
Szanowni złoczyńcy, szanowne morderczynie. Najsympatyczniejsze święto roku zbliża się nieuchronnie, a my, tradycyjnie, przygotowaliśmy z tej okazji wyliczankę różnorakich, głównie mniej znanych filmów, które zaszufladkować można jako „halloweenowe”, a które z tej okazji polecamy jako wieczorne seanse. Wybrane tytuły są skrajnie różne. Od staroświeckiej pulpy, przez tanią eksploatację, po obrazy poetyckie i melancholijne. Od seryjnych morderców i gangu trędowatych, po duchy, wampiry i mordercze zwierzęta. Od USA i Kanady, po Meksyk i Hong Kong, wreszcie od zapomnianej klasyki z lat 30. ubiegłego wieku po kino współczesne. Łącznie dwanaście filmów pokrótce opisanych przez jedenaście osób, w tym kilkoro zacnych gości: Jakuba Krysiaka (Wieczorny Seans Filmowy), Marcina Zimmermanna (Piramida Instytut), Pannę X (do dziś nie wiemy, kim i skąd jest, ale chyba nikt się nie gniewa), Wojtka Kałużę (Obejrzałem, żebyście Wy nie musieli), Przemysława Murzyna (Opium) oraz Sarę Nowicką (Final Girls). Jak zawsze – zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów. Oraz psikusów. Stay pulp!
1931 i 1933 – Svengali (Archie Mayo) oraz Tajemne moce (Victor Halperin) – Jakub Krysiak

Bezsenna halloweenowa noc to doskonała okazja do wszelakich podwójnych, potrójnych i maratonowych seansów filmowych. Tym, którzy hołdują klimatom retro, pragnę zaproponować na dzisiejszy wieczorny seans filmowy dwa zapomniane dreszczowce sprzed dekad. Ten starszy z nich to osnuta na kanwie powieści Trilby George’a du Mauriera historia niezdrowej relacji pomiędzy niewinną irlandzką modelką a złowieszczym nauczycielem śpiewu, Maestro Svengalim. Wypełniony seksualnymi dwuznacznościami obraz fascynuje przede wszystkim fenomenalną kreacją Johna Barrymore’a, którego tytułowy antybohater, o aparycji Rasputina i ogładzie Wicehrabiego de Valmonta, wykorzystując hipnozę zniewala i kontroluje umysły swoich ofiar. Świdrujące spojrzenie, ekspersyjna mimika oraz ciarkotwórczy tembr głosu sprawiają, że nie tylko blondwłose ekranowe niewisaty, ale również my, widzowie, jesteśmy bezsilnie wobec jego magnetyzującej osobowości. Egigmatyczny kosmopolita dzięki bezpruderyjnej mentalności i rubasznemu poczuciu humoru jest równie charyzmatyczny, co odpychający swoją bezceremonialną amoralnością. Nawiązująca do niemieckiego ekspresjonizmu produkcja absorbuje nominowanymi do Oscara scenografią Antoniego Grota oraz zdjęciami Barney’a McGilla. Plastyczne wykorzystanie czerni i bieli, ogromne cienie rzucane na mury, zniekształcone scenografie, eklektyczne dekoracje i nieproporcjonalne wnętrza oraz niebanalne kadrowanie intensyfikują poczucie fantastyczności i grozy. Dzieło Archiego Mayo, które miało być odpowiedzią Warner Bros. na universalowego Draculę (Tod Browning, 1931) z Belą Lugosim, dziś pozostaje w pamięci najbardziej zagorzałych fanów przedkodeksowych filmów grozy. I jest to jeden z ich najznakomitniejszych przedstawicieli.
