Końcówka lat 50. XX wieku przyniosła odrodzenie gotyckiego horroru, za co możemy w dużej mierze dziękować brytyjskiej wytwórni Hammer Film Productions. Ta w tym okresie zaczęła serwować widzom odświeżone wersje klasycznych już historii znanych z hollywoodzkich filmów Universal Pictures, jak Dracula (1931), Mumia (1932), Wilkołak (1941), Upiór z opery (1925) i przede wszystkim Frankenstein (1931). To właśnie sukces powstałego w 1957 roku pierwszego wyspiarskiego filmu o eksperymentach barona rozpoczął wysyp całej maści gotyckich horrorów zrodzonych na angielskiej ziemi. I choć Hammer na przestrzeni lat dostarczał wiele znakomitych produkcji różnego rodzaju, licząca siedem pozycji seria o Frankensteinie dla wielu jest tą najważniejszą z katalogu studia. Kręcone w kolorze, niestroniące od, jak na tamte czasy, drastycznych scen i nierzadko eksperymentujące z konwencją grozy, filmy te nadal potrafią zachwycić entuzjastów gatunku. Przede wszystkim trzeba jednak wspomnieć, że o ile produkcje Universal Pictures skupiały się przede wszystkim na losach postaci potwora Frankensteina (przez co w świadomości wielu widzów nazwisko to nadal bardziej jest kojarzone z monstrum niźli z jego stwórcą), tak głównym antybohaterem serii Hammera jest sam baron Victor Frankenstein, w którego na przestrzeni lat (z jednym drobnym wyjątkiem) wcielał się niezmordowany Peter Cushing. Jego postać była nie tylko zabójczo inteligentna i przebiegła, ale też niezwykle pyszna, niemoralna i okrutna, przez co zasługiwała na miano monstrum dużo bardziej niż rzeczywiste potwory, jakie tworzyła podczas swoich kolejnych eksperymentów. Baron to jeden z najciekawszych pulpowych złoczyńców, którzy gościli na dużym ekranie i dlatego właśnie postanowiliśmy poświęcić mu poniższą wyliczankę. Zapraszamy do lektury.
Piotr Kuszyński
1957 – Przekleństwo Frankensteina (Terence Fisher) – Piotr Kuszyński
Victora Frankensteina poznajemy, gdy siedzi w areszcie i oczekuje na ścięcie gilotyną za zbrodnie, które popełnił. Prosi on o wizytę księdza, by móc opowiedzieć mu historię swojego życia. Jak szybko można zauważyć, film niemalże w ogóle nie przypomina ani historii znanej z powieści Mary Shelley, ani ze słynnej amerykańskiej adaptacji w reżyserii Jamesa Whale’a. Głównym powodem takiego stanu rzeczy były ograniczenia budżetowe, przez które w scenariuszu nie uwzględniono ani ponurego zamczyska, ani doskonale znanej z filmu Universala sceny, w której wieśniacy z pochodniami postanawiają zrobić porządek z naukowcem i jego monstrum. Jest tu zdecydowanie bardziej kameralnie, co jednak w ogóle nie przeszkadza w odbiorze filmu. Najważniejsza jest bowiem kreacja Petera Cushinga, który z niezwykłą wręcz charyzmą oddaje postać barona Frankensteina – zimnego psychopatę, drania wykorzystującego innych ludzi, który nie zawaha się popełnić morderstwa, jeśli miałoby go to doprowadzić do celu, jakim jest stworzenie „człowieka idealnego”. To postać, której powinniśmy jako widzowie życzyć jak najgorszej śmierci, jednak obserwowanie jego knowań i zadziwiającej wręcz buty stanowi rozrywkę samą w sobie i wręcz nie można oderwać wzroku od ekranu. Świetne wrażenie robi też sam potwór (w tej roli nie mniej legendarny Christopher Lee), którego design niezwykle różni się od tego klasycznego, znanego z filmu z Borisem Karloffem. Jest on co prawda bardzo wysoki i wprawia w obrzydzenie swoją pełną zgnilizny aparycją, jednak zdaje się być wątły, porusza się z trudnością i sprawia wrażenie istoty mocno zagubionej, przez co wzbudza sprzeczne emocje, od przerażenia, po litość. Łatwo można zresztą dojść do wniosku, że potwór jest tu niczym innym, jak kolejną ofiarą psychopatycznego doktora. Przekleństwo Frankensteina zdecydowanie wzbudza emocje i być może właśnie to spowodowało, że obraz ten był tak wielkim sukcesem komercyjnym, wyznaczając przy okazji trendy w kinie grozy na następne lata.
1958 – Zemsta Frankensteina (Terence Fisher) – Piotr Kuszyński
Nieoczekiwanie, Victor von Frankenstein unika ścięcia pod gilotyną. Za sprawą manipulacji mężczyzny imieniem Karl ofiarą egzekucji staje się ksiądz, którego zwłoki zostają pochowane jako Frankensteina, podczas gdy sam baron ucieka, aby w innym mieście założyć pod fałszywym nazwiskiem małą klinikę. Pomoc biednym i schorowanym pacjentom zapewnia mu zarówno fundusze, jak i dostęp do części ciał potrzebnych do stworzenia kolejnej idealnej istoty. Tym razem obiektem jego eksperymentów staje się wspomniany Karl, niepełnosprawny i garbaty nieszczęśliwiec, który uratował go w zamian za obietnicę otrzymania nowego, w pełni zdrowego ciała. Jak jednak można by się tego spodziewać, nie wszystko idzie zgodnie z planem i po transplantacji jego mózgu do nowego ciała Karl nabywa morderczych skłonności. Chociaż w trakcie filmu doświadczymy kilku scen grozy, to jest ich zdecydowanie zbyt mało, by móc nazwać Zemstę Frankensteina pełnoprawnym horrorem. Co więcej, pomimo tytułu tej produkcji, nasz antybohater wcale się na nikim nie mści, a nawet zdaje się być postacią dużo mniej antypatyczną niż w poprzednim filmie. Brakuje tu również groteskowego monstrum, którego zastępuje tu zwykły (powiedzmy), choć mocno zaburzony człowiek. Można by więc pomyśleć, że seans Zemsty może wiązać się z małym rozczarowaniem. Na szczęście jednak braki w grozie film nadrabia bardzo zgrabnie napisaną historią, w której obserwujemy nie tylko tragiczny los Karla, ale i kłopoty Frankensteina związane z ukrywaniem swojej prawdziwej tożsamości i próbami unikania ostracyzmu społecznego związanego, rzecz jasna, z jego niechlubną przeszłością. I ogląda się to znakomicie.
1964 – Zło Frankensteina (Freddie Francis) – Marta Plaza
Sceptycy mogą czuć się zaniepokojeni już na etapie czytania listy twórców. Reżyser Terence Fisher tym razem wielkim nieobecnym? Tak, ale Freddie Francis też ma pewne asy w rękawie! Niemniej jednak trzeba pamiętać, że poziom naszego zadowolenia będzie w dużej mierze uzależniony od oczekiwań. Po dwóch przejmujących i mocno humanistycznych częściach przyszedł czas na pulpę pełną gębą. Francis, który cztery lata później miał dać światu najlepszy hammerowy film o Draculi (Powrót Draculi), nakręcił film powstały we współpracy z Universal Pictures, co oznaczało odwrócenie się od wcześniejszych brytyjskich opowieści o baronie i sięgnięcie po klasyczne wzorce amerykańskie. Efekt końcowy jest co najmniej kuriozalny, choć nie brak tu też znakomitych pomysłów począwszy od tego głównego, czyli powrotu barona na stare śmieci, by w swoim dawnym zamczysku rozpocząć eksperymenty na nowo. W tym koncepcie największą robotę odwala przede wszystkim setting. Zapyziała mieścina, w której akurat trwa karnawał, to świetne tło dla makabrycznych działań tytułowego antybohatera, któremu tym razem towarzyszy m.in. złowieszczy hipnotyzer, chcący potwora Frankensteina wykorzystać do własnych celów. Jest w tych szalonych atrakcjach (w finale “monstrum poznaje uroki alkoholu [!]) dużo niepoważnego, festyniarskiego uroku. To może być zarówno zaletą filmu, jak i jego wadą. Dużo frajdy daje choćby dystans, który czuć w charakteryzacji potwora, wyglądającego tu jak kampowa wariacja na temat ikonicznej postaci Borisa Karloffa. Z drugiej strony siłą poprzednich części był ich mocny wydźwięk dramatyczny, którego tutaj w wielu momentach brakuje. Potwór w interpretacji Francisa teoretycznie też niesie w sobie ładunek emocjonalny, portretując bezradność outsiderskiej egzystencji, ale są to raczej momenty aniżeli spójny pomysł. Mimo tej łyżki dziegciu ciężko mi jednoznacznie skreślić tę część. Może i chwiejącą się w posadach, ale nadal oferującą dużo hammerowego dobra: malarskie pejzaże, obskurne laboratoria i szalejącego Petera Cushinga.
1967 – Frankenstein stworzył kobietę (Terence Fisher) – Aleksander Biegała
Co byś zrobił, gdyby trzech okolicznych lekkoduchów z majętnych rodzin znieważyło twoją ukochaną? Stałbyś z założonymi rękami? Czy jednak uruchomił pokłady odwagi i z determinacją stawił czoła trudnemu do jednoznacznego określenia ryzyku? Otóż młody pomocnik doktora Hertza imieniem Hans, będący – podobnie zresztą jak jego przełożony – na usługach szalonego, acz ponadprzeciętnie inteligentnego naukowca Victora Frankensteina, podejmuje się bronić godności wybranki swojego serca. Kiedy wybawia Christinę z opresji, trójka zbirów w ramach zemsty pozbawia życia ojca dziewczyny. Cała wina spada na Hansa. Chłopak nie dysponuje dowodami potwierdzającymi swoją niewinność, przez co zostaje skazany na śmierć. W wyniku tych okoliczności baron Frankenstein przetransportowuje duszę młodzieńca do ciała zrozpaczonej Christiny. Dziewczyna poprzysięga zemstę na oprawcach…
Czwarta odsłona przygód demonicznego naukowca po raz pierwszy ogniskuje się na kobiecie i choć Peter Cushing gra tu pierwsze skrzypce, to wcielająca się w Christinę niemiecko-austriacka aktorka Susan Denberg jest najciekawszą składową filmu. Dramatyzmu odgrywanej przez nią bohaterce dodaje oszpecona twarz i częściowy paraliż lewej strony ciała. Oczywiście, po transformacji, jaką przechodzi, zyskuje nowe atrybuty. Z buzi znika nieprzyjemna skaza. Zanik siły mięśni również całkowicie ustępuje. Ze skromnej i niewinnej dziewczyny Christina przeistacza się w zdecydowanego i zmysłowego wampa, który poprzez wykorzystanie swoich cielesnych walorów zyskuje kolosalną przewagę nad trójką nikczemnych dandysów.
Frankenstein stworzył kobietę udowadnia, że reprezentantki płci pięknej mogą w równym stopniu, co ich męskie odpowiedniki, siać chaos i zamęt, a nawet śmierć. Postać Christiny po metamorfozie wydaje się silniejsza od ponadprzeciętnego mężczyzny, gdyż poza sprytem, nieugiętością i pewnego rodzaju siłą dysponuje obezwładniającym wdziękiem. Język filmowy, zwłaszcza na gruncie tytułów, podpowiada, że kobietę stworzył Bóg czy też słynny francuski reżyser Roger Vadim. Nie. To zmysłowe zjawisko, które potrafi zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie, powołał do życia doktor Frankenstein.
1969 – Frankenstein musi zginąć (Terence Fisher) – Antoni Urbanowicz
Trzeba powiedzieć sobie jasno – seria o naukowo-grobowych eskapadach Frankensteina od Hammer Film Productions w zaskakujący sposób utrzymała wysoki poziom przez całość trwania 7-częściowego cyklu. W moim osobistym odczuciu żadna kontynuacja nie mogła się jednak zrównać z nieposkromioną maestrią oryginału, który jest dla mnie Hammerem idealnym. Żadna – z wyjątkiem Frankenstein musi zginąć, będącego w moim prywatnym rankingu najlepszym sequelem serii. Historia na pierwszy rzut oka jest wyjątkowo prosta, żeby nie powiedzieć – odtwórcza, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fabularne kombinacje z poprzedniej części. Ponownie Dr. Frankenstein musi zdobyć ciała do eksperymentów i ponownie całość rozchodzi się o transplantacje mózgu. Od początku wiadomo, że ten cel mu się powiedzie, lecz będzie miał jak zwykle dramatyczne skutki – my to wiemy, my to znamy, my to lubimy. To, co stanowi tutaj nowość, to skąpanie całości w odświeżająco, bezkompromisowo nihilistycznych odcieniach oraz charakterologiczną zmianę Dr. Frankensteina. Podczas gdy w poprzednich częściach mogliśmy go traktować jako antybohatera, który mimo wszystko potrafi wzbudzić naszą sympatię, tak tutaj staje się on pełnoprawnym czarnym charakterem. Już w pierwszej scenie widzimy go jak dokonuje dekapitacji bogu ducha winnej ofiary – oczywiście w imię naukowego progresu. Następne, co już ustawia się w kolejce, to bezwzględne, żeby nie powiedzieć – sadystyczne szantażowanie młodej pary, ażeby ci pomogli mu w budowie nowego laboratorium, a następnie dokonanie gwałtu na kobiecie. „Potwór”, będący finalnym efektem eksperymentów medycznych jest tu ponownie tragiczną figurą, jednakże tym razem musimy się z nim już w pełni zgodzić, że Dr. Frankenstein musi zginąć i to właśnie pragniemy zobaczyć tu na ekranie. Przemiana Frankensteina wydaje się być naturalną ewolucją tej postaci, a wyjątkowa, ponura wymowa całości zdaje się odważnie dystansować się nieco od czysto pulpowych korzeni serii. Rzadko kiedy na etapie szóstej części serii filmowych dokonywane są tak piorunujące eksperymenty z kontekstem, a jeszcze rzadziej bywają one tak udane!
1970 – Horror Frankensteina (Jimmy Sangster) – Marta Płaza
Żelazna zasada każdej serii: jeśli nie masz pomysłu na kolejną część, nakręć prequel. Opowieść o losach młodego Victora Frankensteina to pełnometrażowy debiut Sangstera, który wcześniej odpowiadał za scenariusz do Przekleństwa Frankensteina, Zemsty Frankensteina czy takich udanych tytułów, jak chociażby Krzyku strachu (1961) czy hammerowej Niani (1965) z Bette Davis w roli głównej. Debiut wcale niezły, choć trudno nie oprzeć się wrażeniu, że z tego materiału można było wyciągnąć nieco więcej. Fabularne założenie sprawiło, że film ogląda się bardziej jak origin seryjnego mordercy niż horror gotycki jako taki. To zasługa przede wszystkim Ralpha Batesa, który jako tytułowy baron udanie łączy wyrafinowanie i nonszalancję z podskórną upiornością. Z łatwością uwodzi kolejne kobiety, które wykorzystuje do swoich celów. Oglądanie jego drogi od uczniaka zafascynowanego ludzką anatomią ku morderczym eksperymentom to gratka sama w sobie, którą dodatkowo uatrakcyjniają fantastyczne postaci drugoplanowe: chciwy grabarz czy wyrachowana gosposia i…kochanka barona w jednym. Horror to zresztą ta część serii, która najbardziej przesiąknięta jest erotycznym napięciem, podanym z typowo sewentisowym humorem. Okazałych dekoltów, dwuznacznych spojrzeń jest więc tu równie dużo, co urwanych kończyn. To, co tym razem może rozczarowywać, to kreacja potwora – niestety mocno pretekstowego, służącego raczej pokazaniu postępującego szaleństwa barona, aniżeli podkreśleniu dramatyzmu samej postaci. Dlatego też film Sangstera lepiej sprawdzi się jako zabawowa wariacja na temat serii, bo jej poważne aspekty niekoniecznie reżyserowi wychodzą. Pozostaje jedynie żałować, że nie zdecydował się całkowicie puścić hamulców, bo gdyby cały film był tak przebiegły i wściekle zabawny jak chociażby w finale, to zabawa mogłaby być jeszcze lepsza. Seans dla koneserów i wyrozumiałych, których nie zrazi brak Petera Cushinga w obsadzie.
1974 – Frankenstein i potwór z piekła (Terence Fisher) – Marcin Zembrzuski
Na przełomie lat 60. i 70. Hammer Film Productions mocno traciło na popularności. Kiedy świat filmowej pulpy zdobywały produkcje cechujące się coraz większymi dozami golizny, przemocy i przerysowania, angielskie tytuły, ze swoją „wyspiarską powściągliwością” i swoistą teatralnością, jawiły się widzom już jako przestarzałe. Studio zaczęło więc próbować iść z duchem czasu, co często kończyło się mocno kampowymi i niekoniecznie udanymi wynalazkami. Bodaj najlepszym przykładem ewolucji zachodzącej w obrębie Hammera jest kultowa seria o Drakuli, jeszcze w latach 60. wzorcowo gotycka i znakomita, a w dekadzie kolejnej krzyżowana z kinem sztuk walki czy przenoszona do współczesności i zdobiona modną muzyką funky. Coraz to bardziej tandetne i nieporadne eksperymenty gatunkowe w końcu zakończyły czasy świetności brytyjskiego studia. Coraz to bardziej tandetne i nieporadne eksperymenty gatunkowe nie mają jednak nic wspólnego z wyjątkowo mocnym cyklem o zbrodniach barona Frankensteina.
No dobra, zdarzyło się przecież tej serii, opisywane tu przez Martę, Zło Frankensteina, które nie jest najwyższych lotów. Ale najsłabsze z pozostałych części to pozycje co najmniej dobre, natomiast te najlepsze są filmami wybitnymi. Do tej drugiej kategorii należą według mnie pięknie transgresyjne Frankenstein stworzył kobietę, miażdżące swoim nihilizmem Frankenstein musi umrzeć oraz właśnie Frankenstein i potwór z piekła, który wbrew komiksowemu tytułowi jest akurat obrazem nie tylko śmiertelnie poważnym, ale też mocno pesymistycznym. Zresztą każdy z tych trzech filmów łączy klasyczną grozę z melancholią, fatalizmem i – gdzieniegdzie szokującą – makabrą. Ostatni z nich jest jednak tym być może najbardziej przekonującym.
Co dosyć wymowne, niemalże cała akcja opowieści rozgrywa się w szpitalu psychiatrycznym, którego dyrektor jest niezbyt etycznym pijakiem (i nie tylko). Tam właśnie baron, który oficjalnie ciągle uznawany jest za zmarłego, potajemnie i pracuje, i żyje. Na pierwszy rzut oka nasz złoczyńca, brawurowo zagrany przez Cushinga, wydaje się być postacią na powrót bardziej ludzką, nawet dającą się lubić. Wkrótce jednak okazuje się, że jego smutni pacjenci są przezeń wykorzystywani nie tylko do badań – wybrańcy stają się jego asystentami, a jeszcze więksi „szczęśliwcy” stają się częścią jego eksperymentów. A to jednemu postanowi odciąć dłonie, a to drugiego zacznie przekonywać do samobójstwa, aby móc wykorzystać jego mózg… Najciekawszą postacią jest tytułowy „potwór z piekła”. Co prawda, pojawia się on dopiero w drugiej połowie filmu i jest dosyć zaskakujący, więc pozwolę sobie za dużo na jego temat nie zdradzać. Podkreślić jednak trzeba dwie rzeczy: to w nim bije serce całej tej tragicznej opowieści i za jego sprawą reżyser przemyca na finisz surową krytykę społeczną. Szpital psychiatryczny okazuje się bowiem miejscem symbolicznym – jego przyciemnione korytarze i cele służą za odpowiednik gotyckiego zamczyska (co pomaga wykreować bardzo duszną i mroczną atmosferę), z kolei jego mieszkańcy stanowią alegorię tłumu stale ogłupianego przez władzę. Brzmi nieoczekiwanie ambitnie? I tak też właśnie jest. Podczas gdy Hammer zmierzał ku swojemu końcowi, Terence Fisher kręcił na pożegnanie najlepszą część swojego flagowego cyklu.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis