Halloween Horror Show IV

[Tekst pierwotnie opublikowany w październiku 2018 roku]

Szanowni kino-zwyrole! Jak co roku, celebrujemy zbliżające się Halloween publikacją tekstu zbiorowego, w którym z nieukrywaną radością polecamy mniej czy bardziej obskurne lub zapomniane filmy reprezentujące kino grozy i okolice. Tym razem zajęło się tym trzynastu kinofilskich śmiałków – w tym trójka gości: Łukasz Karaś (Horrorshow – jarają mnie horrory), Kamil Rogiński (Drugged by Movies) i Simply (The Blog That Screamed) – każdy opisując pokrótce po jednym tytule. Wampiry, wilkołaki, szaleni lekarze i ich niezbyt etyczne eksperymenty, kosmici, garbus z kostnicy, bramy piekieł, a nawet złowieszczy karzeł-gwałciciel. To wszystko i jeszcze więcej w różnorakich obrazach z lat 1944-2002, jakie niniejszym opisujemy. Zapraszamy do halloweenowej uczty!

PS. Główny obrazek zdobiący dzisiejszy wpis to oczywiście fragment plakatu z kultowego Powrotu żywych trupów (1985).


1944 – Return of the Vampire (reż. Lew Landers) – Michał Mazgaj

Dracula (1931) z Belą Lugosim to dziś żelazny klasyk filmowej grozy. Choć doczekał się dwóch kontynuacji, węgierski aktor nie zagościł w żadnej z nich. Swoją rolę powtórzył jednak w nieoficjalnym sequelu filmu Toda Browninga. Studio Columbia faktycznie planowało omawiany przeze mnie film jako kontynuację Draculi, jednak pod wpływem groźby pozwu o plagiat, postanowiono zmienić imiona bohaterów i usunąć wszelkie doń nawiązania. Dlatego też tytułowy wampir nie nazywa się Dracula, lecz Armand Tesla, w dodatku ma na swoich usługach wilkołaka imieniem Andreas (Matt Willis). Film rozpoczyna się w 1918 roku, kiedy Tesla terroryzował rodzinę dra Waltera Saundersa (Gilbert Emery). Saunders zdołał zabić wampira, a także z pomocą swojej asystentki Lady Jane Ainsley (Frieda Inescort) uwolnić od jego wpływu Andreasa. Mija 21 lat – dr Saunders ginie w katastrofie lotniczej, a Ainsley próbuje przedstawić Scotland Yardowi dowody na istnienie wampira. Wybuch II Wojny Światowej powoduje jednak, że miasto zostaje zbombardowane, w tym cmentarz, na którym leżało ciało Tesli z kołkiem wbitym w serce. Uwolniony wampir natychmiast na nowo przejmuje kontrolę nad umysłem Andreasa i planuje zemstę na Lady Jane i jej rodzinie. Wybrałem Return of the Vampire do tego zestawienia nie tylko z powodu jego ciekawej historii powstania, ale też dlatego, że jest to ciekawa pozycja sama w sobie (oczywiście, jeśli komuś nie przeszkadzają pewne absurdy, w które czasami opiewają niskobudżetowe horrory z lat 40). Przede wszystkim film wyróżnia fakt, że protagonistką historii jest kobieta. Co więcej, jest ona w stanie oprzeć się mocy wampira, a biorąc pod uwagę jaką rolę pełniły kobiety w horrorach tamtego okresu, jest to olbrzymim urozmaiceniem. Bela Lugosi ponownie oczarowuje widza swoim akcentem i hipnotycznym głosem, choć celuje tutaj nie w kreację wampira-ekscentryka, a stonowanego geniusza zła pokroju Alucarda z Syna Draculi (1944) czy nawet późniejszej interpretacji Draculi w wykonaniu Christophera Lee. Poza tym, to film o gęstym klimacie, podnoszącym do ekstremum wszystko, za co można kochać klasyczne horrory Universala – plan cmentarza całkowicie wzniesiony w studiu, nieprzenikniona mgła, kontrastowe oświetlenie i idące za nim mocno zarysowane cienie, przez które Return of the Vampire swoim mrokiem przypomina filmy noir. Return of the Vampire to pozycja idealna dla osób, które chciałyby swój halloweenowy maraton urozmaicić jakimś czarno-białym klasykiem, ale  filmy o Draculi, Frankensteinie i reszcie bandy znają już na pamięć. To sequel, na który słynny film Browninga naprawdę zasługiwał.


1960 – Oczy bez twarzy (reż. Georges Franju) – Marta Płaza

Rok 1960 był wyjątkowo udany dla kina grozy. Za wielką wodą straszył psychopatyczny Norman Bates, na Wyspach lubiący podglądać Mark Lewis, a we Francji Doktor Génessier, utalentowany chirurg próbujący zrekonstruować twarz córki, która została zmasakrowana w wypadku. Tatuś, czując się winnym tej tragedii, robi wszystko, aby przywrócić ukochanemu dziecku dawne piękno. Z pomocą swojej asystentki porywa młode kobiety, którym zdziera skórę z twarzy, a następnie zabija. Kolejne operacje przeszczepienia skóry się jednak nie udają, a narzeczony córki zaczyna podejrzewać doktora o dokonane zbrodnie. Trochę dziś zapomniany klasyk Georgesa Franju przykuwa uwagę nieco senną atmosferą, podkręcaną przez znakomitą muzykę Maurice Jarre’a i sugestywne aktorstwo. Akcja rozwija się dość nieśpiesznie, ale twórca wykorzystuje to tylko na swoją korzyść. Gdy myślimy, że już niczym nas nie zaskoczy, wtedy właśnie wyciąga asy z rękawa. Franju wykazał się dużą odwagą, realizując realistyczną scenę przeszczepu twarzy, która nawet dziś może robić wrażenie. Nie dziwne więc, że raz na jakiś czas, również współcześni twórcy (ostatnio chociażby Pedro Almodovar w Skórze, w której żyję [2011]) przypominają sobie o dreszczowcu francuskiego reżysera, który sprawnie połączył dwa światy: nastrojowe, subtelne, momentami wręcz liryczne kino grozy z odrobiną makabry. Mimo że sam twórca nie lubił określać swojego filmu mianem horroru, to jednak z powodzeniem wykorzystał poetykę gatunku, tworząc szokującą historię z pogranicza jawy i snu. Obydwa te światy łączy córka profesora – Christine, która poruszając się cały czas w masce, przypomina Anioła Śmierci, istotę niemalże nierealną i nie istniejącą dla świata żywych, i która w finałowej sekwencji wydaje się być już pogodzona z losem. Oczy bez twarzy to opowieść o cierpieniach duszy, które mogą prowadzić do przerażających wydarzeń; o szaleństwie i obsesji, które niszczą tak, jak fizyczne cierpienie.


1969 – Horrors of Malformed Men (reż. Teruo Ishii) – Mateusz R. Orzech

Gdy w 1969 roku studio Toei wyjątkowo nie zaplanowało kolejnej produkcji do wyreżyserowania Teruo Ishiiemu, ten zasugerował stworzenie filmu opartego o prozę kojarzonego prymarnie z tzw. eroguro nansensu (erotic grotesque nonsense) Edogawy Ranpo. Jako że Ishii nie był pewien czy w przyszłości dane mu będzie jeszcze powrócić do adaptowania historii ulubionego pisarza, postanowił oprzeć Horrors of Malformed Men (Edogawa Ranpo zenshū: kyōfu kikei ningen) na kilku opowiadaniach, łącząc je w dość swobodnie powiązaną całość. Po pierwszych pokazach film jednak prędko ściągnięto z kin oraz nie wydano go na domowych nośnikach (wyjątkiem był specjalny pokaz w 2005 roku z okazji śmierci reżysera). Film uznano za wysoce problematyczny z powodu wykorzystania w tytule słów „kyōfu kikei ningen”, co oznacza ludzi nieludzkich, zdeformowanych, wobec których należy odczuwać silny strach. To skrajnie pejoratywne określenie zostało uznane za wyjątkowo niepoprawne politycznie w Japonii i, jako takie, zakazane w publicznym dyskursie. Produkcja opowiada m.in. o zdeformowanym mężczyźnie, „zmuszonym” do pogrążenia się w szaleństwie i zbrodni z powodu odepchnięcia jego osoby przez ukochaną. W wyniku jej zachowania oraz własnej deformacji, postanawia chirurgicznie okaleczyć wszystkich ludzi, by światem zapanowały jednostki wykoślawione fizycznie. Prócz dokonania zemsty, jego postępowanie ma stworzyć tolerancyjne społeczeństwo; gdyby bowiem wszyscy byli zdeformowani, zapanowałaby równość. Zdeformowane istoty z opowiadania Ranpo zostały jednak przez Ishiiego wymienione na tancerzy butoh z legendarnym Tatsumim Hijikatą na czele. Wybór tan pomógł w budowie onirycznego, surrealistycznego nastroju, na którym zależało reżyserowi. Horrors of Malformed Men skupia w sobie zresztą niemal wszystkie wizualne cechy warsztatu reżysera: korzystanie z różnokolorowych filtrów, szczególnie w scenach retrospekcji, nadających im psychodelicznego wrażenia; okresowe skupianie się na elementach groteskowych, nieistotnych dla fabuły, umieszczanych jedynie ze względów (anty)estetycznych; wykorzystywanie artystów z granicy akceptowalnych form sztuki; oświetlanie planu sztucznym światłem, szczególnie w kolorze czerwonym, w ten sposób dodatkowo odrealniając świat przedstawiony. Treściowo obraz cechuje natomiast wysoka pretekstowość zdarzeń, silnie epizodyczna struktura, małe zainteresowanie pogłębianiem portretów psychologicznych postaci, zamiast których Ishii preferuje skupienie się na elementach stylistycznych, kojarzonych z eroguro i sprawiających, że Horrors of Malformed Men staje się kinem eksploatacyjnym i awangardowym w jednym.


1970 – And Soon the Darkness (reż. Robert Fuest) – Mariusz Czernic

Ten tytuł może być szerzej znany dzięki nowej wersji z 2010 roku z Amber Heard w roli głównej. Ale to był zupełnie zbędny remake, gdyż pierwowzór dostarcza odpowiedniej porcji wrażeń. Intryga wzorowana jest na opowieściach kryminalnych i chociaż nie jest trudno przewidzieć tożsamość mordercy, film ma wystarczającą ilość zalet, by uznać go za w pełni udany. Śledzimy losy dwóch angielskich dziewczyn, Jane (Pamela Franklin) i Cathy (Michele Dotrice), które podróżują rowerami po francuskiej prowincji. Intrygująco i nieprzyjemnie robi się już w momencie, gdy turystki zaczynają być śledzone przez tajemniczego mężczyznę na skuterze. Wraz z przejechaniem kolejnych mil pojawiają się inne osoby nie budzące zaufania. Wkrótce staje się jasne, że brytyjskie rowerzystki wybrały złą drogę. U okolicznych mieszkańców wciąż pozostają żywe wspomnienia niewyjaśnionego morderstwa sprzed lat, którego ofiarą padła młoda cudzoziemka. Tempo tego thrillera jest spokojne, ale właśnie w tym spokoju, zdecydowanie pozornym, tkwi całe napięcie. Jak na tak skromną produkcję zaskakująco dużo jest postaci drugoplanowych, które swoim wyglądem lub zachowaniem generują szereg znaków zapytania. Scenarzyści Brian Clemens i Terry Nation oraz reżyser Robert Fuest sprawnie mylą tropy, ale nie przesadzają z ilością zwrotów akcji. Efektem ich pracy jest realistyczny i trzymający w niepewności thriller utrzymany w poetyce kina grozy. Muzyka Lauriego Johnsona jest może nieco sielankowa, ale ma swój charakter i nie podpowiada tego, co może się wydarzyć (nie musi tego robić, bo tytuł sugeruje, że akcja zmierza w mroczne rejony, a nie w stronę wakacyjnej przygody). Dużo dobrego dodała filmowi odtwórczyni głównej roli, Pamela Franklin, pamiętana ze świetnego debiutu we W kleszczach lęku (1961). Stworzyła ona postać wzbudzającą ogromną sympatię – to taka swojska dziewczyna, z którą chciałoby się spędzać jak najwięcej czasu, dlatego w chwilach zagrożenia są emocje, jest nerwowość, jest przypuszczenie, że w podobnej sytuacji może się znaleźć ktoś, kogo dobrze znamy.


1973 – The Hunchback of the Morgue (reż. Javier Aguirre) – Simply

Grindhouse’owy flick wprost z gorącej Hiszpanii i nieodrodny bachor swoich czasów. Dzieło Javiera Aguirre z całym zwyrolskim eklektyzmem łączy garść klasycznych dla kanonu literatury gotyckiej i romantycznej motywów z mającym wszelkie kompromisy głęboko w eksploatacyjnej dupie, hardym duchem lat 70. Na pierwszym planie szaleje gwiazda numer jeden iberyjskiego kina wilkołaczo-wampirycznego Jacinto Molina vel Paul Naschy, także współscenarzysta. Tu wciela się w tytułowego garbusa Gotho, pracownika miejskiej kostnicy; obiekt pogardy i popychadło tłuszczy, podobnie jak jego praszczur Quasimodo. Na domiar złego, biedak nieszczęśliwie zakochuje się w nieuleczalnie chorej, eterycznej Ilse (Maria Elena Arpon). Gdy jego pani umiera, garbus wykrada zwłoki (niestety, Ghoto jest rycerskim, trashowym romantykiem, więc żadnej nekrofilii nie będzie). Jego jedyną nadzieją pozostaje już tylko szalony doktor, prowadzący obmierzłe i urągające naturze eksperymenty w zaciszu lochów po Świętej Inkwizycji. Naukowiec obieca mu przywrócić zmarłą do życia, lecz będzie to miało swoją cenę. Naiwny Ghoto przystanie na ten pakt z diabłem, który uczyni go seryjnym mordercą, porywaczem i hieną cmentarną. Jednocześnie sentymentalny garbus wciąż będzie przynosił świeże kwiaty i składał je u wezgłowia coraz bardziej rozkładającego się ścierwa swojej jedynej miłości. A moment gdy i to utraci, uderzy rzadko w kinie spotykanym przeskokiem z czystego, prosektoryjnego liryzmu w okrutny, knajacki humor. Wyzwoli to wybuch rozpaczy, której sprawcy zapoznają się z nieludzką siłą garbusa, kwasem siarkowym, a nawet „żelazną dziewicą”. Film jest sprawnie wyreżyserowanym, sunącym w wartkim rytmie wehikułem taniej sensacji, perwersji, makabry i love story dla służb domowych, zapunktowanym paroma kapitalnymi scenami gore. Nie zabraknie też elementów lovecraftiańskich, gdy w końcu światło dzienne ujrzy owoc pracy doktora-psychola: kreatura o barwie i konsystencji kupy po szpinaku, wprost z najdzikszych snów Marka Piestraka. W jednej ze scen wykorzystano autentyczne zwłoki, a Naschy (jak podają źródła, po niezbędnych paru głębszych) dokonuje tu prawdziwej dekapitacji! Jednak osoby wrażliwe sięgając po ten film winny być świadome zagrożenia, jakie niesie akurat inna scena. Stado głodzonych wcześniej szczurów, które z wściekłością atakuje głównego bohatera (mimo zabezpieczeń, Naschy musiał wziąć potem serię bolesnych zastrzyków) zostaje spalone żywcem. Moment należy do wybitnie drastycznych i może być poważnym testem odporności nawet dla zaprawionych wyjadaczy. Upiorny czyn przeszedł bez konsekwencji karnych, gdyż hiszpańskie prawo nie zabraniało wtedy czegoś takiego.


1973 – The Sinful Dwarf (reż. Vidal Raski) – Caligula von Kömuda

Karzeł Olaf (kapitalny Torben Bille) mieszka ze swoją matką, podstarzałą szansonistką. Wspólnie prowadzą nietypowy biznes: na strychu swojej kamienicy przetrzymują porwane z ulicy dziewczęta, które następnie odurzają heroiną i stręczą przygodnym klientom. Pewnego dnia, u drzwi ich domu zjawia się młode małżeństwo, które poszukuje pokoju na wynajem. Para lokum dostaje, by wkrótce z przerażeniem odkryć sekret gospodarzy… Film Vidala Raskiego to duńskie kino (s)eksploatacji w wyjątkowo obskurnym wydaniu. W gruncie rzeczy dostajemy tutaj wszystko to, czego można oczekiwać na podstawie anglojęzycznego tytułu. Sprośny liliput o fizjonomii Jacka Blacka (!) bez problemu zawstydziłby tytułowego bohatera Leprechauna (1993): poruszający się o lasce kaleka uwielbia nakręcane zabawki, jest nałogowym podglądaczem, chętnie też ucieka się do przemocy. Jak nietrudno się domyślić, w filmie o takiej tematyce dostajemy pokaźną porcję golizny i seksu. Kilka spośród scen kopulacji pokazanych zostało bez żadnych osłonek, choć akurat łatwo dostrzec, że wstawki spod znaku hardcore dodane zostały w postprodukcji. Czuć, że twórcy chcieli za wszelką cenę zadbać, aby nikt skuszony obietnicą perwersyjnej rozrywki nie poczuł się po seansie zawiedziony. Do tego stopnia, że nie cofnęli się przed zaprezentowaniem wyjątkowo podłej sceny gwałtu (tu jednak obyło się już bez zbliżeń na szczegóły anatomiczne). Dochodzi do tego ciężki, pokręcony klimat: duet porywaczy to obleśne, żałosne typy, które w wolnych chwilach urządzają sobie pijackie wieczorki muzyczne. Wszędzie brud i beznadzieja, ponure bagno, w które wpada dwoje nieskażonych jeszcze zepsuciem, niewinnych kochanków. Owszem, The Sinful Dwarf to patologia i degrengolada moralna w stanie czystym, choć podane z przymrużeniem oka i sporą dozą czarnego humoru (diler narkotykowy nosi na ten przykład ksywkę „Święty Mikołaj”). A przy okazji niezłe kuriozum, istny kuksaniec wymierzony w ideę politycznej poprawności – w momencie premiery był to wynalazek praktycznie nieznany, ale dziś obraz Raskiego będzie dobrą odtrutką na nudę zachowawczego kina XXI wieku. Nie jest to horror sensu stricto, o czym należy uprzedzić, niemniej z pewnością powinien po rzecz sięgnąć każdy, kogo kręcą wszelkiego rodzaju sleazefesty, grindhousowe pomioty i „pojechane po całości” pulpy.


1977 – Bractwo Strażników Ciemności (reż. Michael Winner) – Antoni Urbanowicz

Jeśli kogoś irytuje klasyczna konwencja horrorów o nawiedzonych domach, polegająca na stukaniu w rury i przesuwanie krzeseł przez pierwszą godzinę, to powinien się zapoznać z mocno przykurzonym Bractwem Strażników Ciemności. Twór Michaela Winnera, nakręcony pomiędzy jednym a drugim Życzeniem śmierci (1974-1982), nie bawi się w takie subtelności. Bohaterka wprowadza się do mieszkania nawiedzonego nie przez nieszczęśliwe dusze, lecz przez diabelskie moce. Wrota do piekła (ulokowane w kamienicznej piwnicy) nie cackają się z nią i już wkrótce, po obowiązkowej sekwencji samoistnie drgającego żyrandola, napotka na swojej drodze demoniczne lesbijki oraz goniące ją nagie truchło swojego perwersyjnego ojca. Jakby tego było mało, zdemenciali sąsiedzi zaproszą ją na uroczyste obchody urodzin… kota. Pomimo silnych inspiracji Dzieckiem Rosemary (1968), to w kwestii atmosfery i stylu Bractwo Strażników Ciemności  jest jednym z bardziej „włoskich” horrorów, jaki kiedykolwiek powstał w Ameryce. Podobnie jak w przyszłych dziełach Fulciego, ingerencja piekielnego wymiaru obfituje w załamania praw logiki, a także granic dobrego smaku, choć nie aż tak radykalnie, jak u włoskiego mistrza. W drugim akcie film nieco traci swoją szaleńczą werwę, ale groteskowy finał wynagradza to z nawiązką. Do ról mieszkańców piekła twórcy zdecydowali się zatrudnić ludzi dotkniętych fizycznymi deformacjami, co sprawia, że ostatnie 15 minut wywołuje uczucie realnego dyskomfortu u widza. To zresztą nie jedyny interesujący zabieg castingowy. W mniejszych czy większych rolach na ekranie pojawiają się tacy weterani kina, jak Ava Gardner, Eli Walach, Martin Balsam, Burgess Meredith, a także początkujący wówczas Jeff Goldblum i Christopher Walken!


1980 – Odmienne stany świadomości (reż. Ken Russell) – Sara Nowicka

Kiedy autor obdarzony tak nieokiełznaną wyobraźnią jak Ken Russell bierze na warsztat dość wyświechtany temat kina grozy, to wiadomo, że rezultat będzie daleki od oczekiwań i trudny do jednoznacznej klasyfikacji. Odmienne stany świadomości to reinterpretacja motywu szalonego naukowca, który w imię nauki stawia na szali życie swoje i swoich bliskich. Eddie (William Hurt), poprzez badania, narkotyki, podróże i eksperymenty na samym sobie stara się zgłębić materię pierwotnej istoty. Russell, który często miał problem z zachowaniem odpowiednich proporcji, w idealny sposób wyważył tu wierność konwencji gatunkowej z cechami charakterystycznymi dla swojego autorskiego stylu. Akcja przebiega tu zgodnie z zasadami wybranej struktury, a postaci przyjmują funkcję figur wspierających lub utrudniających bohaterowi drogę do celu. Natomiast kampowa stylistyka, szczypta skandalu oraz niezrozumiała dla wielu metafizyka (albo raczej poszukiwanie metafizyki) to już najbardziej rozpoznawalne elementy kina Russella. Sporo tu złego smaku, np. we śnie Eddiego o człowieku z głową bestii, przybitym do krzyża albo scenie jego przemiany w małpę, która kierowana zwierzęcym instynktem wybiega na ulice wielkiego miasta. Z kolei wypowiedzi postaci są pełne patosu, a rozmowy Eddiego z żoną skrzą nie tylko neurotyzmem spod znaku Woody’ego Allena, ale także intelektualizmem, zarezerwowanym jedynie dla ścisłowców. Russell dopełnił swój obraz także elementami body horroru, popularnego w tamtym czasie za sprawą filmów Davida Cronenberga. Połączenie tych wszystkich składników skutkuje powstaniem prawdziwie unikalnej uczty. Odmienne stany świadomości wyróżniają się na tle innych opowieści o szalonym naukowcu źródłem grozy. Przerażenia nie budzą niemożliwe do skontrolowania skutki eksperymentu czy odkrycie rzeczy, o których “się filozofom nie śniło”, lecz skonfrontowanie człowieka z absolutem. Albo, jak chce Russell, paraliżującą pustką.


1987 – The Kindred (reż. Jeffrey Obrow, Stephen Carpenter) – Kamil Rogiński

The Kindred to jedna z tych małych horrorowych perełek, które nadal kurzą się na kasetach wideo i mimo swoich zalet, pozostają zapomniane. Film opowiada o młodym lekarzu, który wraz z grupą asystentów odwiedza dom swojej zmarłej matki, aby przekonać się na własnej skórze o efektach prowadzonych przez nią badań. Drewniane dialogi i rozbudowana bardziej niż to potrzebne fabuła nie są w stanie przysłonić popisowych efektów praktycznych, którym upust twórcy dają przez ostatnie pół godziny filmu, doprawiając je upiorną atmosferą i poczuciem chaosu. Nagle wszystkie wytłumaczenia o eksperymentach, które doprowadziły do powstania obecnych na ekranie potworności przestają mieć znaczenie. Chce się wierzyć, że przybyły one z lovecraftowskiego kosmosu, aby skąpać świat w szaleństwie, bez żadnej wydumanej opowieści. W ostatnich scenach poziom wizualnej groteskowości osiąga poziom zbliżony do Muchy (1986) Cronenberga. Zadbajcie, aby The Kindred nie zostało zapomniane i szykujcie się na niezapomniany seans pełen macek i szlamu.


1990 – Holy Place (reż. Đorđe Kadijević) – Wongo

Tytułowe święte miejsce to położona na uboczu cerkiew, w której mrokach spoczywają zwłoki tajemniczej dziewczyny. Tam też, na skutek przedziwnych wypadków, trafia młody kandydat na popa – Toma (Dragan Jovanovic, o aparycji lidera jakiejś zimnofalowej kapeli). Przymuszony przez pogrążonego w żałobie ojca owej panny, będzie miał za zadanie spędzić trzy kolejne noce na modlitwie za spokój jej duszy. Szkopuł w tym, że nieboszczka – bynajmniej nie świętej pamięci – nie zamierza pozostać w trumnie. Próba przetrwania od zmierzchu do świtu w towarzystwie wściekłej upiorzycy okaże się zaiste piekielnym wyzwaniem… Ten zarys fabuły może wydawać się znajomy, bowiem mamy tutaj do czynienia z kolejną adaptacją Wija Mikołaja Gogola, tym razem z akcją przeniesioną z ukraińskiego chutoru na teren dziewiętnastowiecznej bałkańskiej prowincji, acz wciąż osadzoną w sferze kultury prawosławnej. Jak dotąd najbardziej znana pozostaje klasyczna radziecka ekranizacja z roku 1967, na zachodzie odkryta i doceniona głównie przez miłośników zakurzonych straszaków, ale w gruncie rzeczy wpisana raczej w manierę filmowych skazek, kręconych w ZSRR kostiumowych widowisk na bazie słowiańskiego folkloru, niż w gatunkowy horror sensu stricto. Wersja Đorđe Kadijevića, autora pierwszego w historii jugosłowiańskiego filmu grozy, zanurzonej w lokalnych gusłach Leptiricy (1973), prezentuje zgoła odmienne podejście do tematu. Jest arcy-gotycka, minorowa w tonie oraz ascetyczna w formie (na to drugie zapewne wpłynęły zgrzebne warunki telewizyjnej realizacji), i ewidentnie skierowana do dorosłego odbiorcy. Serbski twórca dość luźno traktuje materiał bazowy. W dużej mierze usuwa z niego baśniową ornamentykę, łącznie z samym Wijem, którego tutaj zwyczajnie nie uświadczymy. Wydobywa za to na wierzch erotyczne podteksty, obecne zresztą w literackim pierwowzorze (choć raczej w rubasznym wydaniu) i dopisując sporo od siebie eksploruje mroczną, podszytą okrucieństwem, stronę seksualnych chuci. Nie pozostawia wątpliwości, że obrzydliwa starucha dobierając się do niewinnego kleryka próbuje go zwyczajnie zgwałcić, dorzuca także rozbudowane retrospekcje prezentujące historię niemoralnych występków wiedźmy i jej zgubnego wpływu na mężczyzn. Zjawiskowa Branka Pujic bezapelacyjnie wygrywa mistrzostwa bloku wschodniego w kategorii „Demon seksu wyrwany z gorsetu społecznych konwenansów”, a sceną, w której dworkowego tresera psów sprowadza do roli upodlonego zwierzęcia, mogłaby zawstydzić nawet kombatantki plugawego trashu ze stajni Eurociné. Po prostu prawdziwa Czarownica Miłości, a nie jakiś podrabianiec!


1995 – Habit (reż. Larry Fessenden) – Arek Szpak

Habit to wampiryczny horror napisany jakby na wzór popularnych w latach 90. thrillerów erotycznych. Wampirzyca jest tu jednocześnie kobietą fatalną, modliszką i istotą z innego świata, pasożytem żywiącym się sokami swojej męskiej ofiary. Taką ofiarą jest grany przez Larry’ego Fessendena Sam, świeżo osierocony przez ojca, porzucony przez dziewczynę, z wyglądu przypomina Nicholsona w Lśnieniu (1980) i podobnie jak on sprawia wrażenie jakby w miarę akcji pogrążał się w autodestrukcyjnym szaleństwie – przynajmniej w oczach swoich znajomych. Fessenden, niedoceniany u nas, jeden z ojców współczesnego niezależnego amerykańskiego horroru, autor udanych No Telling (1991), Windigo (2001) i Ostatniej zimy (2006), z niemałym polotem, czasem delikatną ironią, wplata w tkankę filmu gatunkowe mity i archetypy. Jest Dracula, jest Lokator (1976), surrealistyczne sny, wilki, czosnek, nawet wampir w przebraniu nietoperza, a wszystko zaczyna się w Halloween. Jest i wiele innych gadżetów, jednak siła Habitu nie tkwi w osadzeniu w konwencji, gatunkowej efektowności, ale stylu. W naturalności, z jaką odmalowuje relacje między zawsze pełnokrwistymi bohaterami pierwszego i drugiego planu, spontaniczność, dialog i obrazy czasu, a przede wszystkim obrazy miasta (Nowego Jorku wyrastającego tu na drugiego najważniejszego bohatera). W swoim obskurnym realizmie obrazy stylowe i anty-stylowe jednocześnie, uchwycone, ma się wrażenie, od niechcenia, w chwili, niepodrasowane, pełne brudnych klatek schodowych, śmieci na ulicach, pulsujące życiem i w jakiś sposób prawdziwie poetyckie w swojej sugestywnej bylejakości.


2001 – Zaginiony Szkielet Cadavry (reż. Larry Blamire) – Łukasz Karaś

„Latające spodki, przybysze z innej planety, szaleni naukowcy, krwiożerczy mutanci, żyjące szkielety…”. Nie, to nie opis filmu z lat 50., to Zaginiony Szkielet Cadavry. Na pomysł nakręcenia tego hołdu dla takich klasyków amerykańskiego kina, jak Robot Monster (1953), Plan 9 z Kosmosu (1959) czy Zakazana Planeta (1956) wpadł Larry Blamire – wielki fan „złego” kina. Pan Blamire wyreżyserował swój film, napisał do niego scenariusz i zagrał główną rolę, a aktorzy mu towarzyszący to jego znajomi „z podwórka”. Fabuła tego wybitnego (sic!) dzieła prezentuje się następująco: doktor Paul Armstrong wyjeżdża do domku w lesie wraz ze swoją żoną, by prowadzić badania naukowe nad tajemniczą skałą znaną jako „atmosferium”. W międzyczasie niedaleko rozbija się statek kosmiczny obcych, którzy do powrotu na swoją planetę Marvę potrzebują atmosferium. W okolicy grasuje także szalony naukowiec Dr Roger Fleming, który przy pomocy atmosferium chce ożywić Zaginiony Szkielet Cadavry i razem z nim zapanować nad światem. Tak się składa, że akurat w pobliżu spada meteoryt z… atmosferium! Bohaterowie będą toczyć o niego walkę. Czy wspomniałem, że skutecznie może im w tym przeszkadzać mutant, który zbiegł ze statku obcych? Fabuła to istny przejaw kiczu, ale przecież takie wątki swobodnie przechodziły w filmach science fiction połowy ubiegłego wieku, więc na dobrą sprawę nic tu nie jest przesadzone, a raczej dobrze odwzorowane. Larry Blamire wycisnął z oklepanych tematów ile się da tworząc dzieło o tyle ciekawe, co przezabawne. Już samo wykonanie filmu jest rodem wyjęte z produkcji Eda Wooda: przerysowane aktorstwo, szkielet poruszany dobrze widocznymi linkami, ubogie wnętrze statku kosmicznego, mutant zrobiony z pluszu i krepiny… Każda scena w filmie bawi do łez, każdy dialog czy wypowiedziana kwestia jest kultowa, a postaci wykreowane przez w większości amatorów naprawdę da się polubić (łącznie z mutantem!). Jeśli potrzebujecie dobry film na Halloween do obejrzenia ze znajomymi przy popkornie i wspomagaczach, Zaginiony Szkielet Cadavry jest idealnym rozwiązaniem.


2002 – Dog Soldiers (reż. Neil Marshall) – Oskar Dziki

Zdaję sobie sprawę, że omawiany przeze mnie tytuł nieco odstaje od tych wyżej wymienionych. Nie jest to film w żadnym wypadku niedoceniony – nominowany był do głównej nagrody na Katalońskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym, a na Festiwalu w Luksemburgu zgarnął srebrno. Błędne jest również stwierdzenie, że dokonanie Neila Marshalla nie okazało się przepustką do sukcesu, kiedy twórca ten stoi dziś za sterami najnowszej ekranizacji kultowego komiksu Hellboy. Wspólnym mianownikiem, jaki łączy wydane na świat w 2002 roku Dog Soldiers z propozycjami moich szanownych koleżanek i kolegów jest fakt, że film ten jest dzisiaj zapomniany! Ze skromnym budżetem i bez popularnych wówczas efektów CGI, Marshall stworzył obraz traktujący o wilkołactwie. Przeciwko lykantropom rzucona zostaje odbywająca w pobliżu ich terenów łowieckich jednostka wojskowa. Prosta fabuła, choć niepozbawiona konspiracyjnych wątków, sprowadza się w rzeczywistości do swoistego remiksu uwielbianej Nocy żywych trupów (1968) ze smoliście czarnym humorem i imponującymi dokonaniami w dziedzinie charakteryzacji. Bo jak już wspomniałem, wilcze pyski oraz pazury to wyłącznie efekt animatroniki. Hektolitrom krwi, tonie ołowiu i połaciom wypalonej ziemi towarzyszą kwieciste riposty wypowiadane w koszarowym stylu przez bohaterów. Na czele ekipy chłopaków z początku bawiących się w wojnę stoi Sean Pertwee (Ukryty Wymiar,1997) oraz jego ideologiczny przeciwnik, Liam Cunningham (Więzy Miłości, 1996), co podnosi tylko rangę tego B-klasowego arcydzieła! Wilkołaki w Dog Soldiers nie zakochują się, nie walczą z wampirami, ani nie są częścią wspólnego wszechświata potworów. Po prostu polują, zabijają i jedzą, wyglądając przy tym odpowiednio strasznie, by zjeżyć włos na plecach nie tracąc nic ze swojego majestatycznego uroku.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*