Młodsze o dwa lata Tajemne moce opowiadają zupełnie fantastyczną i skomplikowaną, jak na ledwie 65-minutowy film, historię opętania w świecie nowojorskiej socjety. Główna bohaterka Roma Courtney, w którą wciela się olśniewająca Carole Lombard, zostaje opętana przez ducha Ruth Rogen, straconej na krześle elektrycznym seryjnej morderczyni specjalizującej się w polowaniu na zakochanych (i odpowiedzialną za śmierć brata Romy). Równolegle do wątku wędrującej duszy obłąkanej zabójczyni prowadzona jest intryga, w której to wątpliwej reputacji spirytualista Paul Bavian, ex-współpracownik skazanej Ruth, próbuje przekonać główną bohaterkę, że jej zmarły brat stara się z nią skontaktować zza światów. I zdecydowanie w tym dualistycznym prowadzeniu akcji upatruję największą atrakcyjność tejże produkcji. Twócy bez skrupułów obnażają nieuczciwe praktyki i sztuczki naciągacza Baviana, odwołując się w wymowie do takich produkcji jak Kot i kanarek (Paul Leni, 1927) oraz Londyn po północy (Browning, 1927), które racjonalizowany obcowanie ze strachem. Jednocześnie nadprzyrodzone idee (tytuł oryginalny filmu to Supernatural) są traktowane w fabule całkowicie poważnie i okazują się realistycznie należeć do przedstawionego świata. Wielowątkowa i ektrawagancka fabuła kontrastuje to, co namacalne, z tym nadnaturalnym, wyższe sfery ze slumsami, bogaczy i naciągaczy, niewinność i zbrodnię, miłość i żądzę pieniądza. A to wszystko w atmosferze brukowej sensacji z wielkimi nagłówkami przyciągającymi wzrok. I całe to skondensowanie tylu niesłychanych wydarzeń z wyraźnie zaakcentowanymi aspektami paranormalnymi sprawia, że Tajemne moce ogląda się z niemałą satysfakcją.
1934 – The Furies (Slavko Vorkapich) – Marcin Zimmermann

Są filmy, które mogę porównać jedynie do obrazów ze snów, które miałem jako dziecko podczas gorączki. Taki rodzaj filmowego koszmaru robi na mnie największe wrażenie. Stworzyć obraz tak przeszywający to dla twórcy horroru spełnienie marzenia: odbicie się na umyśle widza. Slavko Vorkapich – serbski montażysta, wykładowca i teoretyk filmu – potrafił to robić doskonale. Największą pochwałą jego talentu niech będzie fakt, że montaże fragmentów filmów, do których był zatrudniany, bywają bardziej znane od samych filmów. Nie były to zresztą jedynie montaże w klasycznym tego słowa znaczeniu. Vorkapich nie tylko czuwał edytorsko nad wyznaczonym segmentem filmu, ale i sprawował pieczę nad jego kształtem artystycznym – reżyserował aktorów, doglądał kostiumów czy scenografii. I tak oto w Crime Without Passion ( Ben Hecht, Charles McArthur, Lee Garmes, 1934), kryminale o schodzeniu w dół moralnej spirali przez pewnego nowojorskiego prawnika, znajdziemy zrealizowany przez niego 3-minutowy prolog znany jako The Furies. Cóż to jest za prolog!
W jego trakcie obserwujemy serię kadrów kondensujących ciężar emocjonalny całego, późniejszego filmu. Bang! Wystrzał z pistoletu i spadające krople krwi. Z owych kropli, rodzą się 3 rozwścieczone boginie zemsty – Erynie, wezwane przez przekroczenie praw świata, w tym przypadku popełnienie morderstwa. Ich oczy i twarze, rodzaj radości, który czerpią z nieładu, są absolutnie nie do zapomnienia. Vorkapitch w swojej karierze, zarówno jako montażysta, jak i teoretyk filmu, próbował dojść do sedna natury kina. Nie interesowało go przenoszenie tradycji literackich czy teatralnych, lecz magia i intensywność spotkań wizualnych i dźwiękowych jako prawowity język medium. Ściskanie, szarpanie, podnoszenie oczu widza – umiejętność aż fizycznie odczuwalnej zabawy widzem, sprawiały że Vorkapich zyskał miano specjalisty od potęgowania siły rażenia obrazu. A tutaj siła rażenia jest wręcz atomowa.
1962 – Karnawał dusz (Herk Harvey) – Aleksander Biegała

Strach, niezrozumienie, rozpacz. Te trzy emocje zawładnęły umysłem Mary po tym, gdy samochód, którym podróżowała z przyjaciółkami, wpadł do rzeki, a ona – jako jedyna z całej grupy – szczęśliwie uszła z życiem. Nikt nie potrafi wyjaśnić, jakim cudem przetrwała pod wodą kilka godzin i wyszła z katastrofy bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Po dojściu do siebie wyrusza w kierunku Salt Lake City, by podjąć pracę w jednym z tamtejszych kościołów na stanowisku organistki. Podczas podróży samochodem zaczynają nękać ją wizje pewnego mężczyzny przypominającego upiora. Od tego momentu już nic nie będzie takie samo, a pobyt w nowym miejscu spotęguje jedynie obłęd i frustrację. Obraz Herka Harvey’a to stylowa i oryginalnie opowiedziana historia, gdzie bijący z ekranu minimalizm tylko podbija jakość tego niskobudżetowego dzieła. Na szczególną uwagę zasługują zwłaszcza ujęcia odbić sylwetek w szybach samochodu i oknach mieszkania wynajmowanego przez główną bohaterkę, zaś finałowe partie w opuszczonym wesołym miasteczku to już absolutna uczta dla zmysłów. Pustka, jaka otaczała Mary w mieście, dopiero w zrujnowanym lunaparku i jego mrocznych korytarzach znajdzie swoje idealne ucieleśnienie. Posępny nastrój uwydatnia dodatkowo klimatyczna ścieżka dźwiękowa autorstwa Gene’e Moore’a, na którą składają się głównie dźwięki ulubionego instrumentu uczestniczki tych niewytłumaczalnych zdarzeń. Melodie, jakie wydobywają się z organów doskonale korelują bowiem z surowymi, czarno-białymi zdjęciami Maurice’a Prathera, tworząc w konsekwencji niezapomniany film grozy. Ponadto dodatkowym atutem produkcji jest brak scen przemocy, co w wypadku obrazu zakwalifikowanego jako horror wydaje się na swój sposób innowacyjne. Karnawał dusz to nie tylko nastrojowa produkcja nasiąknięta mrokiem, lecz przygnębiająca opowieść umiejętnie mieszająca jawę ze snem, gdzie główna bohaterka, z bliżej nieokreślonych powodów, izoluje się od świata. Może wcale nie przeżyła, a otaczający ją ludzie są także martwi?
1970 – Santo vs. the Riders of Terror (Rene Cardona) – Marcin Zembrzuski

Kawał urokliwego mexploitation, a zarazem jedyny film o zamaskowanym zapaśniku Santo, który zaliczany jest w poczet westernu. Co prawda – i co dla nas kluczowe – nie obyło się tu bez wpływów kina grozy, wszakże definiujących większość Santo-produkcji. Film rozgrywa się gdzieś pod koniec XIX wieku, głównie na terenie miasteczka, które wygląda na amerykańskie, chociaż zamieszkują je sami Meksykanie. Akcja rozpoczyna się, kiedy pewnej nocy z pobliskiego szpitala dla trędowatych ucieka sześcioosobowa grupka uzbrojonych pacjentów. Uciekinierzy poruszają się bardzo sztywno, a ich twarze pokrywa potworna zgnilizna, co w połączeniu ze scenami, w których poszukując nocą jedzenia sieją terror wśród przerażonych farmerów, zawsze w akompaniamencie odpowiednio złowieszczej muzyki, czyni sprawę jasną – oto western żeniony ze swoistym zombie-horrorem! Żeby było ciekawiej, strach mieszkańców przed zarazą postanawiają też wykorzystać lokalni bandyci, zaraz rzucający się w wir złodziejstwa i mordu, co z kolei sprawia, że szarzy obywatele zaczynają się domagać bezlitosnego linczu. Lokalny szeryf nie potrafi ogarnąć narastającego bałaganu, więc nie pozostaje mu nic innego, jak wezwać na pomoc legendarnego siłacza-detektywa Santo. Ten zaś, najwyraźniej odpoczywając już od potyczek z wampirami, wilkołakami i Marsjanami, jakich miał pod dostatkiem w latach 60. XX wieku, przybywa do wieku wcześniejszego, aby uchronić swój lud tak przed trądem, jak i bandytyzmem. A co z tego wychodzi? Otóż jeden z najlepszych filmów o perypetiach luchadora. Standardowe dlań sceny bójek oraz obrazy potworów (lub „potworów”) zgrabnie łączy ze strzelaninami (kilka fragmentów zaskakuje brutalnością), konnymi pościgami, a nawet pewną ambiwalencją moralną i krytyką społeczną. Oczywiście ciągle jest to kreskówkowe – w końcu to Santo – jednak z bardzo fajnie pomyślanym scenariuszem i solidną „B-klasową” realizacją. A jakby komuś było mało hybrydowego charakteru, to dodam, że powstała też druga wersja filmu, zatytułowana Lepers and Sex, która dodaje osiem minut erotyki. Tak jest, film wchodzi wówczas na teren sexploitation, jednakże, jak to zwykle w takich wypadkach bywa, dodatkowe sceny charakteryzują się monotonią, techniczną nieporadnością i brakiem większego sensu, a tym samym ciągną całość w dół. Rzecz więc tylko dla komplecistów. No, oraz tych, którzy ponad seanse halloweenowe stawiają seanse walentynkowe.
