpieczeństwem ekonomicznym, dyktatem biznesu i poprawnością polityczną. I te właśnie ciasne punkty widzenia są przez kino kultowe naświetlane, deprecjonowane i obalane. Jeśli oznacza to, że kino kultowe powinno być określane jako buntownicze, to mogę tylko powiedzieć, że zawsze inspirowałem się ideami kontrkultury i próbowałem łączyć rozrywkę z treściami wywrotowymi.”

A jak wypowiedź ta ma się do festiwalu? Cóż, pierwszym wyświetlanym filmem były przecież cudownie śmieciowe i obrazoburcze Różowe flamingi! Co prawda, zobaczyć też można było kilka powszechnie znanych przebojów, ale, po pierwsze, „Do wyboru, do koloru” to zasada, bez której na takiej imprezie obejść się nie może, a po drugie – nie ma mowy o ewentualnym populizmie (tak, to zdanie kierowane do potencjalnych radykałów już szykujących krytykę!), ponieważ wszystko było tu bardzo przemyślane. Czy istnieje lepsze miejsce do wyświetlania mistrzowskiego Terminatora (1984) niż stoczniowy warsztat?! W zasadzie można by powiedzieć, że taki warsztat aż sam się tego domagał! A czy można mówić o polskim Kinie Nowej Przygody bez klasycznej Seksmisji (1983), która zresztą okazała się idealną przeciwwagą dla urokliwie tandetnej Klątwy Doliny Węży (1987)?

Pokaz Terminatora (fot. Michał Szymończyk)
Tomasz Knapik podczas czytania Samurai Cop (fot. Michał Szymończyk)

Obowiązkowa obecność tytułów „dobrych inaczej”, jak wspomnianego dokonania Marka Piestraka, podobnie rewelacyjnych w swoim kiczu i nieudolności The Room i Samurai Cop (1991) – obu czytanych na żywo przez wspaniałego Tomasza Knapika! – czy choćby grindhouse’owych hitów pokroju Niezwykłego dwugłowego przeszczepu (1971), prezentowanych w cyklu Najgorsze filmy świata, prowadzi nas do pytania kolejnego. Czy Festiwal Filmów Kultowych to święto kina klasy B?

Odpowiedź, choć pośrednio, udzielona tu już została tak przeze mnie, jak i przez Piotra, kilkakrotnie. Brzmi: Nie, festiwal ten to święto kina klasy każdej (o ile jest gatunkowe lub odpowiednio mu pokrewne). Wprawdzie należałoby się też pewnie przy okazji zastanowić, czym dokładnie jest kino klasy B, gdyż ostatnimi laty jest to termin zdecydowanie nadużywany. Ograniczmy się jednak do tego, że nie każdy tytuł tego typu jest automatycznie zły i służący jedynie heheszkom publiki (ba! jest kupa świetnych filmów tej kategorii), oraz że nie wszystko, co niskobudżetowe – lub co dalekie od hollywoodzkich norm – jest od razu b-klasowe (dość powiedzieć, że sam Corman częstokroć oburzał się, gdy szufladkowano go jako twórcę takiego właśnie kina). A czemu również o tym tu wspominam? Mimo sporej różnorodności repertuaru, mimo kontrowania seansów tak sympatycznie tanich i przejaskrawionych tytułów jak Blacula (1972) żelaznymi klasykami pokroju Za garść dolarów (1964) czy współczesnymi majstersztykami typu Coś za mną chodzi (2014), podczas niektórych projekcji można było usłyszeć zaskakująco dużo osób, które chyba nie widziały większej różnicy między charakterami i jakością kolejnych obrazów.

Istotnymi w tym kontekście były popularne cykle Najgorsze filmy świata oraz VHS Hell. Szczególnie dwa seanse tego ostatniego sprawiły mi dużo radości: The Room i Samurai Cop zyskały tak dzięki niezniszczalnemu głosowi Knapika (opowiadającego też świetne anegdoty podczas wcześniejszego, ponad godzinnego spotkania prowadzonego przez Grzegorza Kłosa), jak i projekcji w industrialnej sali B90 w towarzystwie ok. 400 widzów. To właśnie dzięki doświadczeniu zbiorowemu, kiedy masy ludzi śmieją się razem do rozpuku, śmiało komentując kolejne sceny, głośno cytując postaci („You are tearing me apart, Lisa!!!”) i spontanicznie bijąc brawa, filmy tego typu przeżywa się jak należy. Do takiej zabawy radośnie przekonywał też przeuroczy gość specjalny festiwalu, reżyser Sam Firstenberg, który choćby przed pokazami swoich filmów namawiał publikę do wyśmiewania najbardziej nonsensownych fragmentów. Zresztą przez kilka dni krążył on po terenie imprezy chętnie gaworząc z widzami i wspominając swoją karierę (m.in. niedoszłą współpracę z Cormanem!). Gorzej, że choć jego obecność i wyliczone projekcje to jedne z najjaśniejszych punktów festiwalu, niektórzy chyba tylko przez ich pryzmat postrzegali całość.

Pokaz Hardware (fot. Michał Szymończyk)

Dobrym przykładem tego, że może to być szkodliwe dla odbioru samych filmów, jest projekcja Suspirii. Rewelacyjnie nagłośniona i zaprezentowana jednocześnie na trzech ekranach uwypuklała potęgę włoskiego kina operowego. To w końcu rzecz opowiadana pięknymi obrazami, które wypełnione są muzyką jakby atakującą same postaci, a także zmysły widza. Toteż odpowiednie warunki odgrywają kluczową rolę w jej przyswajaniu. Jednak nawet mimo prelekcji Grzegorza Fortuny, który tłumaczył baśniowość i pewną absurdalność opowieści, część osób zachowywała się tak, jakby oglądała kolejnego Samurai Copa (z całym szacunkiem dla Samurai Copa!). Ja na szczęście byłem daleko od nich i nie miałem większego problemu z przedostaniem się na drugą stronę Argentowskiego lustra. Jednak paru znajomych dostawało przy nich szału i jeszcze przed końcem projekcji postanowiło zwyczajnie opuścić lokal.

Podobnie było na Hardware (1990), którego seans pozostaje moim ulubionym. Postapokaliptyczny majstersztyk Richarda Stanleya, opowiadający o zepsutym (?) robocie znalezionym na radioaktywnej pustyni, zaprezentowany został bowiem późnym wieczorem na złomowisku – przy smrodzie spalin i w otoczeniu dwóch wielkich zgniatarek oraz stert rozwalonych samochodów (przy których znaleźć można było darmowe browary). Wrażenia? Niesamowite. Publika? Jak wspomniałem, część na odstrzał, aczkolwiek ponownie miałem szczęście nie być blisko niej (plus akurat ten film składa się również z okazjonalnych scen humorystycznych…), więc z łatwością dałem się pochłonąć pulpowo-surrealnej wizji zapomnianego amerykańskiego artysty.

Chociaż moje narzekania mogą niechcący sugerować co innego, nie zmieniłbym żadnej z atrakcji festiwalu (nawet nazwy „Najgorsze filmy świata”, na którą narzekało paru sympatyków Blaculi!). Wraz z przeniesieniem na drugi koniec kraju impreza straciła wielu z dotychczasowych odbiorców, więc gdańska ekipa zaczyna niemalże od zera, ale gust ma świetny, a pomysły mocarne (dodajmy dwa, których niestety nie udało mi się odhaczyć – old skulowe kino samochodowe oraz Ukryty Seans, czyli wywiezienie chętnych autokarem do lasu i odpalenie tam horroru, którego tytuł utrzymywany był w tajemnicy do samego końca). Heheszki wybranych widzów podczas projekcji nie-heheszkowych filmów zapewne da się wyleczyć poprzez kontynuację tego wszystkiego, co uświadamiające, a co już zostało zaprezentowane: seansów kolejnych niebanalnych fabuł (do których ewentualnie można by dodać bezlitośnie brutalne szaleństwa pokroju Thriller: A Cruel Picture [1973]…) oraz wyjaśniających dane gatunki/konwencje/nurty dokumentów, prelekcji oraz wykładów. Jako osoba, która z tymi ostatnimi też miała coś wspólnego nie jestem oczywiście najbardziej obiektywny pod słońcem, jednak naprawdę uważam, że element stricte edukacyjny, zwłaszcza dotyczący przez tyle dekad marginalizowanego przez rodzimą krytykę kina gatunków i pulpy, jest diabelnie ciekawym i wartościowym. Gdyby nie prelekcje Jacka Rokosza, nie wiedziałbym o jakże istotnych przekrętach wyprawianych na planach prezentowanych tu filmów eksploatacji, gdyby nie wykład Piotra Wajdy o szwedzkim sexploitation, nie wiedziałbym, jak dużą rolę w jego rozwoju odegrał sam Ingmar Bergman (oraz że rewolucja seksualna miała miejsce w Szwecji kilka lat szybciej niż w USA!), a gdyby nie wykład Radosława Pisuli o studiu Full Moon, nie zdawałbym sobie sprawy z istnienia… studia Full Moon. A teraz mam już nową listę filmów do obejrzenia. I nie jestem jedynym.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*