
Afroamerykańska pisarka Toni Morrison zadedykowała swoją najważniejszą powieść, Umiłowaną, „Sześćdziesięciu, i więcej, milionom”. Obeszło się to bez większego echa. Uwagę krytyków i czytelników przykuła przede wszystkim osnuta oniryzmem fabuła, skoncentrowana wokół zbiegłej niewolnicy Sethe, która w akcje desperacji postanawia zamordować własne dzieci. Toni Morrison nie zabrakło odwagi, by do opowieści wpleść sceny przedstawiające brutalność i dehumanizacje czarnych niewolników. Horror niewolnictwa łączy z symboliką grozy – w Umiłowanej ważną rolę odgrywają post-afrykańskie rytuały i duchy, które czają się w nawiedzonym domu: symbolu zamknięcia, przymusowego odosobnienia i niemocy. Zaangażowanych tekstów kultury, rozliczających się z traumatycznym dziedzictwem afroamerykańskiej społeczności, jest coraz więcej. Mimo to skala ich cierpienia wciąż pozostaje czymś nieznanym dla europejskiego odbiorcy. „Sześćdziesięciu, i więcej, milionom” – nieznana liczba eksterminowanych czarnoskórych niewolników na terenie Stanów Zjednoczonych. Nie-pamięć o nich czyni z nich potępieńców, spycha ich na margines historii, zdominowanej przez etnocentryczne narracje. Toni Morrison doskonale wiedziała, że nie da się tej zagłady przedstawić w sztampowy sposób.
Z podobnych tropów korzysta Ryan Coogler, reżyser Grzeszników (2025), które szturmem podbiły kina w USA i za granicą. Miejscem akcji, w którym rozgrywa się lwia część filmu, jest stary tartak, który został przemianowany na klub nocny dla lokalnej afroamerykańskiej społeczności. Zamknięte i duszne przestrzenie stają się przestrzenią dla spotkań historiozoficznych, rasowych oraz – w wymiarze czysto filmowym – gatunkowych: Grzesznicy to brawurowa mieszanka filmu muzycznego, horroru a nawet kina zemsty. Bez względu na hybrydowość gatunkową jest to przede wszystkim dzieło o charakterze rozliczeniowym w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Tam, gdzie nie ma prawa Jima Crowa
Lata 30. ubiegłego wieku, Delta Missisipi. Na południu Stanów Zjednoczonych szaleje prawo Jima Crowa. Bracia bliźniacy, wyważony Elijaha „Smoke” i ekscentryczny Elias „Stack” Moorowie (w podwójnej roli brawurowy Michael B. Jordan), wracają z Chicago w rodzinne rejony. Zostawiają za sobą gangsterską przeszłość i właśnie planują rozkręcić nowy biznes. Podczas gangsterskich wojaży zarobili niemałą sumkę. Szybkie samochody, wolne kobiety, szyte na miarę garnitury – bracia Moorowie nie pasują do przesiąkniętego rasizmem Południa. Dzięki względnemu bogactwu mogą sobie pozwolić na więcej. Dlatego odkupują od białego i opasłego plantatora (nastawionego na łatwe deale i błyskawiczny zarobek) stary tartak. Moorowie chcą stworzyć w nim nocny klub dla lokalnych Afroamerykanów. Ma to być przeciwwaga dla paskudnej codzienności: całodniowej harówki na plantacjach bawełny, niewyobrażalnych kar cielesnych i nagminnego egzekwowania XIII poprawki do konstytucji USA (skazywania czarnoskórych na karę pozbawienia wolności pod de facto byle pretekstem). Oh, ta Ameryka – raj pełen tolerancji, wolności i demokracji. Aby zrealizować swoje zamierzenie, Smoke i Stack kompletują zgraną załogę: kuzyna i początkującego muzyka, Sammiego „Preacherboya” Moore’a (świetny Miles Caton), legendę z harmonijką w dłoni, Deltę Slima (wspaniały Delroy Lindo) czy małżeństwo chińskich sklepikarzy (Li Jun Li i Yao). Oczywiście po drodze pojawiają się drobne kłopoty: Elijah „Smoke” boryka się z traumą po utracie dziecka a Elias „Stack” nie może poradzić sobie z charakterną ex-dziewczyną, Mary (Hailee Steinfeld). Oliwy do ognia dolewa też miejscowy pastor i zarazem ojciec Sammiego. Ostrzega on naiwnego syna, że angażowanie się w projekt braci Moore to grzech, który w końcu sprowadzi na nich wszystkich samego diabła. Wraz z tym ostrzeżeniem film Cooglera, przestaje być obrazem osadzonym tylko i wyłącznie w konkretnym okresie społeczno-historycznym.

Ekstatyzm
Oto zaczyna się zabawa. W nocnym klubie, afirmowanym nazwiskiem Moore, zaczynają gromadzić się miejscowi Afroamerykanie. Muzyka rozgrzewa przybyłych. Atmosfera robi się naprawdę grzeszna. Niespodziewanie na imprezę próbuje wbić się tajemniczy biały mężczyzna. Prosi o pozwolenie na wejście. Nie otrzymuje go. Nikt nie wie tylko, że ten mężczyzna to… wampir (sic!). Przy takim zagraniu konwencją grozy całe filmowe przedsięwzięcie mogłoby pójść w nomem omem diabły. Na szczęście Ryan Coogler trzymał rękę na pulsie i nie dopuścił do swojego dziecka banału.
Pisząc tę recenzję mam przed sobą nie lada wyzwanie. Z jednej strony mierzę się z filmem niebywale zaangażowanym (w tym miejscu można by zestawić obraz z myślą postkolonialną, np. z Frantzem Fanonem czy Achille Mbembe), a z drugiej strony dziełem niezwykle kontekstowym, w którym pojawia się mnóstwo aluzji, cytatów obrazów, cytatów dźwięków i filmoznawczych referencji: od blacksploitation przez Draculę po samego Chena Kaige.
Pierwsza część filmu skupiona jest na wątkach nieomalże faktograficznych. Coogler jest szczegółowy i niepozbawiony realizmu, choć stroni z początku od brutalności. Obraz plantacji nie jest u niego tak przerażający jak w Antebellum (Gerard Bush, Christopher Renz, 2020) czy chociażby Django (2012) Quentina Tarantino. Kieruje jednak spojrzenie na kwestie wcześniej w kinie pomijane, np. na więźniów XIII poprawki w pasiakach podczas katorżniczej pracy.
Przejście od dramatu społecznego do horroru definiuje scena upojnego tańca w klubie podczas utworu Magic What We Do. Właściwie jest to sekwencja surrealistycznego montażu, podczas którego mieszają się konwencje muzyczne (blues i gospel łączą się z rock ‘n’ rollem czy hip hopem) a nawet kulturowe (pojawia się w referencyjny wątek a la Kaige pod postacią tańczącej konkubiny z klasycznej pekińskiej opery). Wieloaspektowość melodyjna, właściwie konsekwentne ukazanie ewolucji muzyki afroamerykańskiej (systematycznej zawłaszczanej przez białych artystów) w ekstatycznym szale jest cudowną laurką miłosną do momentami jedynego obszaru w historii czarnych Amerykanów, który dawał im wolność – muzyki. I oczywiście ta lekkość do muzyki reflektuje się (auto)stereotypizacją. Myślę, że niesprawiedliwie, a Grzesznicy jedynie udowadniają, że muzyka (szerzej: sztuka), to najsilniejszy oręż społeczności wciąż ciemiężonej. W filmie Cooglera różnorodność muzyczna to manifest przeciwko historycznemu rasizmowi i temu współczesnemu, przeciwko agresywnej policji, oceniającej tylko po kolorze skóry czy przeciwko ograniczeniom systemowym. Jednocześnie muzyka jest symbolem jedności. Gdy melodia gra, rasy i narodowości łączą się ze sobą. Nie ma żadnych ograniczeń.

Wszyscy jesteśmy postkolonialni
Nic zatem dziwnego, że Magic What We Do sprowadza samego diabła. Oczywisty zły Grzeszników nie musiałby być koniecznie wampirem, ponieważ tak naprawdę jest jedynie antytezą dla właściwego, ukrytego zła.
Wampir Remmick (genialny Jack O’Connell) infekuje najpierw białych farmerów, by potem krok po kroczku, poradzić sobie z każdym z imprezowiczów. Na posterunku zostaje jedynie garstka, która z legionem wampirów będzie musiała poradzić sobie w klasyczny sposób: czosnek, woda święcona, kołek w serce. Niewątpliwie, że miłośnicy kina wampirycznego, odnajdą tu wiele referencji; sama wychwyciłam dwie inspiracje, które mogą nawiązywać do spuścizny Nieustraszonych pogromców wampirów (The Fearless Vampire Killers 1968) Romana Polańskiego.
Dosłowność horroru to niestety najsłabszy aspekt Grzeszników. Sprowadza obraz do absurdalnych oczywistości kina grozy, w tym wielu zużytych gatunkowych rozwiązań. Dlaczego Coogler zdecydował się na taką banalność, by nie powiedzieć infantylność? Odpowiedź: dla tych, którzy nie (z)rozumieją społecznej powagi filmu, vide: dla bywalców kina w dobie Avengersów (dygresja: Coogler sam nakręcił jeden z lepszych filmów MCU, czyli Czarną panterę /Black panther 2018/). Reżyser ucieka od martyrologii, od Zniewolonych i Umiłowanych, na rzecz kina rozliczeniowego w kleszczu gatunkowym, stąd dominująca rola muzyki i pozornie błahy horror.
Właśnie – pozornie błahy horror. Żeby to zrozumieć należy dotrzeć do mrożącego krew w żyłach plot twistu, który opiera się bezpośrednio na przepracowywaniu traumy. Można też zagłębić się w postać w Remmicka, wampira z Irlandii. Bohater Jacka O’Connella to spektrum wielowiekowej kolonizacji Irlandii – od przymusowej chrystianizacji po ciemiężenie przez Brytyjczyków. Nie wiemy, ile lat ma dokładnie Remmick. Silnie identyfikuje się ze swoim domem, z krajem rodzinnym, co manifestuje we wspaniałej scenie tańca wampirów pod egidą Rocky Road to Dublin i tradycyjnego tańca irlandzkiego (podobnie muzyka pełni tu funkcję buntu przeciwko dziejowym niesprawiedliwością). Warto też zwrócić uwagę na to, kogo Remmick wybiera na swoje pierwsze ofiary – członków Ku Klux Klanu. Swego czasu KKK wypowiedział krucjatę irlandzkiej diasporze, mieszkającej w Stanach Zjednoczonych. Wybrana przez Cooglera konstelacja sugeruje uniwersalizację nienawiści i jest iście Fanonowska – to uprzedzenie tworzy z człowieka potwora (Remmick). Zjawisko to jest też w historii ludzkości powszechne na tyle, że wymyka się zerojedynkowym kwestiom rasy czy pochodzenia; może dotyczyć nas wszystkich. Ryan Coogler bierze sobie myśl Frantza Fanona głęboko do serca: koniec końców jednostka zniewolona odkrywa prawdziwego wroga i dokonuje satysfakcjonującej zemsty. Jest to precyzyjny cios w kierunku odradzającej się białej supremacji w dobie jednej z najbardziej rasistowskich prezydentur w historii USA.

Magic What We (Can) Do
Grzesznicy to dzieło paradoks. Eklektyzm gatunkowy i muzyczny nie czyni filmu przystępnym dla szerszej widowni. Mimo to obraz wdarł się przebojem do box office’u i jest jednym z najjaśniejszych hitów 2025. Istotne jest jednak zrozumienie Grzeszników na poziomie meta (przepracowywanie historii, odkrywanie zrabowanej kultury, kwestia korzeni i pochodzenia, nieuświadomiona przemoc – i tak bez końca). Oczywiście można przyjść na seans jako tabula rasa, z tym zastrzeżeniem, że się albo tabula rasa pozostanie i w głowie łopotać będzie jedynie wydźwięk bałaganiarstwa, albo można tę białą kartkę przekształcić w wiedzę lub – ujmując trafniej – zrozumienie. Opcji jest wiele. Potwierdzeniem powyższego niech będzie jedno zdanie, które usłyszałam, wychodząc z kina. Były to słowa ojca do na oko 15-letniego syna: „Zapamiętaj ten tytuł i obejrzyj go sobie jeszcze raz, gdy będziesz dorosły”.
Jeżeli jednak nie uda się wyczuć podskórności obrazu, to Grzesznicy oferują niezwykłą rozrywkę na poziomie czysto artystycznym, przede wszystkim niebanalny scenariusz szyty na miarę różnorodności gatunkowej. Do tego doskonałe aktorstwo (kto wie, czy Michaelowi B. Jordanowi bądź Jack’owi O’Connellowi nie szykuje się nominacja do wiadomej nagrody). Bez względu na sprzeczność opinii i ocen, niepodważalne pozostaje jedno – soundtrack Ludwiga Göranssona. Szwedzki kompozytor wspina się na wyżyny talentu, spajając narrację Grzeszników w odważną i bezkompromisową całość.
Literatura
Fanon Frantz (2025): Wyklęty lud ziemi. Hanna Tygielska (tłum.). Kraków.
Morrison Toni (1996): Umiłowana. Renata Gorczyńska (tłum.). Warszawa.

Plotka głosi, że szkoliła się u samego mistrza Pai Meia. Opanowała sztukę 5 żywiołów. Na co dzień szlifuje niemiecki i pisze o filmach: od klasy B, przez musicale i gangsterki. Chodzi regularnie z buta do Śródziemia i z powrotem.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis