Halloween Horror Show III

[Tekst pierwotnie opublikowany w październiku 2017 roku]

Szanowne, Szanowni. Tak jak rok temu i dwa lata temu, na koniec października wrzucamy tekst zbiorowy, w którym celebrujemy zbliżające się Halloween poprzez publiczne rajcowanie się mało znanymi filmami grozy, jakie z szerokimi uśmiechami – prezentującymi wszystkie nasze zgniłe zęby – radośnie polecamy. Wiedźmy, żywe trupy, seryjni mordercy, wampiry, larwopodobne monstrum, kanibale… O tych wszystkich sympatycznościach napisało dla Was dwanaście osób – każda opisując po jednym tytule – w tym czwórka gości: Patryk Karwowski (Po napisach), Sara Nowicka (Kino w zwolnionym tempie), Piotr Pluciński (Pop Glitch) i Kamil Rogiński (Drugged by Movies). Zapraszamy do halloweenowej uczty.

PS. Tegoroczną edycję cyklu dedykujemy pamięci niedawno zmarłego Umberto Lenziego, jednego z mistrzów włoskiej pulpy, mającego na koncie mniej czy bardziej kultowe obrazy różnych gatunków, od giallo przez poliziottesco po kino kanibalistyczne. Główne zdjęcie zdobiące niniejszy wpis to plakat do jego giallo Eyeball (1975).


Mariusz Czernic

Miasto umarłych reż. John Moxey, 1960

George Baxt, scenarzysta i autor powieści kryminalnych, napisał Miasto umarłych jako pilot serialu telewizyjnego, ale Milton Subotsky postanowił rozwinąć tekst do pełnego metrażu. Reżyserem został John Llewellyn Moxey, który większość swojego życia poświęcił pracy dla telewizji. Film wyprodukowała kompania Vulcan, która była bazą do stworzenia bardziej profesjonalnej wytwórni. Tak narodziła się Amicus Productions Miltona Subotskiego i Maxa Rosenberga z siedzibą w Shepperton. Miasto umarłych to prawdziwa perełka gatunku, co widać już od pierwszej minuty. Trudno o lepszy początek dla horroru niż scena spalenia czarownicy na stosie. Potem nie jest wcale gorzej. Christopher Lee wygłasza prelekcję o wiedźmach, a młoda studentka – za jego namową – odwiedza Whitewood w Nowej Anglii, gdzie można lepiej zgłębić temat magicznych rytuałów. To właśnie tu przed wiekami spalono czarownicę, która zawarła pakt z diabłem. Co roku składa w ofierze młode kobiety, by zachować nieśmiertelność. To kolejny przykład filmu, który udowadnia, że przy małym budżecie łatwiej zbudować mroczny nastrój. Gdy bohaterowie podróżują do Whitewood, na ich drodze pojawia się złowieszcza mgła, z której wyłania się tajemnicza zjawa. W czerni i bieli takie sceny prezentują się wybornie. Gdy dochodzi do pierwszego poświęcenia ofiary, poziom niepokoju wzrasta, bo dziewczynę zdążyliśmy już poznać i nie chcemy, by została rytualnie zadźgana w hotelowej piwnicy (notabene tytuł filmu na rynek amerykański został przemianowany na Horror Hotel). W finale czeka nas garść niespodzianek. Ostateczną reakcją widza jest zdziwienie, że film jakimś cudem – niczym grupa satanistów – ukrywał się gdzieś w cieniu. Dla miłośnika starego horroru Miasto umarłych to obowiązkowy punkt na mapie kina – wizyta w tej dziurze z pewnością zapewni moc wrażeń.


Oskar Dziki

Rituals reż. Peter Carter, 1977

Na pierwszy rzut oka Rituals nie jest niczym innym, niż kanadyjską odpowiedzią na Uwolnienie (1972) Johna Boormana. Jednak takie stwierdzenie okazuje się zupełnie nietrafione, kiedy reżyser Peter Carter daje nam jasno do zrozumienia, że jego film utrzymuje w przewadze mroczną stylistykę horroru aniżeli brutalnego kina akcji. Wyjściowym punktem dla opowiadanej historii jest wypad piątki lekarzy w głąb puszczy, Ontario nazywanej przez miejscowych Księżycowym Kotłem. Choć wśród przyjaciół panują napięcia spowodowane zarówno decyzjami podejmowanymi na chirurgicznym stole, jak i prywatnymi animozjami, wspólna przeprawa przez głuszę staje się swoistym spoiwem zawiązującym relację i hartującym charaktery. Wszystko idzie zgodnie z planem aż do momentu, gdy pod namiot bohaterów zakrada się tajemnicza postać, intruz który rozpoznawszy w biwakujących przedstawicieli służby zdrowia, postanawia wypowiedzieć im prywatną batalię. Zaczyna się pozornie niewinnie, od kradzieży czterech par obuwa i pozostawieniu ostrzeżenia w postaci odciętej głowy jelenia. Kamera w Rituals nigdy nie ucieka od naszych bohaterów zostawiając widza tylko z tym, co wiedzą i widzą oni sami. Pomaga w tym solidna obsada, na którą składa się choćby nominowany do Oscara Hal Holbrook (Wszystko za Życie [2007]) czy weteran kanadyjskiej eksploatacji Lawrence Dane (Upiorne Urodziny [1981]). Nawet jeśli działania kryjącego się w gęstwinie zagrożenia dążą do rozjuszenia podziałów w grupie, wciąż czuć między nimi wyjątkową chemię przedstawioną na ekranie z dokumentalnym wręcz realizmem. Scenariusz nie faworyzuje żadnej z postaci, nikt tutaj nie staje się nagle bohaterem przez co śmierć każdego z nich dotyka nas równie mocno, co zostawione w przeprawie rzecznej wnyki. Choć film Cartera kategoryzuje się jako pełnokrwisty slasher, jest w obrazach mężczyzn niosących na prowizorycznych noszach jednego ze swoich kompanów lub umorusanego sadzą i błotem Hala Holbrooka coś z wojennej alegorii. Niestety, Rituals jest też jednym z największych przegranych w historii współczesnego kina – nie zyskując nigdy należnego mu statusu kultowości pozostaje cichym arcydziełem kina eksploatacji.


Michela Ferraro

Evil Clutch reż. Andrea Marfori, 1988

Szponiasta pochwa, czary, duchy i szaleniec snujący przerażające opowieści o żywych trupach – to wszystko składa się na obraz, który przez autorów książki Spaghetti Nightmares (1996) okrzyknięty został „najgorszym włoskim horrorem wszech czasów”. I choć pole do polemiki nad słusznością miana jest ogromne (tutaj zachęcam Was do rzucenia okiem na trashową perełkę Cross of the Seven Jewels [1987]), surowa krytyka, z jaką przyjęto Evil Clutch, jest całkowicie uzasadniona. Co zatem ta pozycja robi w Halloween Horror Show – zestawieniu filmów, jakkolwiek by było, polecanych? Otóż mimo widocznych gołym okiem wpadek reżysersko-scenariuszowych, nieudolnych prób naśladowania lepszych produkcji i ogólnego burdelu na kółkach, dzieło Andrei Marforiego to 80 minut – o dziwo – świetnej rozrywki. Wielkie przedstawienie kinematograficznego absurdu otwierają już napisy początkowe, wyświetlające się na tle polaroidowych zdjęć dwójki głównych bohaterów w akompaniamencie sztucznie brzmiących komentarzy tejże parki („Hha, ha, zobacz, jak śmiesznie wyglądamy!”). Tony i Cindy urlopują w Wenecji, postanawiają jednak napoić wzrok pięknem górskich krajobrazów, przenoszą się więc do nieznanej przeciętnym turystom wioski we włoskich Alpach. Tam spotykają kobietę, która proponuje im nocleg w obskurnej leśnej chatce, a że nie grzeszą zbytnio rozumem – zgadzają się. To, co dzieje się później, trudno jest sobie po prostu wyobrazić. Kamera w stylu Martwego zła (1981) sunie złowrogo nad ziemią (choć beznamiętne spojrzenia protagonistów sugerują raczej obecność natrętnej muchy, nie demonicznych sił), spore ilości kokainy lądują w wiadrze z pomyjami, zombie pozbawiają ludzi kończyn kamieniami (sic!). Jakość charakteryzacji i efektów gore, czyli najważniejszych aspektów omawianego tworu, wywołuje lawinę pozytywnych emocji, począwszy na szczerym rozbawieniu, poprzez rozczulenie Z-klasowym kiczem, a skończywszy na tęsknocie za ejtisowymi potworkami z gumy kauczukowej… Szczególnie godna orgastycznego okrzyku jest scena, w której „czarownica” z paszczą pełną ostrych zębów i zasłoniętymi oczami (najprawdopodobniej piłeczkami pingpongowymi przeciętymi na pół) kroczy po omacku wylewając z siebie siódme poty, aby tylko się nie przewrócić. Marfori pokładał tak duże nadzieje w swoim debiutanckim projekcie, że w trakcie zdjęć już planował sequel (stąd jedynka z tytule oryginalnym, Il bosco 1). Negatywny odbiór filmu oczywiście pokrzyżował ambitne plany reżysera, ale może to i dobrze. Evil Clutch ostatecznie wcale nie potrzebowało towarzystwa, by po latach zasłużyć sobie na cześć fanów horroru w jego najpodlejszej formie.


Patryk Karwowski

Zabójca Rosemary reż. Joseph Zito, 1981

Zaskakujące jest to, że ze złotego okresu slasherów tak rzadko wspomina się Zabójcę Rosemary. Wszak tytuł ten powinien bez wstydu stanąć obok i być wymieniany jednych tchem wraz z Halloween, Piątkiem 13-go i kilkoma innymi szlagierami. Zabójca Rosemary być może i jest zamknięty w standardowych ramach (jest tajemnica, morderca wyłuskuje ofiary lepiej niż świnia trufle, a śmierć smakuje tu jak wino z tego lepszego rocznika), lecz wybija się na tle innych z kilku przyczyn. Po pierwsze, antagonista, który jest tak samo sprawny jak koledzy po fachu, a prezentuje się lepiej (jako upiorne wspomnienie II wojny światowej zabójca nosi szykowny mundur, a w ręku najczęściej dzierży długi nóż, nie pogardzi też widłami). Jednak najwyższe uznanie należy się Tomowi Savinienimu. To właśnie on sprawił, że body count, może i niewielki, to zaspakajający nawet te najwybredniejsze gusta. Widły wbijają się tak, że brzuch zaczyna swędzić, a po akcjach z nożem chwytasz się za gardło. Ot tak, dla bezpieczeństwa. I nie są to szczególnie wymyślne akty zbrodni, jednak przedstawione bardzo sugestywnie i naturalnie. Klimatyczny, niekiedy w odcieniu żółtego kryminału, zadziorny przy bliskiej konfrontacji, z pewnością niedoceniony. Wszystko natomiast dopiął na ostatni guzik Joseph Zito, który kilka lat później nakręcił udaną, czwartą część Piątku 13-go.


Piotr Kuszyński

Dark Waters reż. Mariano Baino, 1993

Nie wyobrażam sobie rozmowy o horrorze, w której pominięta byłaby postać H.P. Lovecrafta. Zasługi Samotnika z Providence na rozwój tego gatunku, zarówno w formie literackiej, jak i filmowej, są wręcz nieocenione. Oczywiście może mi tu ktoś zaraz wyskoczyć z tekstem, że hola, hola, panie Kuszyński, przecież filmów bezpośrednio opartych na prozie Lovecrafta nie było znowuż aż tak dużo, a gdy już były, to albo niezbyt wierne, albo nieszczególnie udane. Jeśli jednak spojrzeć na prozę Lovecrafta jako na zbiór określonych motywów, to okazuje się, że elementy jego twórczości są w kinie nagminne.  Opowieściami o wielkich przedwiecznych i innych niewyobrażalnych okropieństwach tego sortu inspirowali się w końcu tacy twórcy, jak Roger Corman, John Carpenter, Lucio Fulci czy nawet Mario Bava. Swoją cegiełkę w temacie lovecraftiańskiego kina dołożył również szerzej nieznany Mariano Baino, który w 1993 nakręcił  Dark Waters, będący jego pierwszym i niestety ostatnim pełnym metrażem. Fabularnie film trzyma się mocno klisz stworzonych przez Samotnika z Providence, momentami bardzo zbliżając się do opublikowanego w 1931 opowiadania Widmo nad Innsmouth. Elizabeth, główna bohaterka historii, trafia na pewną daleką wyspę, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat tajemniczego zakonu, na którego utrzymanie przez lata łożył jej zmarły niedawno ojciec.  Śledztwo Angielki prowadzi do odkrycia prawdziwej natury konwentu, co  sprowadza na nią wielkie niebezpieczeństwo… Dark Waters zachwyca przede wszystkim niepokojącą, tajemniczą atmosferą, która z każdą kolejną minutą pochłania widza do świata szaleństwa. To prawdziwie przerażający film, ale nie silący się na tanie strachy wyskakujące zza rogu, czy dosłowne ukazywanie okropieństw. To seans oddziałujący przede wszystkim na wyobraźnie widza,  wywołujący silne wrażenie dyskomfortu i lęk przed tym, co nieznane. To prawdopodobnie jeden z najlepszych filmów starających oddać się klimat znany z opowiadań Lovecrafta, co czyni tę produkcję  pozycją obowiązkową dla każdego, kto mieni się fanem twórczości autora. W końcu, on sam, gdyby mógł obejrzeć Dark Waters, to najpewniej opisałby ten film swoim ulubionym przymiotnikiem: Eldritch.


Sara Nowicka

Lubię nietoperze reż. Grzegorz Warchoł, 1985

Polski horror. Pierwsze przymiotniki, które przychodzą na myśl to żenujący i komiczny. Nie inaczej jest w wypadku Lubię nietoperze. Wystarczy spojrzeć na plakat, żeby wiedzieć, co się święci. Jednak obok jednych z najgorszych filmowych dialogów i pointy, która wywoła palpitacje serca u wszystkich feministek, w tej produkcji znajduje się kilka ciekawych pomysłów i scen, przez które nie można go jednoznacznie odrzucić. Jest to historia prowadzącej podwójne życie Izy, która za dnia spędza czas z ciotką i odrzuca wszelkie zaloty, zaś po godzinach jest wampirzycą czyhającą na kolejne ofiary. Sytuacja zmienia się, gdy poznaje doktora Junga. Decyduje się na terapię, w malowniczym zamku w Mosznej, jednak przystojny doktor  nie traktuje jej schorzenia poważnie, uważa, że to tylko halucynacja. Piękna scenografia i plenery, oraz kilka wysmakowanych kadrów zdradza obycie twórcy, jednak nie zmienia faktu, że więcej tu okazji do śmiechu niż do dreszczy. Wrażenie robią za to drobne smaczki: Jonasz Kofta gra narkomana, Jerzy z Klanu ogrodnika-casanovę, zaś w tle, nie wiadomo dlaczego, pojawia się czarnoskóre dziecko wyśmiewające rudego chłopaka. Ciekawe są też stylizacje na amerykańskie kino: odchodząca ulicą Iza, zostawiająca za sobą ciężarówkę z ofiarą, czy sceny w nocnym klubie. Dużo tu kampu, seksu i sztuczności – czyli samego dobra. Seans Lubię nietoperze może się okazać wspaniałą, osadzoną w nieco gotyckim entourage’u, zabawą, jeśli tylko nie podchodzimy do niego zbyt radykalnie. Jeżeli jesteś w stanie zaakceptować pewną swobodę w interpretacji wampirycznego mitu, oraz możesz przymknąć oko na absolutnie niepoprawny politycznie lek na chorobę bohaterki, to prawdopodobnie wiele przyjemności sprawi ci słuchanie niewiarygodnych dialogów i podziwianie pięknych plenerów oraz onirycznego, zagadkowego klimatu filmu.


Mateusz R. Orzech

Gakidama reż. Masayoshi Sukita, 1986

Gakidama to krótka (nieco ponad 55 min.) produkcja, wydana na rynek V-Cinema i nawiązująca do popularnych w latach 80. trendów w horrorach. Film rozpoczyna się, gdy dwaj dziennikarze odnajdują tajemniczą kreaturę w lesie. Początkowo pokazywany jako kulista zjawa, Gakidama przeobraża się w larwopodobną istotę, która wchodzi do ucha reportera. Nieszczęśnik niebawem zaczyna coraz bardziej przypominać żywego i niezwykle głodnego trupa; stwór w jego wnętrzu zaś rozwija się  i niedługo później wydostaje na wolność.  Rozwój Gakidamy w ciele mężczyzny zostaje porównany do rozwoju dziecka w matczynym łonie. Choć samo porównanie wprowadzono w dość toporny sposób, to niesie ze sobą interesujące konotacje. Konsekwencją rozwoju istoty jest to, że po wyjściu z nosiciela ten zaczyna cierpieć na przemożną chęć zjedzenia Gakidamy. Stąd też pojawia się tu wątek rodzica zjadającego dziecko i dziecka zjadającego rodzica. Czy jest to wyjątkowo kuriozalnie zaprezentowana metafora walki pokoleń czy też produkt uboczny zahaczającego o groteskę horroru – nie wiadomo. Reżyser Sukita nie stara się utrzymywać widza w napięciu zbyt długo i prędko przechodzi do kilku scen rodem z kina gore oraz do głównego dania, czyli krwiożerczego, choć niewielkiego wzrostu Gakidamy. Jako że stwór jest główną atrakcją, jemu poświęcono najwięcej czasu, stąd też – choć momentami kiczowato gumowy – prezentuje się udanie i pozwolił Gakidamie cieszyć się krótkotrwałą popularnością w latach 80. i na początku lat 90., także poza granicami Japonii. Część charakterystyki tejże postaci – małej wielkości przemożnie głodnego stwora –  kojarzy się z istotami z serii filmów Critters. Wygląd japońskiego żarłoka jest jednak zupełnie inny, a sam film unika humorystycznych scen oraz jest zdecydowanie bardziej brutalny. Mimo pozostających bez wyrazu ludzkich bohaterów, Gakidama pokazuje się jako dający sporo potwornej rozrywki specyficzny monster movie, idealny jako horror wprowadzający w halloweenowy nastrój, zarówno dzięki krótkiej formie, jak i połączeniu ambicji kina grozy z nader przyjemnym kiczem.


Piotr Pluciński

Byt reż. Sidney J. Furie, 1982

1982 był rokiem Ducha, ale w tym samym czasie powstał inny, bardziej dojrzały horror o nawiedzeniu. W przeciwieństwie do stricte popcornowego widowiska Hoopera i Spielberga, które ustaliło narracyjne i realizatorskie wzorce obowiązujące w gatunku przez kolejne dekady, Byt (alternatywnie: Istota – pod takim tytułem dystrybuowano go u nas w czasach VHS-ów) sięga po psychosomatykę. Intrygujący jest już punkt wyjścia: niewidzialny intruz… gwałci swoją ofiarę, a jego przybierające na sile ataki nie pozostają bez wpływu na otoczenie. Sidney J. Furie, weteran z ambicjami, podejmuje się próby analizy – tak bohaterki, jak i samej konwencji. Czy prześladowanie Carli (w tej roli Barbara Hershey) może mieć związek z jej traumami – seksualnymi i psychicznymi – z młodości? Czy nasilające się akty przemocy są jakąś ich materializacją? Jest tu miejsce na klasycznie pojmowaną grozę, głównie za sprawą sugestywnych zdjęć Stephena H. Buruma – wieloletniego operatora Briana De Palmy, oraz kontrastu pomiędzy pełną napięcia ciszą a napastliwymi uwerturami Charlesa Bernsteina, ale właściwą wartością filmu pozostaje napędzający go konflikt. Ten, co ciekawe, rozgrywa się na tle naukowym: jednym jego końcem jest sceptycyzm zadurzonego w bohaterce psychiatry (Ron Silver w jednej ze swoich lepszych ról), drugim zaś poznawcza otwartość parapsychologów. I choć sami dostaniemy pewne narzędzia do rozsądzenia ich sporu (np. powracający motyw lustra), a trzeci akt potwierdza istnienie czynnika paranormalnego, to geneza prześladowań pozostaje kwestią otwartą.


Marta Płaza

Upiorne urodziny reż. J. Lee Thompson, 1981

Pewnego dnia w jednym z tych dość sennych i przeciętnych miasteczek ginie uczennica elitarnej szkoły średniej. Zanim lokalna społeczność zdąży się otrząsnąć, dochodzi do kolejnych zbrodni, aż w końcu nikt nie czuje się już bezpiecznie. Zaczyna się pościg za mordercą, który zostanie ujawniony dopiero podczas tytułowego przyjęcia. Film J. Lee Thompsona, to obok Czarnych świąt (1974) Boba Clarka jeden z najbardziej znanych kanadyjskich slasherów, który, co ciekawe, przez pewien czas utrzymywał również status najbardziej kasowego filmu w historii kina kanadyjskiego. Już w momencie premiery szokował widzów wyjątkowo pomysłowymi scenami morderstw oraz nietuzinkowym zakończeniem, które wyniosło całą historię ponad poziom kolejnego durnowatego slashera o średnio inteligentnych nastolatkach. Z jednej strony dostajemy to, czego oczekiwaliśmy, czyli krwawe, a przy tym świetnie zrealizowane sceny mordów, z drugiej zaś suspens, świetnie wykreowany schizofreniczny klimat i ciągłe mylenie tropów. Rzeczy, które na gruncie młodzieżowych horrorów nie zdarzają się zbyt często! W finale film ocierając się o klimat mrocznego thrillera psychologicznego zadaje kłam twierdzeniu o schematyczności i powtarzalności slasherowych motywów. Do ostatniej minuty nie jesteśmy pewni kto tak naprawdę może być zabójcą. Thompson bardzo mocno przyłożył się do tego, aby jego film nie zaginął w gatunkowej powodzi, zapoczątkowanej rok wcześniej przez Seana Cunninghama i jego Piątek Trzynastego.


Kamil Rogiński

Potwór na zamku reż. Stuart Gordon, 1995

W 1995 roku dobrze znany miłośnikom horroru Stuart Gordon po raz trzeci zabrał się za ekranizowanie prozy Lovecrafta. A przynajmniej taki był zamysł, gdyż jego Potwór na zamku (powstały pod egidą kultowego studia Full Moon) nie ma zbyt wiele wspólnego z krótkim opowiadaniem z 1926 roku (znanym pod aż czterema polskimi tytułami, zatem przywołam po prostu oryginalny – The Outsider). Ciężko ten fakt krytykować, skoro dla Gordona była to kolejna sposobność, aby pokazać na ekranie solidną dawkę makabry i reaktywować swój ulubiony duet aktorski: Barbarę Crampton i Jeffreya Combsa. Jednak po kolorowym szaleństwie, jakim były Reanimator i Zza Światów, tym razem dostajemy produkcję dużo bardziej stonowaną, zarówno pod względem wyglądu, jak i treści. Nie ma tu miejsca na absurd i żarty, ponieważ zaskakująco mocno zaakcentowany jest element dramatu rodzinnego. Dzięki temu wspomniana dwójka aktorów może wykazać się w roli małżeństwa skłóconego przez śmierć dziecka. I wychodzi im to na medal. Równocześnie film nadal pozostaje przede wszystkim horrorem, rozgrywającym się w możliwie najbardziej stereotypowej lokacji (za którą służy zamek we włoskiej miejscowości Giove, obecny również w Studni i wahadle tego samego reżysera). Spodziewajcie się zatem ciemnych korytarzy i lochów. Oraz ciągłego błysku piorunów za oknami. Efekty sprowadzono do minimum, ale robią one wrażenie, szczególnie ucharakteryzowany od stóp do głów aktor wcielający się w tytułowego potwora. Pod grubą warstwą kleju i gumy nadal jest w stanie skutecznie pokazać emocje targające umęczoną istotą, której historia jest równie dramatyczna, co dwójki głównych bohaterów. Poważna fabuła, poparta skromną, ale skuteczną oprawą zaowocowała znakomitą produkcją, która z jakiegoś powodu zdaje się nieco zapomniana i pomijana. Być może właśnie dlatego, że nie jest tak efektowna, jak wcześniejsze dokonania Gordona. A to jedna z bardziej interesujących pozycji w jego filmografii. Oraz studia Full Moon, szczególnie że nie był to już jego najjaśniejszy okres. Dlatego podczas tego Halloween rozważcie przygodę z Potworem na zamku.


Wongo

Mesjasz zła reż. Willard Huyck, 1973

Młoda kobieta imieniem Arletty (Marianna Hill) przybywa do Pointe Dune, niewielkiego nadmorskiego miasteczka, które mogłoby nawiązać partnerskie kontakty jedynie z samym lovecraftowskim Innsmouth. Bohaterka nie zastaje w nim poszukiwanego ojca-malarza, napotyka za to na całą galerię groteskowych postaci (na czele z konsumującym żywe szczury Murzynem-albinosem), a wokół niej zaczynają dziać się coraz dziwniejsze dziwności… Zaprawdę niezwykły to film.  Szalenie nastrojowy, urzekający poetyką snu i estetycznym wyczuciem – będąc stuprocentowo amerykańskim produktem, mający wiele wspólnego z surrealistycznym euro-horrorem spod znaku Jeana Rollina i Jesusa Franco. Z niespiesznym rytmem, ekscentrycznością i enigmatyczną fabułą raczej nie celujący w podniebienie każdego odbiorcy, ale przez tych którzy znaleźli się pod jego urokiem powszechnie określany mianem zaginionej perły kina grozy lat 70. Warto dać mu szansę. Miłośnicy twórczości Samotnika z Providence odnajdą tu atmosferę obciążonej starą klątwą mieściny, z dziwnym kultem i niedookreślonym złem nadciągającym od morza. Fani George’a Romero natrafią na krwawą scenę z zombiakami w supermarkecie (dział mięsny) jako żywo antycypującą Poranek żywych trupów (1978). Za to genialna sekwencja w kinie jest absolutnie niepodrabialna. No i w żadnym innym dziele przed napisami początkowymi nie szlachtują Waltera Hilla!


Marcin Mess

Microwave Massacre reż. Wayne Berwick, 1983

Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości Al Bundy – tak, tak, ten słynny buc ze Świata według Bundych (1987-1997) – nie jest jedynie postacią fikcyjną. Mało tego, ma tam nawet pewne artystyczne ambicje i po licznych nadgodzinach w sklepie obuwniczym udaje mu się zebrać kwotę wystarczająco dużą, aby zatrudnić część sąsiadów i klientów do realizacji filmu. Czyli niezbyt dużą. I takim filmem jest mogłoby być Microwave Massacre – czarna komedia, w której przepełniona suchymi żartami jałowa egzystencja mentalnych buraków z przedmieść (znaczy się mniej więcej to, co znamy ze wspomnianego serialu) przefiltrowana zostaje przez seryjne mordy i kanibalizm (znaczy się potencjalne fantazje Bundy’ego o brutalnej zemście na znienawidzonej żonie). Rzecz opowiada bowiem o tyleż fajtłapowatym, co sfrustrowanym robotniku przed pięćdziesiątką, który topi smutki przesiadując w striptiz-barze, bo koledzy z pracy go nie lubią, a wredna ex-ukochana karmi niejadalnym żarciem. Pewnej nocy wraca do domu kompletnie pijany i po kolejnej awanturze wybucha, aby zatłuc żonę na śmierć. Bojąc się odsiadki postanawia zjeść jej zwłoki i wówczas odkrywa, że ludzkie mięso jest niezwykle smaczne. A że to zaczyna się mu wkrótce kończyć (tylko samą głowę biedaczki trzyma w lodówce na pamiątkę), nie pozostaje mu nic innego, jak rozpocząć polowanie na kolejne kobiety, choć już młodsze i atrakcyjniejsze („I’m so hungry I could eat a whore!” – śmieszkuje sobie stojąc nad ciałem świeżo zamordowanej prostytutki). Co prawda, prezentujący to wszystko film jest kiepski, ale w byciu kiepskim jest całkiem niezły. Z jednej strony jest niesamowicie głupi, prymitywnie seksistowski i tandetny, co w połączeniu z nawałem absurdalnych pomysłów i słabą grą aktorską czynić go może niezłym kandydatem na halloweenowy wieczór z pizzą i piwem. Ale z drugiej miewa też zadziwiające przebłyski samoświadomości – tuż przez pierwszym mordem, a później jeszcze w paru istotnych miejscach, bohater zwraca się do kamery, jakby dając znać, że oglądana historia staje się w pewnym momencie tylko jego fantazją, gdzie indziej oglądamy scenki iście surrealistyczne i nie bardzo wiadomo, czy rozgrywające się serio czy może będące snami (vide fragment, w którym ciało kobiety zostaje posmarowane masłem i przykryte gigantyczną kromką chleba), a jeszcze inne fragmenty wskazują na to, że fabuła stanowi też celebrację buntu przeciwko normom społecznym (kolejne występki czynią bohatera postacią coraz to bardziej wyzwoloną, szczęśliwszą i pogodzoną z własnym ja). Czy to też mógłby wymyślić Al Bundy? Hej, w alternatywnej rzeczywistości wszystko jest możliwe.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*