1971 – Dreszcz wampirów (Jean Rollin) – Panna X

Jean Rollin. Poeta euro-horroru. Może ma lepsze filmy. Sama może wolę kilka innych. Ale tylko ten ma wampira, który chowa się w wielkim zegarze. Oraz wampira wchodzącego przez komin jak Święty Mikołaj. I mam do niego sentyment, bo to był mój pierwszy Rollin. Pierwszy i od razu miłość. Kino unikatowe. Zaczyna się od przejażdżki samochodem. Para nowożeńców jedzie przez francuską prowincję i zatrzymuje się na noc w zamku. Czy ten zamek opuści? Zamek należy do kuzynów panny młodej, ale ci już nie żyją. W zamku znajdują się inne postaci. To wampiry, które będą uwodzić i manipulować bohaterów. Te damskie są piękne, tajemnicze, seksowne. Te męskie są karykaturalne. Ciężko opisać fabułę tak, by brzmieć logicznie. Dreszcz wampirów to kino pulpy i poezji. Taki dziwny sen. Jedne postaci chodzą po cmentarzu nocą. Inne siedzą nago w ruinach dawnych budynków. Dużo chodzenia po spiralnych schodach i zwiedzania małego zamku. Błądzenia, szukania się nawzajem. Są dziwne ceremonie, jest dużo erotyki. Scenariusz tajemniczy, zabawny, niezwykły, chociaż chwilami jakby pisany na kolanie. Ale to nieważne. To kino klimatu, a ten jest cudowny. Dużo robi muzyka – to progresywny rock, który buduje całą opowieść. Podkreśla nierealność, dodaje też taki rebeliancki charakter. A Rollin to była trochę taka rebelia przeciwko normom horroru. Nie ma drugiego takiego filmu.
1974 – The Killer Snakes (Chic-Hung Kuei) – Mateusz R. Orzech

W 1973 roku Chih-Hung Kuei, po krótkim pobycie na terenie współczesnego kina akcji, ruszył na podbój kina eksploatacji. W tym samym czasie słynne Shaw Brothers, zainspirowane lokalnym sukcesem Szczurów (1971), postanowiło zrealizować w swoim studiu podobną do nich produkcję i jej reżyseria naturalnie przypadła Kueiowi. W The Killer Snakes wykorzystał on cechy swoich poprzednich filmów: sadomasochistyczną erotykę z Bambusowego domu dla lalek (1973), społeczny komentarz i brudny, realistyczny sposób prezentowania akcji z The Delinquent (1973)oraz mordercze węże z Payment in Blood (1973).
The Killer Snakes skupia się na Hungu Chi (Kwok-Leung Kam), młodym mężczyźnie, który jest brzydki, wstydliwy i biedny, przez co jest częstym obiektem wyśmiewania i znęcania się. Nosi też w sercu traumę z dzieciństwa związaną z sadomasochistycznym seksem, jaki uprawiała jego matka. Protagonista jest absolutnym outsiderem, postacią ekstremalnie sfrustrowaną i stopniowo coraz silniej nienawidzącą ludzi. Jego jedynym połączeniem z lepszą stroną człowieczeństwa jest Chuan Xiao (Maggie Li), miła dziewczyna, w której się zakochał. Niebawem jednak chłopak zostaje brutalnie pobity i okradziony na oczach niereagujących przechodniów, podczas gdy Xiao ma zostać sprzedana do prostytucji… Mimo społecznych komentarzy The Killer Snakes to prymarnie kino eksploatacji z dość niewybrednymi scenami przemocy i golizny. Protagonista wykorzystuje jadowite, duszące i inne gady na wszystkich, którzy go skrzywdzili. W scenach ataków zwierząt oglądamy powoli umierających ludzi, puchnących i pokrytych ranami. Chi ponadto porywa kobiety – oczywiście te, które wcześniej się nad nim znęcały – i poddaje je torturom. Skrajny pesymizm nadał obrazowi nihilistycznego wymiaru, a nawiązujące do japońskiego kina erotycznego sceny BDSM, psychodeliczny anturaż oraz liczne ataki węży, cechujące się grozą oraz gore, złożyły się na pozycję stanowiącą ważny krok w rozwoju hongkońskiego kina eksploatacji.
Omawiając film nie można pominąć faktu, że w procesie jego realizacji dochodziło do przemocy wobec licznych węży. W filmie pojawiają się trzy szczególnie niepokojące sceny okrucieństwa wobec zwierząt.
1982 – Godziny odwiedzin (Jean-Claude Lord) – Marta Płaza

W latach 70. i 80. rząd kanadyjski wprowadził nowe przepisy podatkowe, które miały pomóc w napędzaniu rodzimej produkcji filmowej, praktycznie nieistniejącej w tamtym czasie. Aby zakwalifikować się do ulgi dany film m.in. musiał trwać minimum 75 minut; a co najmniej 75% usług produkcyjnych i postprodukcyjnych musiało zostać ukończonych w Kanadzie. Zezwolenie na odliczenie od dochodu podlegającego opodatkowaniu nawet 100% kosztów inwestycji istotnie spowodowało ogromny wzrost liczby nowych produkcji. Były to zarówno filmy Davida Cronenberga, jak i mniej efektowne i często niesłusznie krytykowane fulmy, jak właśnie Godziny odwiedzin. Co ciekawe, film Lorda trafił na niesławną listę video nasties. Często nazywany slasherem, choć bliżej mu do klasycznego thrillera, opowiada historię Deborah Ballin, feministycznej dziennikarki-aktywistki. Kobieta po swoim kolejnym płomiennym występie w programie talk show staje się celem mizoginistycznego seryjnego mordercy, Colta Hawkera. Mężczyzna napada na bohaterkę w jej własnym domu, a gdy nie uda się mu jej zabić, podąży za kobietą aż do szpitala, gdzie będzie wypatrywał kolejnych ofiar. Godziny odwiedzin to film, który znakomicie operuje stosunkowo ograniczoną przestrzenią. Większość akcji dzieje się w zaciemnionych i niemal wymarłych korytarzach szpitala, gdzie klaustrofobia momentalnie szybuje. Tym bardziej, że morderca (w którego wciela się sugestywnie obślizgły Michael Ironside) ma niebywałą zdolność do zlewania się z tłem i niespodziewanego osaczania swoich ofiar. Często w ogóle przez nikogo nie niepokojony, porusza się jak cień między kolejnymi salami. Hawker łączy tym samym nieokreślony charakter slasherowego boogeymana z upiornymi skłonnościami jak najbardziej realnego seryjnego mordercy. Szczególnie wtedy, gdy tropi swoje ofiary (często na ejtisowo paskudnych ulicach) czy robi ołtarzyk z ich ostatnich zdjęć. Kawał kina spod znaku true crime’owej paranoi.
1993 – Kleszcze (Tony Randell) – Piotr Kuszyński

Tyler Burns (w tej roli Seth Green) to straumatyzowany nastolatek, który panicznie boi się dużych przestrzeni, a w szczególności lasów. Aby pomóc mu zwalczyć fobie zostaje on wysłany przez ojca na obóz dla młodzieży z problemami, który, a jakżeby inaczej, znajduje się w lesie. A jak często z takim terenem bywa, roi się w nim od kleszczy, które stają się zmorą nastolatków i ich opiekunów. Należy więc zadbać o odpowiednio zakrywający ubiór, wysokie buty oraz spryskać się odpowiednim repelentem i w ten sposób ochronimy się przed ugryzieniem kleszcza. Prawda? Niestety, nie tym razem, bowiem prezentowane w filmie osobniki są nie tylko wyjątkowo wredne, ale i na tyle duże, że w kontakcie z nimi potencjalna bolerioza będzie najmniejszym problemem. Są one wynikiem mutacji, wywołanej przez chemiczne świństwo służącego do pryskania marihuany. Osiągają one zatem rozmiary małych i średnich ssaków, z powodzeniem przebijają się przez ubrania i biegają jak szalone. I jeśli brzmi to dla was absurdalnie, to zapewniam was, zdecydowanie tak jest. To silnie przegięty reprezentant animal attack, w którym nie brakuje akcji i scen z tytułowymi paskudami. Te wyglądają naprawdę paskudnie i oślizgle, co w połączeniu w dość kreatywnym i cokolwiek humorystycznym podejściem do scen śmierci, daje nam świetnego kandydata na horrorową rozrywkę przy piwie i chipsach. Realizacyjnie Kleszcze robią świetne wrażenie i to mimo ponad trzydziestu lat na karku i dość niewielkiego budżetu. Idealna pozycja do obejrzenia na seansie double feature w połączeniu ze Ślimakami (1988) Juana Puquera Simóna.
2007 – Upiorna noc Halloween a.k.a. Trick ‘r Treat (Michael Dougherty) – Wojtek Kałuża

Możecie się śmiać, ale już od dobrych kilku lat nie wyobrażam sobie Halloween bez seansu Trick 'r’ Treat. Ten film jak mało który uchwycił sedno tego wciąż nieco obcego nam kulturowo święta, uwypuklając wszystkie jego najlepsze cechy. To również wspaniały hołd dla klasycznych antologii grozy pokroju Opowieści z Krypty czy Creepshow, idealnie grający na nostalgii widza i tworzący jednocześnie nową, fantastyczną jakość. A wszystko to zrodzone z głębokiej miłości do horroru, która wylewa się tutaj z każdego kadru. Cztery opowieści, które zostały przedstawione w filmie, traktują o różnych aspektach Halloween, rzucając przy tym trochę światła na historię samego święta. Nie zabraknie też bardziej „klasycznych” elementów grozy, takich jak wampiry, wilkołaki, czy zamaskowani seryjni mordercy. Każda z „nowelek” wydaje się być z początku boleśnie przewidywalna, ale tylko do czasu – twórcy bowiem przygotowali kilka naprawdę zgrabnych twistów, dzięki którym pewne zabiegi fabularne na długo pozostaną w Waszej pamięci. Nie będę spoilerował, ale zdradzę tylko, że wszystkie epizody Trick 'r Treat pięknie się ze sobą przeplatają i łączą w jedną całość, przez co oglądanie filmu ponownie i wyłapywanie co poniektórych smaczków to czysta przyjemność. W obsadzie brakuje co prawda głośnych nazwisk, ale kilka twarzy na pewno rozpoznacie, a wszyscy są w swoich rolach doskonali (na osobną wzmiankę zasługuje fenomenalny Brain Cox). Jak przystało na dobry horror, nie mogło zabraknąć elementów gore i rewelacyjnych, praktycznych efektów specjalnych – oba aspekty zostały potraktowane z odpowiednim namaszczeniem. Mimo wszystko to jednak fabuła stanowi najmocniejszy punkt filmu – zupełnie jakby przefiltrowano wszystko, co było najlepsze w Opowieściach z Krypty i podlano smakowitym, halloweenowym sosem. No i jest jeszcze Sam – swoista „maskotka” filmu, która na tyle spodobała się fanom horroru, że doczekała się własnej figurki wyprodukowanej przez dobrze znaną firmę Neca. Trick 'r’ Treat to dla mnie Halloween w pigułce – pełna pasji opowieść o tym urokliwym święcie, przy której każdy powinien świetnie się bawić.
2012 – Evidence (Howie Askins) – Przemysław Murzyn

Film zaczyna się jak cała masa found footage z początku drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Dwie parki jadą piknikować za miasto, a jeden z chłopaków bierze ze sobą kamerę, aby nagrać bliżej niesprecyzowany dokument. Duch Blair Witch Project (Eduardo Sanchez, Daniel Myrick, 1999) unosi się nad Evidence, a twórcy do pewnego momentu nie robią wiele, aby tego oczywistego skojarzenia się pozbyć. Sielanka, wygłupy przy ognisku przerwane nagle przez dziwne odgłosy dobiegające z głębi lasu. Sztampa. Dowiadujemy się, że za odgłosy odpowiedzialne są futrzane stwory przypominające krzyżówkę szympansa z pudlem, a nasza wesoła czwórka zaczyna grać z nimi w ganianego po lesie. Wciąż nic szczególnie odkrywczego. Ale gdzieś w połowie filmu twórcy Evidence sami sobie zdają sprawę, że daleko na tym schemacie nie zajadą, odpinają więc wrotki i film robi się dość porąbany w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Okazuje się, że puchate monstra nie są żadnymi krewnymi Sasquatcha, lecz efektem eksperymentów genetycznych przeprowadzanych w pobliskiej bazie wojskowej. I wtedy film zmienia się w krzyżówkę Half-Life z Outlastem. Zachowując wszelkie proporcje, bo wspomniana baza przypomina raczej podupadłą farmę dziadka jednego z filmowców. Ale co tam się nie dzieje – oprócz futrzaków bohaterów atakują jacyś obłąkańcy, część z nich w maskach przeciwgazowych na głowach. Kule świszczą nad głowami, wyją syreny alarmowe, rozpętuje się totalny chaos, a panika bohaterów podskórnie udziela się też widzowi. Zapomnijcie o subtelnej grozie, w Evidence mamy desperacką walkę o przetrwanie. I nie szkodzi, że nie ma to sensu. Niski budżet i atrybuty typowe dla found footage typu histerycznie trzęsąca się kamera przestają przeszkadzać. Jasne, wciąż należy pamiętać, że to pół-amatorska robota, ale mi jako fanowi tego podgatunku horroru naprawdę zaimponowało podejście twórców, którzy nie kalkulowali, nie odsiali pomysłów, które wydały im się zbyt absurdalne.
2024 – In a Violent Nature (Chris Nash) – Sara Nowicka

Czy podczas oglądania slashera można mieć miarowy oddech i wyrównaną akcję serca? Chris Nash pokazuje, że można, a oglądanie jego In a Violent Nature jest równie relaksujące, co kąpiele leśne. Zabójca o traumatycznej biografii atakuje tutaj wśród kanadyjskich drzew, a jego zemsta jest wymierzona w stronę grupy młodzieży. Powód? Jeden z chłopaków kradnie mu niezwykle cenny naszyjnik. Formalnie dużo tu się dzieje: POV mordercy, nieoczywiste ujęcia, kadry z lotu ptaka, zabawy natężeniem dźwięku, stylizacja na kino Gusa van Santa… Tak, reżyser przyznaje, że film jest przełożeniem estetyki takich filmów jak Gerry (Gus Van Sant, 2002) na język horroru. Jest więc tempo slow, ale dzięki audiowizualnemu dopracowaniu i oryginalnym zabiegom senność podczas seansu nikomu nie grozi. In a Violent Nature to jednocześnie typowy slasher – jest w nim miejsce na intymne rozmowy młodych bohaterek i bohaterów oraz sztubackie żarty. Jako miłośniczka jogi muszę docenić wyjątkową scenę porannego rozciągania. To dowód na to, że niezależnie od elastyczności danego ciała, pomoc drugiej osoby zawsze jest mile widziana.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis