Gabinet figur woskowych (1953). Trzy wymiary szaleństwa

Pierwotna wersja niniejszego tekstu opublikowana została 27.05.2019 na łamach nieistniejącego już bloga Komnata dymu.

Założone w XIX wieku muzeum figur woskowych Maddam Tussauds to do dzisiaj jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych w Londynie. Swoje podobizny posiadają tam niemal wszyscy znani tego świata, podobizny zresztą niezwykle wiernie odtworzone i sprawiające wrażenie bycia żywymi. Jedną z najstarszych i największych atrakcji samego muzeum było (zamknięte w 2016 roku) niesławne Chamber of Horror, gdzie nie tylko przedstawiano największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości, ale także doprawiano całe doświadczenie o mrożące krew w żyłach efekty dźwiękowe i aktorów straszących gości. Takie przybytki potrafią być źródłem niezwykle intensywnych doznań i nie dziwi, że filmowcy podejmowali się prób przeniesienia niepokoju towarzyszącego wizytom w tych miejscach na sale kin.

Te w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wypełniali po brzegi widzowie głodni mocnych wrażeń. W 1953 roku Amerykanie wypuścili do kin Gabinet figur woskowych (reż. Andre De Toth), którego fabuła kręci się wokół profesora Henrego Jarroda, niezwykle utalentowanego rzeźbiarza i właściciela tytułowej lokacji. Ów jegomość jest prawdziwym miłośnikiem swojego fachu, idealistą stawiającym w swoich wystawach na ważne wydarzenia historyczne przy jednoczesnym nacisku na ukazywanie piękna. Cudowna to i godna szacunku postawa, niestety nieprzekładająca się zbyt dobrze na zarobki. Co jest bardzo nie w smak wspólnikowi Jarroda i głównemu inwestorowi Matthewowi Burke’owi, który postanawia spalić muzeum w celu zdobycia pieniędzy z ubezpieczenia. W wyniku działań niegodziwca ginie również Jerrod. A przynajmniej tak się wszystkim wokół zdaje, bo ten powraca po latach z nowym muzeum i bardziej praktycznym, komercyjnym podejściem, z salą horroru przedstawiającą przerażające zbrodnie, idealną dla poszukującej sensacji gawiedzi. W tym samym czasie po ulicach zaczyna zaś grasować przerażająco oszpecony morderca i złodziej zwłok.

Motyw woskowych figur pojawił się w kinie już w latach 20., za sprawą niemieckiego Waxworks (w swoim kraju znanego jako Das Wachfigurenkabinett, reż. Paul Leni i Leo Birinski, 1924), które było wczesnym przykładem antologii filmowej, gdzie wydarzenia mające miejsce w muzeum stanowiły spoiwo łączące ze sobą trzy historie. Następny ważny obraz w tej tematyce pojawił się już w erze kina dźwiękowego. Pierwszy Gabinet figur woskowych (reż. Michael Curtiz, 1933), bo o nim mowa, stanowi zresztą podstawę do opisywanego tu przeze mnie filmu. Tak, Gabinet figur woskowych to remake, chwilami nawet kopiującym niektóre sceny 1:1, choć na szczęście nie dzieje się to nagminnie. Koniec końców, oba filmy, choć niezwykle podobne, celują w inny gatunek. Oryginałowi z lat 30. dużo bliżej do kryminału, podczas gdy nowa wersja nastawiona jest bardziej na wywoływaniu przerażenia u widzów.

Gabinet figur woskowych powstał w czasach ogromnej paniki Hollywoodu wynikającej z niezwykle szybko rosnącej pozycji telewizji. Niektórzy zapowiadali już upadek przemysłu kinowego, argumentując to tym, że skoro można obejrzeć film w domu, to nie ma powodu, by kupować bilety na seanse. Z owej paniki tylko dużo dobrego wynikło, bo wymusiło to na środowisku kinowym rozwój i tworzenie coraz bardziej zaawansowanych technologicznie sal, które miały zapewnić niedostępne dla telewizyjnego widza atrakcje. Stworzone przez wytwórnię Warner Bros. Gabinet figur woskowych był pierwszym w historii kolorowym filmem nakręconym w technologii 3D.

Wytwórnia musiała bardzo wierzyć w sukces tego filmu, powstałego jakby na przekór panującym w latach 50. trendom. Klasyczny horror zdawał się już powoli odchodzić do lamusa, a pierwiastek grozy przenoszono do kina science-fiction i już niedługo później straszono ludzi przede wszystkim najeźdźcami z kosmosu i wszelkiej maści atomowymi mutantami. Nawet gdy nie decydowano się na miszmasz obu wspomnianych już gatunków, kino grozy bywało już bardziej usadowione we współczesnej rzeczywistości, porzucając odrealnioną, gotycką atmosferę. Tymczasem potężne studio filmowe nie tylko wskrzesiło starą, na pozór nieprzystającą już do nowej dekady historię, ale też zrobiło to z takim rozmachem, że praktycznie niewielu było w stanie z Gabinetem konkurować. 

To także bardzo ważny film jeżeli chodzi o karierę Vincenta Price’a, charakterystycznego i nad wyraz ekspresyjnego aktora, który do historii przeszedł jako jedna z największych gwiazd parających się występami w horrorach. Przed tym obrazem z gatunkiem aktor ten nie miał aż tak wiele wspólnego. W 1939 zagrał niewielką rolę w Tower of London (reż. Rowland V. Lee), rok później zaś awansował do pierwszego planu w Powrocie niewidzialnego człowieka (reż. Joe May), dzięki któremu kariera aktora ruszyła do przodu. Nie został on jednak wtedy jeszcze zaszufladkowany do konkretnego gatunku filmowego i z powodzeniem występował w filmach noir (Laura [reż. Otto Preminger, 1944], The Web [reż. Michael Gordon, 1947]), dramatach (Dragonwyck [reż. Joseph L. Mankiewicz, 1946]), czy nawet komediach (Champagne for Caesar [reż. Richard Whorf, 1950]). Gdy jednak Gabinet figur woskowych osiągnął spory sukces komercyjny, aktorowi oferowano coraz częściej angaże w kinie grozy. I chociaż nigdy tak naprawdę nie przestał pojawiać się w innych gatunkach, to po latach pamiętany jest przede wszystkim ze względu na role w horrorach, co zresztą wzmocnił olbrzymi sukces Zagłady Domu Usherów (reż. Roger Corman, 1960), kolejny kamień milowy w karierze Price’a. Wspomnieć też wypada, że Gabinet figur woskowych to jeden z pierwszych filmów Carolyn Jones, którą znacie zapewne z roli Morticii Addams z serialu Rodzina Addamsów (1964-1966), a także Charlesa Bronsona, który wtedy jeszcze podpisywany był swoim prawdziwym nazwiskiem, czyli Buchinsky.

Gabinet figur woskowych to film ważny historycznie, lecz co najważniejsze, nadal potrafiący dać widzowi bardzo dużo satysfakcji. Jest niezwykle mroczny i umiejętnie buduje atmosferę grozy. Trzeba pochwalić rewelacyjnie wykonaną scenografię, z dużym naciskiem na wykonane specjalnie dla filmu figury woskowe, które naprawdę mają w sobie dużo życia. To także świetnie wykonana charakteryzacja głównego złoczyńcy, która nadal po tylu latach potrafi obrzydzić widza. Całość uzupełnia muzyka, która tylko potęguje ogólny efekt. To, przede wszystkim, film makabryczny, jednak nie tak jak rozumieją to współcześni widzowie. Jak na kino przestrzegające jeszcze Kodeksu Haysa (mocno regulującego to, co można było pokazać na ekranie) przystało, filmowcy nie pokazywali wszystkiego dosłownie. Cała makabra tkwi w zawartej historii, to ona ma pobudzać naszą wyobraźnię i wywoływać u nas nieprzyjemne uczucie w żołądku. Film De Totha mógłby pretendować do miana jednego z najmroczniejszych produkcji XX wieku, gdyby nie kilka dość archaicznych zabiegów.

Wspomniana już przeze mnie gęsta atmosfera bywa dość mocno rozbijana przez sceny o pogodnym, często komediowym zacięciu. Gdy bohaterowie wybierają się na występ kankana, atmosfera grozy zostaje usunięta z filmu jak głowa ścięta gilotyną. Tak samo się dzieje, gdy pojawia się scena, w której uliczny artysta zabawia przechodniów i zachęca ich do odwiedzenia muzeum figur woskowych. Facet za pomocą paletki i piłki na sznurku wykonuje sztuczki, żartuje, łamie czwartą ścianę i generalnie robi wszystko, by widzowie nieco odpoczęli po napięciu, jakie serwował film wcześniej. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to nie tylko niepotrzebne, ale i nieco irytujące. Trzeba jednak pamiętać, że wtedy takie zabiegi mogły wydawać się trafne, zwłaszcza że był to wysokobudżetowy film, chcący dotrzeć do jak największej ilości widzów.

Sceny te były zresztą idealną okazją do zaprezentowania widzom technologii 3D i to w nich efekt głębi jest najbardziej wyrazisty. Na szczęście nie są to jedyne momenty, w których możemy się nim cieszyć. Andre De Toth był przede wszystkim mądrym reżyserem, który bardzo uważnie dobierał ujęcia i dbał o to, by wprowadzić widza w głąb swojego dzieła. Co ciekawe, De Toth nie miał jednego oka i nigdy nie był w stanie ujrzeć efektu swojej pracy w pełni, co jednak nie przeszkodziło mu w bezbłędnym zrealizowaniu powierzonego mu zadania. Wierzcie lub nie, ale jego film sprawia wrażenie głębi, nawet gdy nie mamy na nosie odpowiednich okularów.

House of Wax przez lata wracało jak bumerang wraz z kolejnymi boomami na filmy w 3D, przypominając o sobie widowni w latach 70. i 80. Film swoją premierę miał również na nośniku Blu-ray 3D i jeżeli ktoś zastanawia się, czy warto w ogóle zaprzątać sobie głowę takim wydaniem, to już śpieszę się z odpowiedzią: tak i to zdecydowanie! Efekt głębi potrafi w tym filmie zmieść z fotela i co ciekawe, po tylu latach ta starowinka prezentuje się pod tym względem dużo lepiej od niejednego nowoczesnego blockbustera.

Jedno jest pewne, ten klasyczny horror nie chce dać o sobie zapomnieć. I bardzo dobrze. To kawałek historii kina, film ważny i zasługujący na pamięć. Nie podchodźcie jednak do tego seansu z dystansem, z nastawieniem historyka i po prostu otwórzcie serce na ten obraz. To przede wszystkim wspaniała rozrywka i to właśnie dobrej zabawy, a nie edukacji, podczas seansu Wam życzę.

Miłośnik doom metalu i gotyckich horrorów, z naciskiem na produkcje wytwórni Hammer. Nosi kurtkę, która jest symbolem jego indywidualizmu i wiary w wolność jednostki. W przyszłości ma zamiar osiedlić się w Borach Tucholskich i zostać leśnym dziadem.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*