W Japonii edukacja na temat bomby atomowej sprowadza się do sztuki wizualnej. Przez wiele lat dzieci na lekcji historii z narodową traumą zapoznawały się za pośrednictwem krótkiej i kontrowersyjnej animacji Pica-don (Renzo Kinoshita, 1978). To zaledwie kilka minut szoku wychowawczego pełnego smutku. Zagłada w tym krótkim dokumencie przychodzi szybko, nieoczekiwanie przerywając spokój mieszkańców Hiroszimy – miasta, które przez Amerykanów do sierpnia 1945 było „oszczędzane” na tle regularnie bombardowanego Kraju Kwitnącej Wiśni. Przyglądając się esencjalności Pica-donu bądź dziełom spokrewnionym, takim jak Bosonogi Gen (Mori Masaki, Mamoru Shinzaki, 1983) czy traktującemu wymiar zła w sposób uniwersalny z największym zrozumieniem i empatią wielkiemu arcydziełu Alaina Resnaisa Hiroszima, moja miłość (1959) nie sposób nie zgodzić się ze słowami Daniela Jonaha Goldhagena „Harry Truman był ludobójcą”. Bo czym była, być może nadal jest, bomba atomowa jeżeli nie cywilizacyjnym skokiem śmierci, „udoskonalonym” zabijaniem z daleka?
I dlaczego podaje tyle odwołań w recenzji najnowszego filmu studia Toho o Godzilii? Bo pierwotnie pierwsza Godzilla (Ishirô Honda, 1954) nigdy tak naprawdę nie była o potworze z głębin. To opowieść o przepracowywaniu ran, przetwarzanie traumy na symboliczny język sztuki, sprowadzenie wybuchu atomowego do archetypicznej postaci monstrualnego stwora, z którym mierzą się ludzie zwykli, niepozbawieni słabości i wątpliwości we własne możliwości. O tym samym opowiada najnowsza Godzilla, która powstała z okazji 70-lecia legendarnego studia Toho, i która dodatkowo przepełniona jest kinofilskimi smaczkami godyni 10-stronicowego filmoznawczego eseju – od Pica-donu po Resnaisa. Piszę jednak – tylko i aż – recenzję. Poza tym nic nie zapowiadało, że Godzilla Minus One okaże się arcydziełem w swojej kategorii. Wróćmy zatem do początku.
Reżyser i scenarzysta filmu, Takashi Yamazaki, serwuje najgorsze otwarcie z możliwych. Już w około 3 minucie na ekranie pojawia się tytułowe monstrum w pełnej krasie. Brak zatem miejsca na domysły i stopniowe dawkowanie ekranowego strachu. Pojawienie się Godzilli przyćmiewa głównego bohatera filmu – Shikishimę Koichiego (w tej roli wspaniały Ryûnosuke Kamiki). Shikishima podczas wojny nie wpisał się w powinność obywatela Japonii doby propagandy wojennej. Jako kamikaze skłamał, że jego samolot jest uszkodzony przez co nie jest w stanie dopełnić samobójczej misji w obronie narodu. Ląduje na wyspie Odo, gdzie stacjonuje charyzmatyczny mechanik Tachibana (Munetaka Aoki) w raz kadrą. Właśnie tam z głębin wynurza się bestia „podobna do dinozaura”, Godzilla, której nadejście zapowiadają martwe ryby głębinowe. Na Odo podczas zagrożenia Shikishima nie jest w stanie spełnić swojego zadania. Nie zabija Godzilii, która morduje oddział Tachibany a jego samego okalecza. Shikishima nie podejmuje się misji kamikaze ani nie nie zabija Godzilla ze strachu. To człowiek złamany, figura-symbol poturbowanego narodu karmionego przez lata totalitarną pieśnią o honorze i oddaniu życia za ojczyznę, traktującą obywateli jak mięsno armatnie. Krytyka biopolitycznego wykorzystania Japończyków w czasach reżimu to swoją drogą interesujące novum. Przełamywanie pewnego tabu.
Do rodzinnego miasta, kompletnie zdewastowanego przez Amerykanów podczas bombardowania, Shikishima powraca jako ktoś niegodny. Zdaje się być stracony w oczach siostry i społeczeństwa. Niespodziewanie w życiu lotnika pojawia się Noriko wraz z odratowanym niemowlęciem, które straciło rodziców podczas wojny. Los wiąże ze sobą te niefortunną trójkę a koło fortuny zdaje się obracać na korzyść Shikishimy, który zostaje zatrudniony przy rozbrajaniu min niewybuchów na morzu. Do jego załogi należą warci odnotowania: pełen humoru Shiro (Yuki Yamada), Noda Kenji (Hidetaka Yoshioka) zwany Doktorkiem z burzą włosów godnych Alberta Einsteina oraz dość zasadniczy Akitsu Yoji (Kuranosuke Sasaki). Lata mijają, panowie się zaprzyjaźniają, dziewczyna znaleziona przez Noriko rośnie i myśli, że Shikishima to jej tata. Shikishimę dręczą jednak mary senne z Godzillą w roli głównej. Pełen post-traumatycznego lęku i wątpliwości nie jest w stanie poprosić Noriko o rękę. Podskórnie przeczuwa, że potwór może wynurzyć się z głębin w każdej chwili. Tak też się dzieje. W kilka lat po wojnie widmo Godzilli zbliża się do wybrzeży Japonii wielkimi krokami, pozostawiając po sobie radioaktywne ślady. Stwór zdaje się być nie do pokonania. Regeneruje się po każdym zranieniu w błyskawicznym tempie i można odnieść wrażenie, że każde zranienie wzmacnia bestię. Godzilla z każdym ujęciem wydaje się być większa i potężniejsza. Pełny trwogi i iście przygnębiający jest moment, w którym stwór paraliżuje miasto niszcząc wszystko na swojej drodze. „Zło” materializuje się na ekranie z chwilą, gdy Godzilla wydaje z siebie bladoniebieski płomień, którego przypieczętowaniem jest wybuch atomowy i wielki grzyb. W scenie requiem miasta, w chwili gdy atomowy podmuch zabiera ze sobą Noriko, Shikishima jest ponownie złamany. Ponadto w walce z Godzillą zwykli Japończycy są zdani na samych siebie – bez pomocy rządu, bez szans na interwencję zagraniczną. W chwili, gdy nadziei brak, film zaczyna robić się hollywoodzki. Yamazaki sygnalizuje bez zawahania „Nadchodzi czas bohaterów!”. Shikishima otrzymuje szansę na zadośćuczynienie i wyleczenie ran.
I właśnie ten hollywoodzki zwrot jest w Godzilli Minus One najlepszy. Porywa. Portretuje braterski zwrot, idee pracy u podstaw, podchodzenie do spraw w sposób dydaktyczny, który odrzuca bezmózgi zamordyzm na rzecz prawdziwego heroizmu. Nie bez udziału w finale swoje miejsce ma każdy z bohaterów załogi przeciwminowej. Na scenę powróci także mechanik Tachibana. Nie zapominajmy jednak, że jest to opowieść Shikishima. Kropka nad i w filmie Yamazakiego należeć będzie do niego
Nie wypada pisać o finałowej sekwencji zbyt długo w recenzji. Tym bardziej, gdy jest to coś, co tygryski lubią najbardziej. Można się zżymać i znajdą się osoby zbyt wybredne, by finał filmu uznać za godny uwagi. Jak napisałam jest to zakończenie iście hollywoodzkie, ale hollywoodzkie w sposób klasyczny, naznaczony pięknem „dawnego” kina, którego trudno uświadczyć we współczesnych produkcji superbohaterskich, czy już tym bardziej w Godzillach anglojęzycznych z minionej dekady, którym do maestrii Yamazakiego czy do wrażliwości studia Toho daleko. A gdy dodać to tego genialne wykorzystanie dźwięku, zwłaszcza muzykę Naokiego Sato, która jest nową, nieco uwspółcześnioną interpretacją klasycznego soundtracku Akiry Ifukube oraz doprecyzowane zdjęcia i montaż, wszystkie zmysły są dopieszczone a serce wali jak szalone w rytm porywającej suity.
W dzieciństwie widziałam chyba wszystkie filmy o Godzilli ze studia Toho. Przyznam się też, że lubiłam wersję Rolanda Emmericha z 1998 roku – dziś nieco, a może nawet bardzo kiczowatą, ale i tak mam do tej wersji sporą dozę sentymentu. Zatem zmierzenie się z najnowszą produkcją, która jest ochoczo zachwalana przez krytyków i publiczność, było dla mnie sprawą osobistą. Przy nagromadzeniu licznych pochwał, wszechobecnych ochów i achów można się poślizgnąć. Na szczęście jednak moje wewnętrzne dziecko zostało dopieszczone. Cieszyło się tak samo, jak dorosła ja, mogąca odnaleźć te wszystkie dojrzalsze aluzje i interpretacje. Od Pica-donu po Alaina Resnaisa powiem to raz jeszcze. Godzilla Minus One – zaprawdę jest to film o wielkim sercu. Zróbcie sobie i swojemu wewnętrznemu dziecku prezent na święta i pójdźcie na ten film do kina. Nie pożałujecie.
Plotka głosi, że szkoliła się u samego mistrza Pai Meia. Opanowała sztukę 5 żywiołów. Na co dzień szlifuje niemiecki i pisze o filmach: od klasy B, przez musicale i gangsterki. Chodzi regularnie z buta do Śródziemia i z powrotem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis