Halloween Horror Show

[Tekst pierwotnie opublikowany w październiku 2015 roku]

Jeszcze trzy wieczory i będziemy mieli kolejne Halloween, czyli, jak wiadomo, jedyne słuszne święto w historii (szczególnie odkąd istnieje kino grozy). Z tej okazji trzynastu śmiałków postanowiło zasugerować Szanownym Czytelnikom Kinomisji trzynaście obrazów godnych projekcji w tą najpiękniejszą noc roku. Obrazów, podkreślmy, raczej nieszczególnie znanych, przynajmniej nie w Polsce, a jednak prawdziwie zajebistych. Wśród rzeczonych śmiałków znalazło się czterech gości – Oskar z Magivangi, Adam z Leksykonu filmów postapokaliptycznych oraz Kuba i Simply z The Blog That Screamed – a także nowa twarz na pokładzie Kinomisji – Michał Rek. Rozrzut stylistyczny polecanych tytułów jest spory, ale przekonajcie się sami. Smacznego!

PS. A główny kadr zdobiący niniejszy wpis pochodzi z Lips of Blood (reż. Jean Rollin, 1975). Nic tu o nim poniżej nie ma, ale wszystko przed nami.


Oskar Dziki

Mord podczas nudnego przyjęcia / Slumber Party Massacre reż.  Amy Holden Jones, 1982

Sięgnięcie po slasher podczas Halloweenowej prywaty to chyba najlepszy możliwy wybór. Wszak ta prosta i odpowiednio krwawa rozrywka idealnie nadaje się zarówno na posiedzenie ze znajomymi i piwem, jak i na kameralny seans ze swoją drugą połówką u boku. Omijając szereg wszystkim znanych filmów pokroju Piątku trzynastego czy Halloween, warto sięgnąć nieco głębiej w filmową otchłań i wygrzebać napisany i wyreżyserowany przez babeczki Mord podczas nudnego przyjęcia. Ten wpisujący się w falę teen slasherów, wyrastających jak grzyby po deszczu w złotych latach 80., film to nic innego jak czysta, nieskrępowana frajda! Historia grupy dziewczyn, na domówkę których nieproszenie wbija się zbiegły z psychiatryka szaleniec uzbrojony we wcześniej zdobyte wielkie wiertło udarowe, to wybuchowa mieszanka przemocy, nagich biustów i zabawnych tekstów. Bo Mord podczas nudnego przyjęcia to jeden z tych slasherów, które same siebie nie traktują serio! Trywialna fabułka, służąca do nabijania dużego i – za sprawą efektów gore – dość spektakularnego bodycountu, pozwoli Wam ogarnąć, co się dzieje na ekranie nawet po wypiciu kilku piwek! Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, aby rozsiąść się wygodnie w fotelu i pozwolić oczom śledzić poczynania Russa Thorna (Michael Villella) w systematycznej rzezi na kwiecie młodzieży amerykańskiej w rytm elektronicznej muzyki. A jeśli będzie Wam mało, śmiało możecie sięgnąć po kolejne dwa sequele, które zbytnio nie odbiegają od formy oryginału.


Grzegorz Fortuna

Angst reż. Gerald Kargl, 1983

Jak na dzieło pod wieloma względami niezwykłe, austriacki Angst jest filmem zaskakująco zapomnianym i niedocenionym, co powinno dziwić szczególnie w Polsce, bo jednym z autorów tego nieprzeciętnego horroru jest Zbigniew Rybczyński (odpowiadający za schizofreniczne zdjęcia). Być może na brak popularności debiutu Gerarda Kargla, który nie nakręcił już potem żadnego filmu, wpływ miała jego produkcja i dystrybucja (reżyser sfinansował film własnym sumptem, a potem dystrybuował go na kasetach wideo). Tymczasem to jeden z najbardziej oryginalnych i porażających filmów o psychopatycznych mordercach, jakie kiedykolwiek nakręcono. Głównym bohaterem jest bezimienny mężczyzna, który wychodzi z więzienia i – za pomocą narracji z offu – informuje widza, że planuje dokonać zabójstwa. W przeciwieństwie do większości filmowych morderców, ten nie jest ani interesujący, ani metodyczny, nie posiada też żadnych cech nadzwyczajnych. To po prostu skrzywdzony w dzieciństwie psychol, który na ofiary wybiera osoby słabe i chore, a kiedy trafia na chociażby najmniejszy opór – ucieka. Jako widzowie nie mamy najmniejszych powodów, by chcieć się z nim utożsamiać, ale reżyser nie daje nam większego wyboru. Zmuszeni jesteśmy patrzeć na świat jego oczami (pomagają w tym rozwiązania techniczne opracowane przez Rybczyńskiego, który w wielu scenach „przykleja” na przykład kamerę do twarzy bohatera) i słuchać jego wywodów. Miniaturowym arcydziełem jest tu choćby scena w przydrożnym barze, podczas której antybohater skanuje gości w poszukiwaniu potencjalnej ofiary, a widz zmuszony jest mu w tym pomagać. Kargl nie uznaje przy tym półśrodków i nie idzie na żadne kompromisy, nie stara się uczynić filmu choćby odrobinę bardziej rozrywkowym, nie cofa się przed pokazywaniem brudu i makabry. W efekcie tych zabiegów po seansie czujemy się zmieleni i wypluci, a samo Angst jawi się nie tyle jako film o psychopacie, co jako symulacja psychopatii.


Kuba Haczek

At Midnight I’ll Take Your Soul / À Meia-Noite Levarei Sua Alma reż. Jose Mojica Marins, 1964

1964 rok, Brazylia. Samorodny geniusz Jose Mojica Marins kręci w kilka dni wraz z grupą przyjaciół horror, pierwszy w historii brazylijskiej kinematografii. Jako iż nie skończył żadnej szkoły filmowej, wiarę w sukces swego debiutu umacnia jedynie intuicją i doświadczeniem. Od dzieciństwa tworzy bowiem amatorskie filmiki, święcie wierząc w jedną zasadę – w rzemiośle filmowym tylko praktyka czyni mistrza. Świętym Jose jednak nie jest. Jego plan to wywrócenie do góry nogami kanonów wiary katolickiej, gloryfikacja przemocy, nihilizmu, odrzucenie wszelkich pozytywnych aspektów życia. Marins jest zdeterminowany. Zapuszcza niesamowicie długie pazury, brodę, ubiera czarny kapelusz, płaszcz i wymyśla postać grabarza o imieniu Ze do Caixao – czyli Coffin Joe (po naszemu Józek Trumniarz) i gra tę rolę osobiście. Ów typ dąży tylko do jednego – do przedłużenia linii swego rodu. Niestety, jego małżonka nie jest w stanie urodzić mu potomka, więc Ze po prostu ją morduje, rozpoczynając krwawy pochód śmierci w sposób iście demoniczny: poddaje ją działaniu jadu tarantuli, kolejnej napotkanej osobie wydłubuje oczy, inną batoży… To jednak za mało dla bohatera, który niepokonany wśród ludzi, w fascynującym monologu bluźni przeciw Bogu; a że akurat mamy Noc Śmierci, odpowiedź nadchodzi równie szybko, jak oskarżenie… Jose Mojica Marins będąc świadomym siły swego obrazu stawia wszystko na jedną kartę – sprzedaje swój dom i samochód, by móc sfinansować debiut. Brazylia jest w szoku, co nie zmienia faktu, że film, zapewne również dzięki chwytliwemu tytułowi, staje się dosyć szybko wielkim hitem w całym kraju – w największych kinach jest grany po kilka razy dziennie! Reżyser z dnia na dzień z anonimowej postaci awansuje na guru ludzi zbuntowanych, myślących inaczej niż ogół, wyrzuconych poza margines społeczeństwa, którego 90% deklarowało w latach 60. wiarę chrześcijańską. Sen się spełnia. W tle wielkiego sukcesu dochodzą jednak pogłoski z planu o celowaniu z broni w kamerzystę, który odmawia nakręcenia jednego z ujęć, o wysyłaniu członków ekipy do dżungli po prawdziwe węże i tarantule, o opuszczeniu planu przez aktora, który miał grać główną rolę, o upijaniu żeńskiej części obsady. Właśnie minęło 50 lat od realizacji tego porażającego debiutu. Doceńcie więc odwagę Marinsa i szukajcie czym prędzej At Midnight I’ll Take Your Soul – w końcu Noc Duchów już tuż tuż…


Adam Horowski

Kobieta-diabeł / Onibaba reż. Kaneto Shindo, 1964

Średniowieczna Japonia, kraj wyniszczany przez niekończącą się wojnę domową. Dwie wieśniaczki – młoda i stara – by uchronić się przed głodem, mordują zbłąkanych, wycieńczonych walką żołnierzy, a następnie wymieniają zdobyczne miecze i zbroje za ryż. Pewnej nocy chatę kobiet nawiedza samuraj w masce demona, a starucha postanawia za wszelką cenę zobaczyć jego twarz… Dzieło Kaneto Shindo to realistyczna wizja piekła na Ziemi, nawiązująca do japońskiego zwoju pochodzącego z XII wieku (Gaki-zoshi), przedstawiającego wyniszczonych, cierpiących mękę głodu grzeszników, rozpaczliwie plądrujących groby w poszukiwaniu pożywienia. Owe potępione duchy wciąż stąpały po ziemi, ale były niewidoczne dla zwyczajnych ludzi, podobnie jak bohaterki egzystujące na bagnisku, ukryte pośród kilkumetrowych, złowieszczo szeleszczących trzcin. Jednak koszmar wojny jest właściwy nie tylko mrokom średniowiecza. Za maską samuraja kryje się bowiem hibakusha – ofiara bomby atomowej z twarzą zniekształconą poparzeniami spowodowanymi radioaktywnym promieniowaniem. Kobieta-diabeł to horror realistyczny i jednocześnie głęboko alegoryczny, ukazujący tragiczną stronę dziejów Japonii. Na przestrzeni wieków bezimienne, wyniszczone głodem ofiary, oszpecane podczas wojen, w których nie chciały brać udziału, za sprawą odpychających ran nieludzkie, wykluczane są ze społeczeństwa. Wegetują na granicy dwóch światów – żywych i martwych, ziemi i piekła, które podczas wojny od pewnego momentu stają się od siebie nieodróżnialne.


Mateusz R. Orzech

Pet Peeve / Fuan no tane reż. Toshikazu Nagae, 2013

Film Nagae jest dość nietypowym przykładem kina grozy. Choć garściami czerpie z wyeksploatowanych do granic przyzwoitości opowieści o długowłosych zjawach, skutecznie się od nich dystansuje dzięki epizodycznej strukturze oraz, przede wszystkim, surrealistycznemu wymiarowi, jaki towarzyszy bohaterom na niemal każdym kroku. Oparty na dziwacznej mandze Masaakiego Nakayamy, przedstawia losy przyjezdnego studenta oraz wybranych mieszkańców, jacy mieli nieszczęście znaleźć się w miasteczku pełnym zdarzeń wykraczających poza zdroworozsądkowe możliwości interpretacji. Ślepe uliczki w centrum, dziwne ślimako-oczy, zniekształcone duchy, różnorakie stwory o nader groteskowych atrybutach czy ludzie uwięzieni w żywopłocie są tutaj na porządku dziennym. Zjawiska te, przedstawiane w na pozór niezwiązanych ze sobą scenach, ostatecznie budują niemal kryminalną u rdzenia fabułę z nadnaturalnymi istotami na pierwszym planie. Nie jednak wyjaśnienie zagadek, lecz zatracenie się w makabrycznych wydarzeniach wokół nich stanowi zainteresowanie twórców. Największą zaletą filmu jest nieprzewidywalność. Każda ze scen co prawda powtarza podobny schemat grozy i podobnie stara się zabawić oczekiwaniami widza, ale starania te mają dość wysoką skuteczność zaskakiwania. Ponadto są udanie zamknięte w nie zawsze przejrzystych ramach budujących fabularną strukturę filmu, co dodatkowo wspomaga uczucie zagubienia w szarych, pełnych mętnych kolorów uliczkach miasteczka. I choć surrealno-groteskowa otoczka nie jest wolna od całkiem sporej ilości czarnego humoru, to udaje się Nagaemu zachować wrażenie permanentnego niepokoju, pesymizmu i grozy.


Marta Płaza

Popcorn reż. Mark Herrier i Alan Ormsby, 1991

Lubicie konwencję filmu w filmie, który jest przy okazji slasherem? Łapcie w takim razie za Popcorn! Główną bohaterką jest pewna studentka wydziału filmowego, która postanawia zorganizować maraton filmów grozy w kinie, w którym kiedyś doszło do tragedii. Już wkrótce kino stanie się areną kolejnej zbrodni. Podczas seansów, na których zebrała się okoliczna młodzież, dochodzi do okrutnych mordów. Organizatorka wydarzenia jest przekonana, że mają one związek z tragedią sprzed lat… Dużo czarnego humoru, ironii grubymi nićmi szytej, a w szczególności samoświadomego spojrzenia na horror jako gatunek – to największe zalety tego zapomnianego już dziś filmu ze złotej epoki VHS-ów. Popcorn w pewien sposób przetarł szlaki dla Krzyku, który miał rozpętać prawdziwą rewolucję pięć lat później. Skromniejszymi środkami, podobnie jak on, nawiązuje do klasyków gatunku, oraz ogranych motywów, które wykorzystuje na nowo. Jeżeli dodamy do tego świetnie wykreowaną postać mordercy to otrzymamy efektowną zabawę formą, idealną dla każdego miłośnika filmowej postmoderny. Smacznego!


Michał Rek

Body Melt reż. Phillip Brophy, 1993

Ostatnią noc spędziłem upojnie w jednym z krakowskich barów przy filmie bardzo niskobudżetowym, ale pełnym fallicznych, niepokojących figur i kształtów. Jacyś to niby kosmici, czy zło same nawet głównego bohatera opętuje i bałamuci, a jedynym ratunkiem jest pierś niewieścia i rozbrzmiewający w kosmosie Mozart. Nie o tym jednak dziele pragnę pomówić. Podczas seansu bowiem dosiadł się do mnie człowiek ciekawy, ćma barowa, obieżyświat i filmowiec – Australijczyk działający w podziemiu tamtejszej B-klasy. Naturalnym więc było, żem go spytał o ciekawe pozycje i pierwszy tytuł, jaki mi polecił to Body Melt, mówiąc, że jest to ekstrema taniego szmelcu. Uradowany niczym karzeł Torben (z filmu Sinful Dwarf) wróciłem do domu i zrazu ten skarb sobie odpaliłem. I wiecie co? Facet miał rację! Trup może gęsto się nie ściele, a fabuła jak na film tej klasy jest nieco zbyt zawikłana, za to reżyser oferuje nam pokaz rodem z najlepszych dzieł Tromy, czy może bliżej – wczesnych filmów Petera Jacksona. Zawrzodzone, zaropiałe rednecki, toksyczne odpady podawane dzieciom na obiadek, gwałt grabiami (przez kobietę o twarzy płaskiej jak cegła!) i inne, typowo australijskie atrakcje. Klasyczna, kultowa jazda. Chyba tam pojadę.


Simply

Vampyres reż. Jose Ramon Larraz, 1974

Zrealizowany w angielskim uroczysku przez zaprawionego w kinie  seksploatacji i makabry Katalończyka erotyczny horror imponuje nie tylko świetnie podaną historią i klimatem, który utrzymuje się jeszcze długo po seansie; to także film bardzo oryginalny. W tej opowieści o dwóch pięknych wampirzycach, żyjących w gorącym związku lesbijskim i wabiących (wyłącznie męskie) ofiary do swej malowniczej rezydencji, odrzucono większość typowych atrybutów. Nie ma żadnego spania w trumnach, heliofobii, przenoszenia klątwy na ofiary czy nawet kłów. Wystarcza sam głód ludzkiej krwi, sprzężony z erotyzmem o potężnej sile, który nie robi tu jedynie za uwodzicielską maskę. Jest nienasyceniem całkowicie autonomicznym. Także bohaterki, w które wcieliły się Marianne Morris i mająca polskie korzenie Anulka Dziubińska, to  żadne tam eteryczne mimozy, a kipiące żądzą i perwersją kobiety z krwi i kości.  Homo- i heteroseksualne akty miłosne, zwłaszcza z udziałem tej pierwszej, odegrane zostały z tak  zachłanną  drapieżnością, że niejedna para mogłaby sobie po czymś takim  to i owo głęboko przedefiniować. Zwłaszcza te ponure, emocjonalne kocmołuchy z zeszłorocznego The Duke of Burgundy. W filmie oczywiście nie brakuje scen gore. Wykonane są doskonale, a przede wszystkim eksplodują  znienacka, z iście bestialskim impetem. Bardzo zwierzęce. Samo nie pozbawione tajemniczości story i jego zimno-gorący, dekadencki klimat zdają się wyrastać nie tyle z ducha typowego horroru gotyckiego, co  raczej „czarnego romantyzmu” a’la Stefan Grabiński. Ale Vampyres to także film o nie gojącej się  ranie na przedramieniu jednego z bohaterów, systematycznie jątrzonej i otwieranej po kolejnym  gorącym seksie przez żądną krwi kochankę, gdy my świadkujemy postępującemu, niemal laboratoryjnie rejestrowanemu, rozpadowi jego woli i człowieczeństwa; oto unikatowa antycypacja cronenbergowskiego body horroru. Na osobną uwagę zasługuje fantastyczna operatorska praca  Harry’ego Waxmana (Wicker Man), który z równym pietyzmem potrafi pieścić miękkim rozproszonym światłem nagie ciała i twarze, co niepokoić kontrastowym światłocieniem rodem z płócien Caravaggia czy Goi. Całości dopełnia niezwykła sceneria wiktoriańskiego pałacu Oakley Court w hrabstwie Berkshire (kilka Hammerowskich horrorów też tu powstało), położonego w sercu lasu, który wydany na pastwę kanibalizmu późnej jesieni umiera na naszych oczach.


Bartek Słoma

Dom diabła / The House of the Devil reż. Ti West, 2009

Fabuła jest prosta jak drut. Samantha, sympatyczna studentka miejscowego college’u, postanawia wyprowadzić się od nieznośnej współlokatorki. By dorobić na wymarzoną stancję, zatrudnia się jako opiekunka do dziecka u tajemniczego, mieszkającego poza miastem jegomościa. Na miejscu okazuje się jednak, ze opieka właściwie nie dotyczy dziecka, lecz teściowej pracodawcy. Mimo to, skuszona wysoką stawką i nieświadoma czyhającego niebezpieczeństwa, dziewczyna podejmuje się zadania. Zostaje sama (prócz ukrytej na piętrze staruszki) w wielkim, wiktoriańskim domu i pląta się z nudów po pokojach wyczekując powrotu właściciela. I to właśnie w tym pozornym „nicnierobieniu” tkwi cała siła Domu diabła. Wycyzelowane, odwołujące się do klasyków sprzed ćwierćwiecza, ujęcia, skrupulatna, powolna ekspozycja, cierpliwie budowane napięcie, no i ten dom, będący równoprawnym bohaterem historii. Nie będę ukrywał, że film Westa jest strzałem prosto w moje kinomańskie serducho. Uwielbiam horrory narracyjnie osadzone w przestrzeni (Lśnienie, Coś, Suspiria, Noc żywych trupów etc.), uwielbiam tę atmosferę osaczenia w obcym, zamkniętym, tylko z pozoru przyjaznym miejscu. Tak też jest i tutaj. Twórcy budują gęsty klimat praktycznie z niczego. Samantha ogląda TV, Samantha zamawia pizzę, Samantha buszuje po szafkach… To film, który nie boi się być powolny, nie boi się wręcz zatrzymać, ale robi to z całkowitą premedytacją i świadomością. Co więcej, spośród powszechnych dzisiaj filmów, z których wybrzmiewa fascynacja magicznymi latami 80. produkcja Westa wyróżnia się autentycznością. Dom diabła ogląda się bowiem jak zapomnianą, zakurzoną perłę z górnej półki wypożyczalni VHS. Pomimo, że finał nieco rozczarowuje dosłownością, jest to jeden z najlepszych filmów grozy ostatnich lat. Nie przełomowy, nie rewolucyjny, ale uroczo nostalgiczny i zapatrzony w najlepsze lata gatunku. Jeśli macie ochotę na chwilę odpoczynku od krzykaczy – sprawdźcie koniecznie. Dla mnie – od kilku dobrych sezonów – halloweenowy standard.


Arek Szpak

Nocne życie / Night Life reż. David Acomba, 1989

Znany z Crittersów (1986) Scott Grimes gra Archiego, mieszkającego w niewielkim miasteczku nastolatka, w wolnym czasie pracującego w Domu Pogrzebowym prowadzonym przez swego wuja, a w szkole i poza nią dręczonego przez grupę mało rozgarniętych rówieśników. Oprawcy Archiego giną pewnej nocy w samochodowym wypadku, by niedługo później, na skutek burzy i elektrycznych czarów marów, powrócić do żywych jako mściwe, zaskakująco świadome i sadystyczne w swoich poczynaniach zombie… Zrealizowany za nieduże pieniądze, ale z werwą i uczuciem, udany film Acomby stylistycznie ma posmak obskurnego, VHS-owego horroru rodem z początku lat 90., jednak swoimi korzeniami mocno tkwi w młodzieżowym kinie gatunku lat 80., w rodzaju Powrotu żywych trupów (1985) czy Nocy pełzaczy (1986). W ekspozycji rozegrany spokojnie, z dyscypliną budujący atmosferę – trochę na wzór małomiasteczkowych, kingowskich opowieści – gatunkową kreatywnością wybucha raz za razem w drugiej połowie. Nocne życie oszczędniej niż tytuły wcześniej wspomniane dawkuje luźniejsze, komediowe elementy – jest całkiem serio i bardzo dobrze, ale podobnie jak one swoją siłę, pomysłowość i parę łatwo dających się lubić bohaterów bierze z Kina Nowej Przygody. W tym przypadku przygody w kostnicy nocą. A przynajmniej od niej się, klasycznie, zaczyna. Na Halloween jak szyty na miarę.


Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Odrażający Dr Phibes / The Abominable Dr. Phibes reż. Robert Fuest, 1971

Zapomniany dziś Robert Fuest miał na początku lat 70. dobrą passę i stworzył kilka tytułów istotnych dla kina grozy (adaptacja Wichrowych wzgórz, And Soon the Darkness – oba z 1970 roku), ale moim zdaniem Odrażający Dr Phibes to jedyne arcydzieło w jego dorobku. A przy okazji jeden z najlepszych obrazów z udziałem Vincenta Price’a. Film hipnotyzuje od pierwszych scen i zabiera nas w surrealistyczną podróż wiodącą śladami szalonego, owładniętego rządzą zemsty łotra.  Czuć tu wpływy Diabolika Mario Bavy i innych ówczesnych ekranizacji komiksowych, przy czym udało się Fuestowi wlać w swoje dzieło neurotyczną, gotycką wrażliwość i wprowadzić do panteonu jednego z najromantyczniejszych potworów kina grozy. Krótko po tym, gdy jego żona zmarła na stole operacyjnym, Dr Phibes, specjalista od teologii i muzykologii, uległ wypadkowi samochodowemu. Został dotkliwie okaleczony. Stracił w wypadku niemal całą skórę twarzy i głos. Postanowił więc upozorować swoją śmierć. Po latach niczym Orfeusz wraca z zaświatów. Jest szalony,  wkurwiony i ma zamiar spektakularnie wykończyć lekarzy, których obarcza za śmierć swojej żony. Owszem, można uznać Dr Phibesa za ramotę, ale trzeba też przyznać, iż jest obrazem niezwykle wyrazistym. Jest produktem komercyjnym dla nakwaszonych nastolatków, ale też dziełem artysty, stworzonym z awangardową odwagą i bezkompromisowością. Wielu widzów ceni Dr Phibesa za kampowość, ewentualnie doceniając ujętą w pop-artowe ramy scenografię w stylu art deco, ale ja, z racji tego, że oglądam dużo szmiry, nie mam do tego filmu za grosz dystansu (i nie chcę mieć!).  Zdaje się, że nikt nie dostrzega tego, że mszczący się na lekarzach odpowiedzialnych za śmierć żony Dr. Phibes ma w sobie coś, co mocno osadza ten film w post-holokaustowym kontekście, a postawa jaką bohater przyjmuję wobec świata jest mieszanką Revika z Łuku triumfalnego i szalonego artysty-geniusza z Upiora w Operze.  Dla mnie to piękna, pulpowa poezja miłosna o wielkim,  nieśmiertelnym uczuciu.


Wongo

Night of the Eagle reż. Sidney Hayers, 1962

Skromna, niskobudżetowa Noc orła może budzić uzasadnione skojarzenia ze starszą o 5 lat szacowną Nocą demona Jacquesa Tourneura: oto oddany „szkiełku i oku” racjonalista (w tym przypadku pewien uniwersytecki wykładowca w brawurowej kreacji Petera Wyngarde’a) zostaje skonfrontowany z wykraczającymi poza naukowe pojmowanie zdarzeniami i rozpoczyna dramatyczny wyścig z czasem, gdzie stawkę stanowi życie jego i jego żony. To znakomite, atmosferyczne dziełko powstało na solidnym fundamencie – scenariuszu współtworzonym przez Richarda Mathesona, który zrezygnował z typowego dla kina grozy owej epoki wiktoriańskiego anturażu wprowadzając czarną magię w scenerię zwyczajnych współczesnych przedmieść, czy też w mury uniwersytetu. Reżyser Sidney Hayers wykazał się tutaj świetnym inscenizacyjnym nerwem aranżując szereg kapitalnych scen, a operator Reginald H. Wyer zadbał należytą, interesującą wizualnie oprawę. Uwagę zwracają zwłaszcza przydające obrazowi komiksowego charakteru ujęcia komponowane wokół zdobiącej front uczelni figury drapieżnego orła, symbolizującego ciążące nad głównym bohaterem fatum. Gdy po latach Dario Argento nakręci swoją opowieść o opanowanej przez siły nieczyste akademii (Suspiria 1977), umieści w niej frapującą scenę śmierci ślepca na nocnym dziedzińcu, będącą niczym innym, jak reminiscencją delirycznego finału tej zakurzonej, angielskiej produkcji, do której jak ulał pasuje termin lost classic.


Marcin Mess

The Strange Case of Dr. Jekyll and Miss Osbourne / Docteur Jekyll et les femmes reż. Walerian Borowczyk, 1981

Podobno pierwszą, i podobno diametralnie inną od tej powszechnie znanej, wersję Dr Jekylla i pana Hyde’a Robert Louis Stevenson napisał w trzy dni będąc na nieustannym kokainowym haju. Ponoć rękopis trafił w ręce jego żony, a ta, oburzona perwersyjną zawartością, spaliła go. Mija jednak dokładnie 95 lat i oto Walerian Borowczyk, polski reżyser, który we Francji zyskał (nie)sławę „artystycznego pornografa”, ogłasza, iż jakoby spalony rękopis odnalazł i właśnie szykuje się do jego ekranizacji. Posiadanie tegoż tekstu okazało się kłamstwem, ale mniejsza z tym. Ważne, że „Boro” nakręcił niezwykłą adaptację głośnego dzieła – poetycką, deliryczną i wulgarną, satyrycznie wywrotową, zakotwiczoną w sztuce surrealizmu. Ale hej, podobno zarys fabuły swojego opus magnum przyszedł do głowy Stevensonowi podczas snu, więc wszystko pasuje: przejaskrawione postaci, które za sprawą odpowiednich zdjęć i oświetlenia sprawiają wrażenie stale znajdujących się w delikatnej mgle, fabuła rozgrywająca się jednej nocy, ale jakby poza czasem, w gęstwinie korytarzy i pokojów gotyckiej willi, psychodeliczna muzyka, której wyraźne oddzielanie kolejnych scen jest obce, wreszcie ikoniczny szwarccharakter grany nie przez jednego, a dwóch aktorów. To ostatnie przywieść może na myśl Luisa Bunuela spod znaku Mrocznego przedmiotu pożądania (1977), lecz bliższy majstersztykowi Borowczyka jest Anioł zagłady (1962). Tu też mamy burżujów, którzy zamknięci w domostwie ukazują z czasem swoje prawdziwe oblicza, aby stać się ofiarami jednej wielkiej drwiny reżysera. Tyle że ten dorzuca jeszcze wiadomego mordercę (i gwałciciela). Postać będącą, w interpretacji polskiego autora, uosobieniem całkowitej wolności i równie wielkiej nienawiści – do społecznych norm i zakazów, do stojących za nimi hipokryzji i zakłamania. Zaraz, a co z panną Osbourne, która jest narzeczoną doktora-potwora? Napiszę tylko, że kiedy przyjdzie jej podglądać transformację swojego ukochanego, na jej twarzy pojawi się nie tylko strach. Ale cóż, nie celebrujemy Halloween dlatego, że się go boimy, prawda?

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*