[Tekst pierwotnie opublikowany w październiku 2019 roku]
Szanowne zjawy! Miłe ghule! Już niebawem Halloween! Jeśli planujecie świętować w domu (czy to w samotności, czy w kameralnym towarzystwie bliskich wam stworów), to my już tradycyjnie służymy pomocą w postaci tekstu zbiorczego, w którym opisujemy co bardziej niedoceniane i obskurne perełki kina grozy. Tym razem swoje typy poleca Wam jedenaście humanoidów z głębin, w tym trójka gości: Karolina Graczyk (Mors Dicit), Agnieszka Melcer (Opium) oraz Kamil Rogiński (Drugged by Movies). Zapraszamy!
PS. Obrazek zdobiący dzisiejszy tekst to, rzecz jasna, fragment plakatu do The Beyond (1981) w reżyserii maestro Fulciego.
Oskar Dziki
Kristy reż. Olly Blackburn, 2014
Choć może nakręcony przez Blackburna film nie dotyczy bezpośrednio Halloween (historia rozgrywa się podczas Święta Dziękczynienia), to jego miejsce na liście obrazów wartych obejrzenia tego szczególnego dnia jest zasadna. Kristy wykorzystuje motyw „przypadku” i ubiera go w mrożącą krew w żyłach horrorową otoczkę, która ze skutecznością Lorda Vadera trzyma nas za gardło przez praktycznie cały seans! Justine (Haley Bennett) zmuszona zostaje spędzić czwarty czwartek listopada samotnie na terenie kampusu swojej uczelni. Przyjaciele wrócili do domów, personel ograniczył się do minimum, a okolica stała się placem zabaw dla czwórki zamaskowanych zwyrodnialców, którzy dla zabawy wybierają przypadkowego osoby i wciągają je w przerażającą zabawę w kotka i myszkę. Blackburn nie odkrywa tutaj przysłowiowego koła na nowo, to raczej maglowanie tych samych, sprawdzonych motywów. Poboczne postacie są marginalizowane, fabuła jest prosta i nie mówi nam zbyt wiele, a niektóre ruchy naszej bohaterki wydają się w kontekście całej sytuacji wielce absurdalne. Pomimo tego Kristy emanuje niesamowitą atmosferą czystego, pierwotnego terroru utrzymanego w idealnie wyważonym tempie. Do tego obraz ten, jak na swoje proste założenie, jest wręcz przepięknie nakręcony! Scena, w której bohaterka ukrywa się w uczelnianym basenie po równo zachwyca swoim pięknem, jak i jeży włos na plecach odpowiednią grą na naszych nerwach. Twórcy dość mocno kłaniają się również slasherom z lat 80. i 90. (przez co wybaczyć można wyżej wymienione wady i łyknąć je jako obraną konwencję) dając nam stereotypową bohaterkę w stylu cichej myszki pokazującą prawdziwą wolę przetrwania. Również fakt, że trzon zagrożenia stanowi inna kobieta, jest mile odświeżający. Warto więc sięgnąć po Kristy wtedy, kiedy halloweenowy maraton potrzebować będzie solidnej dawki energii. Bo w końcu to film opowiadający o rozrywce, samemu dostarczając niezliczone jej pokłady!
Karolina Graczyk
The Queen of Black Magic reż. Lilik Sudjio, 1981
Murni nie ma szczęścia w miłości: Kohar, jej niedoszły narzeczony, zmywa się po szybkim numerku w krzakach, a na ślubnym kobiercu staje z inną kobietą. Wesele obfituje w nadprzyrodzone wydarzenia, co wywołuje panikę wśród biesiadników. Pozbawiona godności dziewczyna pada ofiarą sprowokowanego przez pana młodego linczu: jej dom staje w płomieniach, zaś ona sama, oskarżona o uprawianie czarnej magii, zostaje zrzucona z klifu. Cudem przeżywa i trafia do chaty wygnanego z wioski czarownika, który postanawia wytrenować ją w sztukach magicznych, by później wykorzystać do zrealizowania własnego bezlitosnego odwetu. Tak w skrócie przedstawia się fabuła pewnego uroczo nieporadnego, ale unikatowego horroru z Indonezji. Najmocniejszą stroną Królowej czarnej magii są fantastycznie pomysłowe, podlane wysoką dawką gore sceny pomsty. Aż żal zdradzać patenty, którymi Murni wykańcza kolejno swoich wrogów; dość powiedzieć, że jeden z najbardziej efektownych momentów obejmuje wybitnie żywotną głowę oraz fruwające jajko! Jak więc można się domyślić, to film, który do katalogu uniwersalnej grotechy garściami dokłada dziwactwa z lokalnych wierzeń – a efekt jest trudny do zapomnienia. W roli porzuconej dziewczyny, która z kozła ofiarnego przekształca się w mściwą wiedźmę, wystąpiła Suzzanna, twarz indonezyjskiego horroru, w latach 70. wywołująca wiele kontrowersji coraz to odważniejszymi rolami. Szczyptę erotyki można znaleźć i tu, pod postacią zmysłowych fikołków w świetle księżyca czy rozkoszy doznawanej podczas karmienia niemowlęcia. Murni to jednak przede wszystkim dziewczę o dobrym sercu (które wprawdzie nie przeszkadza jej w delektowaniu się krwawą zemstą), zmanipulowane najpierw przez kochanka, a później przez pozornie pomocnego czarownika. Zabawy przy śledzeniu jej drogi co nie miara, a końcowy plot twist rodem z Mody na sukces tylko utwierdza w tym przekonaniu.
Piotr Kuszyński
The Last Man on Earth reż. Sidney Salkow, Ubaldo B. Ragona, 1964
Vincent Price jako ostatni człowiek na Ziemi w pierwszej adaptacji słynnej powieści Richarda Mathesona pod tytułem Jestem legendą. Tajemnicza choroba atakuje Europę, a następnie Stany Zjednoczone zamieniając większość populacji w “wampiry”. Dlaczego w cudzysłowie? A to dlaczego, że stwory te – choć boją się światła, generalnie nie przepadają za czosnkiem i mordowane są za pomocą starego, dobrego osinowego kołka wbitego prosto w zimne serducha – mają wiele wspólnego z późniejszymi żywymi trupami z przełomowego debiutu George’a Romero. Są wolne, w pojedynkę dość słabowite i nieszczególnie inteligentne. Grany przez Price’a dr Robert Morgan to naukowiec, który najprawdopodobniej jest jedyną osobą odporną na zarazę i który całe swoje życie (a raczej pozostałe mu skrawki) poświęca na mordowanie nieprzyjaznych mu umarlaków. Jego codzienność jest wypełniona rutyną: codziennie rano ostrzy nowe kołki, wymienia rozbite lustra na nowe („wampiry” nie znoszą swoich odbić) oraz dba o nowe porcje czosnku. Podróżuje też po mieście w poszukiwaniu kryjówek nieumarłych kreatur, by w korzystnym dla siebie momencie odesłać je na tamten świat. The Last Man on Earth początkowo jawi się jako niezbyt wyróżniająca się i dość tania ramotka, która jednak z każdą kolejną minutą coraz bardziej porywa widza. Czym? Przede wszystkim wypełnioną pustką i rozpaczą atmosferą, a także tym, jak wspaniale obrazuje stan psychiczny człowieka, który stracił już wszystko. To film o niezwykle dużych pokładach grozy, która jednak nie pochodzi z elementów nadnaturalnych, a z lęku przed utratą bliskich i brakiem sensu życia. Niezwykle mocna i emocjonująca pozycja w filmografii Vincenta Price’a.
Michał Mazgaj
Władca życzeń reż. Robert Kurtzman, 1997
Choć jest on jednym z najbardziej ikonicznych twórców kina grozy, Wesa Cravena można określić raczej jako reżysera nierównego. Był on także producentem i produkcje, które reklamował swoim nazwiskiem, również potrafiły prezentować sobą dość wątpliwy poziom. W tym potoku przeciętności jednak znalazło się miejsce dla kultowej perełki, o której sukcesie powinien świadczyć chociażby fakt posiadania aż trzech kontynuacji (niestety każda kolejna coraz gorsza). Władca życzeń opowiada o Dżinie (Andrew Divoff), który przez długi czas był uwięziony w opalowym kamieniu; teraz jednak zostaje wypuszczony na wolność, by spełniać życzenia każdej osoby, którą zdoła skusić. Czyni to, ponieważ dzięki duszom ludzi, które zdoła posiąść i spełnieniu trzech życzeń osoby, która go wypuściła, będzie mógł sprowadzić swoją rasę na Ziemię. Koncept nie wydaje się zbyt odkrywczy, służy jednak autorom to stworzenia prawdziwego mariażu nawiązań do mniej lub bardziej kultowych filmów grozy lat 80. i 90. Dżin, podobnie jak tytułowy bohater filmu Czarnoksiężnik: Armageddon (1993), wykorzystywać będzie swoje magiczne moce, aby uśmiercać kolejne osoby na różne wyszukane sposoby i jedynym, co go ogranicza, jest to, że ktoś musi sobie czegoś zażyczyć. Scenarzystą Władcy życzeń jest Peter Atkins, najbardziej znany ze swojej pracy nad sequelami Hellraisera (1987) i jeżeli ktoś pamięta scenę masakry w nocnym klubie z trzeciej części tego cyklu, to ta pojawia się także tutaj. I to dwa razy! Gratką dla fanów będą też liczne cameo takich aktorów, jak Kane Hodder (odtwórca roli Jasona Vorheesa od 1988 roku), Tony Todd (Candyman (1992)), czy Reggie Bannister (Phantasm (1979)). Co więcej, narratorem w napisach początkowym jest Angus Scrimm (odtwórca roli Tall Mana również z Phantasm), a drugoplanową postać odgrywa sam Freddy Krueger, czyli Robert Englund – a to tylko te najbardziej oczywiste. Władca życzeń ma w zanadrzu także całkiem sporą dawkę brutalnych scen, prezentując chociażby szkielet rozrywający ciało, a także demonicznego złoczyńcę. Wszystko to jednak samo w sobie nie wykracza poza zwykłą rzemieślniczą solidność. I choć całość nie ma w sobie nic komediowego, z powodu tak licznych mrugnięć okiem do fanów gatunku trudno też traktować ją zupełnie poważnie. Film Roberta Kurtzmana będzie gratką dla widzów obytych w gatunku, którzy mogą podczas seansu bawić się w wyłapywanie kolejnych nawiązań i aktorskich cameo; postrzegać go także można jako swego rodzaju list miłosny do wszystkich wymienionych wyżej filmów. To kombinacja znajomych elementów, która daje radę wytworzyć swoją własną tożsamość, a nawet zaskoczyć widza kilkoma całkiem pomysłowymi rozwiązaniami.
Agnieszka Melcer
W mroku pod schodami reż. Wes Craven, 1991
Na długo przed horrorami Jordana Peele’a, Wes Craven postanowił opowiedzieć historię, w której satyra i ostry komentarz dotyczący klas i ras były równie ważne, co groza i napięcie. Pomysł na W mroku pod schodami narodził się w jego głowie po artykule w gazecie opisującym szanowaną rodzinę trzymającą w piwnicy swoje dzieci. Koszmar wyszedł na jaw po tym, jak sąsiedzi donieśli o parze czarnoskórych włamywaczy widzianych na terenie posesji. Cravenowi spodobała się ironia tej historii: największe zewnętrzne zagrożenie dla sielskiej klasy średniej okazało się kluczem do odkrycia tego o wiele gorszego, tkwiącego w środku zła. Reżyser sprytnie połączył ten wątek ze swoim snem, którego bohaterem był pozornie zwyczajny dom, będący w środku labiryntem sprytnie poukrywanych komnat i przejść. W mroku pod schodami to mocny gatunkowy miszmasz. Mamy tutaj zarówno horror, jak i humor. Jest też nieco gotyckiej melodramy niczym z Kwiatów na poddaszu, ciut zombie klimatów prawie jak u Romero, szaloną rodzinkę jak u Hoopera (aczkolwiek w wersji bardziej light) oraz kino z ciekawym kulturowo-społecznym przesłaniem. W mroku pod schodami to horror gentryfikacyjny – główni złoczyńcy (kazirodcze rodzeństwo, w tej roli znani z Twin Peaks Nadine i Ed czyli Everett McGill i Wendy Robie) to para bezwzględnych właścicieli nieruchomości eksmitujących ubogie społeczności, by potem odsprzedawać kamienice pod grunty przemysłowcom. Ważnym bohaterem tej opowieści jest i sam dom. Film rozgrywa się głównie w jednym miejscu – rezydencji pułapce niczym z fantazji H.H Holmesa. To szalona i energiczna groteska (gwoździem programu jest uzbrojony po zęby McGill, biegający po domu w stroju gimpa) zaserwowana z mnóstwem frajdy, lekkim kampem i obowiązkowo jaskrawo czerwoną jak na tamte czasy krwią.
Marta Płaza
The Tingler reż. William Castle, 1959
Głównym bohaterem filmu jest Dr Warren Chapin (Vincent Price), naukowiec bezgranicznie poświęcony badaniom nad naturą strachu. Pewnego dnia odkrywa, że w momencie największego przerażenia wewnątrz ludzkiego ciała zalęga niebezpieczny pasożyt – tytułowy „mrowiec”. Doktor Warren będzie musiał dociec, w jaki sposób pozbyć się go z organizmu ofiar zanim będzie za późno. Czy można znaleźć lepszy film na Halloween od tego, który opowiada o sile i mocy sprawczej ludzkiego lęku? The Tingler, mimo kuriozalnego pomysłu, jest wyjątkowo pomysłową rozrywką, która przetrwała próbę czasu. Przede wszystkim dzięki świetnie wykreowanemu tytułowemu stworowi, zdjęciowym trikom (sześćdziesiąt lat temu scena z wanną pełną czerwonej krwi (i to w czarno białym filmie!) pewnie niejednemu śniła się po nocach), a nawet burzeniu czwartej ściany, w scenie początkowej, gdzie pierwsze skrzypce gra sam reżyser i w finale, z wyjątkowym ostrzeżeniem Vincenta Price’a. Ciekawą woltą okazało się również przerobienie wątku szalonego naukowca na wątek naukowca, który musi uważać na knujących przeciwko niemu bliskich. William Castle oprócz zadbania o odpowiednią atmosferę we wprowadzeniu filmu wiedział też, jak właściwie go „sprzedać”. Premierze Tinglera towarzyszyło użycie sztuczki zwanej „Percepto!”. Chodziło o zamontowanie w niektórych fotelach kinowych wibrujących urządzeń które aktywowały się podczas określonych momentów filmu. Brzęczyki te były właściwie niewielkimi silnikami używanymi do odladzania skrzydeł samolotów w czasie II wojny światowej. Koszt użycia takiego sprzętu ostatecznie zwiększył budżet filmu aż o 250 000 dolarów. Dla Castle’a to jednak nadal było mało! Postanowił więc zatrudnić podstawionych widzów, którzy mieli krzyczeć i mdleć na salach kinowych. W holu kina miały znajdować się fałszywe pielęgniarki, a na zewnątrz stała nawet karetka! „Zemdlały” delikwent miał zostać wyniesiony na noszach i zabrany w karetce po to, aby wrócić na następny pokaz. Całe to oszustwo wpisywało się idealnie w myśl przewodnią filmu: pamiętajcie, krzyk w odpowiednim momencie może uratować Wam życie!
Kamil Rogiński
Howling 2: Your Sister is a Werewolf reż. Philippe Mora, 1985
The Howling (1981) w reżyserii Joego Dante to jeden z lepszych filmów o wilkołakach i horrorów w ogóle. Czym jest zatem powstałe cztery lata później Howling 2 (znane z takimi podtytułami jak Your Sister is a Werewolf oraz Stirba – Werewolf Bitch)? Dla wielu – fatalnym sequelem plującym na wszystko, czym był pierwowzór. Powodem do zażenowania dla Christophera Lee (grającego tutaj u boku… Reba Browna; takie połączenia zdarzają się raz na milenium), który później przepraszał Dantego za ten wybryk na planie Gremlins 2 (1990). Większość natomiast zdaje się nie zauważać, że to przede wszystkim doskonała rozrywka. Trudno się nie zakochać w filmie o wilkołakach, gdzie stroje monstrów to przerobione kostiumy z Planety małp (ku pierwotnemu przerażeniu reżysera, gdy otrzymał je od studia), akcja rozgrywa się w udającej Transylwanię Czechosłowacji, a przez cały czas przygrywa powtarzający się i wwieracający w uszy new-wave’owy utwór stworzonego na potrzeby produkcji zespołu Steve Parsons & Babel. Mieszanka wybuchowa, która pomimo licznych niedociągnięć, dziwactw i śmiesznostek wręcz ocieka niepowtarzalnym klimatem (w tym, przez miejsce akcji, dziwnie nostalgicznym i swojskim). Po latach sam Philippe Mora przyznał, że film w założeniu miał mieć nieco absurdalny ton. Ile w tym prawdy, a ile poddania się opinii publiki – ciężko odpowiedzieć. Tak jak ciężko odpowiedzieć na zadane powyżej pytanie: Czym jest Howling 2? Dziełem szaleńca, zamierzonym kiczem etc.? Tego nigdy się nie dowiemy. Wiadomo natomiast, że to kupa dobrej zabawy, idealnej na halloweenowy wieczór i nie tylko.
Antoni Urbanowicz
Nocne zjawy reż. Peter Graham Scott, 1962
Oto przed wami miasteczko Dymchurch. Żywot tutaj wydaje się być całkiem przyjemny jak na realia XVIII-wiecznej Anglii. Jednakże pojawiają się złowrogie pogłoski o nielegalnym przemycie dużej ilości alkoholu z miasteczka do Francji, a na okolicznych bagnach zalęgła się właśnie nieczysta moc, która objawia się pod postacią jeżdżących konno szkieletów. W dodatku lokalny wielebny posiada twarz Petera Cushinga, co zwykle nie oznacza niczego dobrego. Nocne zjawy to stosunkowo mało znany hammerek, którego raczej nie odnajdziemy w rankingach najbardziej znanych czy najlepszych produkcji owej wytwórni. Zupełnie niesłusznie, choć z góry uprzedzam, że nie jest to stricte horror w standardowym rozumieniu tego słowa, ale na święto dyni będzie się jak najbardziej nadawać. Otóż film stanowi niecodzienny mariaż thrillera z gotyckim kinem grozy i… filmem awanturniczym o piratach! Taka niecodzienna mieszanka ukazuje, jak cudownym zjawiskiem potrafił być Hammer w swoim złotym okresie twórczości, oraz to, że to brytyjskie studio to nie tylko wampiry czy mumie, ale także spora liczba produkcji wybijających się z klasycznego schematu. Nocne zjawy dobrze wykonują swoją robotę. Film wciąga nas w swoją przemytniczą intrygę, mimo iż jej rozwiązanie wydaje się być nad wyraz oczywiste i szczerze wątpię, żeby jakikolwiek współczesny widz mógł zareagować autentycznym zdziwieniem na końcowy twist fabularny. Ale kto by się przejmował takimi niuansami, skoro dostajemy tak gęstą gotycką atmosferę, posępne bagniska i szkieletory! No i Petera Cushinga, który wydaje się tak bardzo radować swoją rolą, że nie sposób się nie uśmiechnąć na jego widok do ekranu.
Wongo
The Masked Thief reż. Mario Bianchi, 1971
Unikatowy spaghetti-western z motywem celebracji Święta Duchów oraz kluczową dla fabuły postacią mordercy w halloweenowej masce. Gwoli ścisłości mamy tu do czynienia z osadzonym na Dzikim Zachodzie mariażem giallo i westernu, ze wskazaniem raczej na to pierwsze. Typowych dla spag-westu widowiskowych atrakcji nie uświadczymy zbyt wiele. Sceny strzelanin, o ile się pojawiają, są pozbawione inscenizacyjnego polotu, dominuje natomiast intryga kryminalna. Rzecz rozpoczyna się charakterystycznym dla twórcy mocnym, ekscentrycznym akcentem – oto grupa przebranych w damskie fatałaszki oprychów dokonuje napadu na pasażerów dyliżansu, zaś ukoronowanie przestępstwa stanowi akt gwałtu na pewnej hożej blondynce, którego dopuszcza się herszt owej bandy, Cassidy (Craig Hill we wcieleniu demonicznym). Następnie fabuła przeskakuje o parę lat, do zakurzonej mieściny, w której funkcję szeryfa sprawuje brat-bliźniak wspominanego złoczyńcy, Bill Nolan (Craig Hill w wydaniu szlachetnym). Pojawienie się w miasteczku przygotowującego napad na bank złego brata wpędzi szeryfa w srogie kłopoty, do akcji wkroczy również tajemniczy osobnik skrywający tożsamość pod kapturem oraz skórzaną maską. Modus operandi posługującego się nożem mordercy jest tutaj typowy dla włoskiego kina spod znaku czarnych rękawiczek, natomiast scena zdobycia maski i związanego z tym zabójstwa wygląda jak żywcem wyrwana z późniejszych amerykańskich teen slasherów. Podobnie prekognicyjne skojarzenia może nasuwać należycie zagęszczony finał – rozegrany na tle kostiumowego balu w noc Halloween, z mordercą przemykającym wśród tłumu przebierańców… The Masked Thief, znany także pod mniej lakonicznym, ale jakże uroczym tytułem In the Name of the Father, of the Son and of the Colt to reżyserski debiut Maria Bianchiego. Wprawdzie trudno zaliczyć tego twórcę w poczet najważniejszych – i najzdolniejszych – autorów włoskiego kina gatunkowego, niemniej rozsmakowany w grindhouse’owych delicjach widz znajdzie w jego filmografii sowitą porcję łakoci. Bianchi to prawdziwy stachanowiec śmiecio-pulpy, który niedobory budżetowe oraz własne braki warsztatowe rekompensował pomysłowością i niekonwencjonalnymi połączeniami gatunkowymi. Czego najlepszym przykładem będzie jego kolejny giallo-western Kill the Poker Player (1972), tym razem dodatkowo okraszony elementami animal attack, z udziałem zarówno żywych, jak i chałupniczo spreparowanych węży (polecam jako double feature). Pozostając jeszcze na Dzikim Zachodzie nakręcił również ultra-brutalny (może wręcz TEN najbrutalniejszy?) spag-west Fast Hand Is Still My Name (1973), istny festiwal tortur i poniżenia z próbującym prześcignąć Klausa Kinskiego Williamem Bergerem jako mistrzem ceremonii (polecam jak jasna cholera!).
Marcin Zembrzuski
The Erotic Rites of Frankenstein reż. Jesús Franco,1973
Erotyczne obrzędy Frankensteina to film, który potrafi zadziwić bynajmniej nie tylko swoim tytułem. Rzecz obskurna, upiorna i solidnie przegięta, stanowi nietuzinkową wariację na temat tworu Mary Shelley. Dość powiedzieć, że podobieństwa do słynnej powieści kończą się właściwie wraz z pierwszą sceną, kiedy to tuż po ożywieniu swojego monstrum doktor Frankenstein zostaje zamordowany przez demonicznego Cagliostro – (bazującego na autentycznym włoskim alchemiku) hipnotyzera, który kilkaset lat po swojej śmierci wraca na Ziemię z zamiarem stworzenia armii nadludzi. Mając ze sobą grupę wyznawców, w tym potężną Melissę – pół-kobietę, pół-ptaka (!!!) żywiącego się mięsem przedstawicieli płci brzydkiej – Cagliostro porywa monstrum do swoich niecnych planów. Na miejscu zbrodni wkrótce zjawia się jednak Vera Frankenstein, córka naukowca, która ożywia na chwilę swojego ojca (nic prostszego, można odnieść wrażenie). Dowiedziawszy się, kto stoi za jego zgonem, obiecuje pomścić go, odzyskać dzieło jego życia oraz kontynuować eksperymenty na kolejnych truposzach. Wbrew pozorom, film nie zamienia się wtedy w horrorowe kino zemsty czy cokolwiek podobnego, gdyż jego cokolwiek chaotyczna narracja oraz surrealne rysy fabuły nigdy na to nie pozwalają. Zamiast tego kontrowersyjny reżyser stawia na kreowanie atmosfery koszmaru sennego oraz erotyzowanie opowieści ujęciami, w których podziwia kobiece piersi oraz łona (Franco nie byłby też sobą, gdyby nie zaprezentował sceny biczowania, oczywiście jak żywcem wyjętej z BDSM-owej fantazji). Szkoda, że w niejednej scenie w oczy rzuca się niski budżet, za sprawą którego film jest nie tylko popisem szalonej wyobraźni hiszpańskiego twórcy (który monstrum zdaje się stylizować na golema, a po fabularne inspiracje sięga również do kultowej Narzeczonej Frankensteina (1935)), ale też swoistym pokazem tandety bądź tanizny (uboga charakteryzacja Melissy, regularne dublowanie ujęć w scenach prezentujących zamaskowanych wyznawców Cagliostro). Niemniej, to ciągle dobra propozycja na halloweenowy wieczorek. Ekscentryczna i po brzegi wypełniona psychodeliczną muzyką, każdemu zjadaczowi śmiecio-pulpy powinna przynieść przyjemny celuloidowy odlot.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
1 Trackback / Pingback