Rok 1965. W wyniku długich i kosztownych remontów w Bray Studio, a także mało zadowalających wyników finansowych poprzednich filmów, wytwórnia Hammer postanowiła znaleźć sposób, by zapewnić sobie zastrzyk gotówki, przy jak najmniejszym wkładzie własnym. Rozwiązaniem problemu było zastosowanie praktyki back-to-back, która polegała na kręceniu dwóch filmów za jednym budżetem, z zastosowaniem tych samych scenografii i obsady aktorskiej, co znacznie zmniejszało koszty produkcji.
Nadzieją na sukces był powrót Christophera Lee do roli Draculi w filmie Dracula: Książę ciemności (reż. Terence Fisher), który powstawał równocześnie z Rasputinem: Szalonym mnichem (reż. Don Sharp). Z racji jednak popularności seansów typu double-feature istniała potrzeba zrealizowania akompaniującym tym produkcjom filmów klasy B. W ten sposób narodziły się dwie klasyczne produkcje wytwórni Hammer, za których reżyserię odpowiadał John Gilling. Mowa tu o: Pladze żywych trupów, którą puszczano wraz z Draculą, oraz Kobiecie wąż, będącą uzupełnieniem seansu o Rasputinie. Takie zestawienie filmów było sprytnym sposobem na ukrycie faktu, że były one produkowane jednocześnie. Gdyby bowiem obejrzeć oba obrazy wyreżyserowane przez Gillinga jeden po drugim, to od razu rzucałyby się w oczy identyczne lokacje oraz dublująca się obsada. Obu zestawom double feature postanowili przyjrzeć się Antoni Urbanowicz, oraz Piotr Kuszyński.
ZESTAW 1
Dracula Książę Ciemności (reż. Terence Fisher) – Antoni Urbanowicz
Widok Draculi umierającego w promieniach słońca wyznaczył finał pierwszego filmu serii. Ze względu na kasowy sukces produkcji, oczywistym wydawał się fakt, że jeszcze ujrzymy Christophera Lee w roli tytułowego krwiopijcy. Nie miało się to jednak wydarzyć w Narzeczonej Draculi (1960), czyli pierwszym sequelu, tylko właśnie w Księciu Ciemności, który stanowi trzecią część cyklu, a także ostatni film z serii nakręcony przez legendarnego Terrence’a Fishera. Kilka lat po wydarzeniach z oryginału, wampiry są już jedynie zgrozą niedawnej przeszłości i nic nie zapowiada ich powrotu. Sytuacja jednak zmienia się za sprawą grupki nadgorliwych brytyjskich turystów, którzy pomimo wyraźnych ostrzeżeń ze strony tubylców, mają w planach odwiedzić owiany złą sławą zamek Karlsbad. Wkrótce po przekroczeniu bram krew jednego z nich dostaje się na prochy Draculi i witamy pana Lee z powrotem! Tym razem z jeszcze mniejszą liczbą dialogów niż ostatnio, gdyż przez cały seans nie wypowiada ani jednego słowa. Lee stwierdził, iż jego linijki tekstu są tak żenujące, że zażądał, aby jego postać milczała. Za to scenarzysta John Samson nazwał tę historię bujdą i zarzekał się, że w jego skrypcie Dracula i tak już milczy. Film kontrastuje stylistycznie z poprzednimi częściami szybszym tempem akcji oraz sugestywniej przedstawioną przemocą. Scena opuszczania krwi z zawieszonej pod sufitem – niczym prosię w rzeźni – ofiary, musiała w swoim czasie przyprawić o mdłości co bardziej wrażliwszą część widowni. Jest również odważniejszy w kwestii wykorzystania kolorystyki, a zwłaszcza operowania czerwienią. Nie są to jeszcze, rzecz jasna, rejony Mario Bavy, ale wizualnie wygląda to jednak nieco ciekawiej niż poprzednie Hammery. Książe Ciemności nie wprowadza rewolucji do formuły, ani nie poszerza wampirycznej mitologii o nowe wątki. Stawia na sprawdzony już wcześniej schemat, lecz mimo braku oryginalności dostarcza to, co ma dostarczyć – rozrywkową gotycką pulpę. I robi to z iście imponującą werwą i brawurą. Na ekranie jest jednak wyraźnie odczuwalny brak Petera Cushinga, który jako Van Helsing stał się postacią ikoniczną. Jego substytutem jest tutaj Andrew Keir jako trzeźwo myślący ksiądz Sandor. Wypada on odpowiednio przekonująco, ale gdzie mu tam do charyzmy Cushinga, który miał powrócić do serii dopiero przy 7. części cyklu, czyli Dracula A.D 1972 (1972).
Plaga żywych trupów (reż. John Gilling) – Piotr Kuszyński
Gdzieś w rustykalnych rejonach Kornwalii mieszkańcy małego miasteczka zaczynają w zatrważającym tempie umierać na nieznaną nikomu chorobę. Peter Tompson, miejscowy lekarz, który próbuje powstrzymać lokalną plagę, wzywa na pomoc swojego przyjaciela, sir Jamesa Forbesa. Wkrótce okazuje się, że zmarli powracają zza grobu. Plaga żywych trupów stanowi niejako pomost między wcześniejszymi filmami o zombie a serią George’a Romero zapoczątkowaną przez Noc żywych trupów, która swoją premierę miała w 1968, czyli dwa lata po premierze opisywanego tu filmu. Tytułowe monstra są tu jak najbardziej truposzami, jednak w odróżnieniu od trupów Romero nie wałęsają się bezcelowo po okolicy i nie żywią się ludźmi. To pozbawione wolnej woli sługi miejscowego lorda, który spędził część życia na Haiti, gdzie poznawał tajniki magii voodoo. Truposze stanowią dla niego darmową siłę roboczą, którą wykorzystuje do pracy w miejscowej kopalni i by pozbywać się niewygodnych mu świadków. Truposze, gdy już tylko się pokazują, zdecydowanie cieszą oko. Nieco przegniła, zielonkawa skóra, paskudne zęby i pełne szaleństwa oczy sprawiają, że nie w sposób zapomnieć o tym przedstawieniu zombiaków. Plaga żywych trupów przede wszystkim jednak nie zawodzi w tym, za co najbardziej szanuję wytwórnię Hammer, czyli w budowaniu gęstej, przesiąkniętej tajemniczością atmosfery, która sprawia, że każda minuta seansu jest prawdziwą przyjemnością.
ZESTAW 2
Rasputin: Szalony zakonnik (reż. Don Sharp) – Antoni Urbanowicz
Ra Ra Rasputin, lover of the russian queen – jak to śpiewało Boney M. Wiadoma sprawa. Ale że filmowy Rasputin od Hammer Films? Jeszcze jak! Z góry wypada ostrzec, iż nie jest to produkcja dla tych, którzy oczekują rasowego dramatu historycznego – nie znajdziemy tu adekwatnego odzwierciedlenia zeitgeistu przedrewolucyjnej Rosji, a losy słynnego mistyka, który za sprawą manipulacji stał się jedną z bardziej wpływowych osób na carskim dworze, zostają tu przedstawione w tabloidowy sposób, czyli skrótowo, przerysowanie i nie trzymając się zbytnio faktów. Ambicją filmu jest stworzenie z Rasputina klasycznego hammerowskiego szwarccharakteru – demonicznej siły nie z tego świata. Przyznajmy zresztą, że pierwowzór postaci oraz wszystko, co się z nim wiąże, skądinąd idealnie pasuje przecież do galerii wampirów, wilkołaków i wszelkiego rodzaju mar nieczystych. Jeżeli dodam, że w jego rolę wciela się Christopher Lee, to już wiadomo, że jest to próba na pewno w jakiś sposób udana. Zwłaszcza iż w tej kreacji aktor jest spuszczony z przysłowiowej smyczy i żuje scenografię aż miło popatrzeć. W przeciwieństwie do Księcia Ciemności w końcu możemy tu delektować się jego barytonowym głosem, a nawet ujrzeć go w sekwencjach szaleńczych tańców ludowych (niestety przy udziale, aż nazbyt widocznego dublera). Hipnotyzująca (dosłownie) kreacja Lee to główny atut tej produkcji, reszta jest zaledwie poprawna – bez większego szału, ale i też bez wstydu. Ogląda się to nad wyraz dobrze, ale chciałoby się czegoś więcej i mocniej od takiego tematu. W tym przypadku lepiej dla filmu, by zrobić nieco dłuższy czas trwania niż klasyczne hammerowskie półtorej godziny. Zbytnia zwięzłość historii jest widoczna zwłaszcza w trzecim akcie, który nie wybrzmiewa tak silnie jak powinien. Jest to jednak wciąż pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Hammera. Stanowi dosyć unikatową pozycję w filmografii brytyjskiej wytwórni, a sam Lee uważał swoją rolę za jedną z bardziej udanych w swojej karierze. Czy istnieje lepsza rekomendacja?
Kobieta Wąż (reż. John Gilling) – Piotr Kuszyński
O Kobiecie wąż często wspominał ś.p. Tomasz Beksiński, kultowy dziennikarz radiowy i tłumacz filmowy, dla którego ta produkcja, a zwłaszcza grająca w niej Jaqueline Pierce stała się jego prawdziwą obsesją. Fascynacja filmem okazała się na tyle duża, że nie tylko wspominał o niej w wywiadach i felietonach, ale i sam odpowiadał zarówno za tłumaczenie jak i ścieżkę lektorską. Można powiedzieć, że “Beksa” niejako uratował Kobietę wąż od zapomnienia, przynajmniej w naszym kraju, bo o ile w Polsce można by się pokusić o stwierdzenie, że jest to pozycja kultowa, tak na zachodzie raczej wspomina się o niej jako produkcji często pomijanej i niedocenianej. Fabuła Kobiety wąż kręci się wokół małżeństwa Spaldingów, które dziedziczy po niedawno zmarłym bracie posiadłość w Clagmoor w Hrabstwie Kornwalii. Spaldingowie nie wiedza jeszcze, że okoliczna ludność jest terroryzowana przez czające się w cieniach zło, które zostawia na ciałach swoich ofiar rany przypominające ukąszenia kobry. Jest tutaj mocno odczuwalna nuta orientalizmu, zwłaszcza w scenie, gdzie główni bohaterowie filmu odwiedzają swoich sąsiadów, rodzinę Franklynów, znanych ze swych podróży po świecie i których jednym ze sposobów na umilenie gościom wizyty są koncerty na Sitarze. Zresztą, to obce, azjatyckie kulty są odpowiedzialne za to, że pewna piękna Brytyjka przemienia się w potworną, przypominającą węża kreaturę. Oddaje to, zarówno dawną fascynację wschodnimi kulturami, jak i strachem przed nimi, coś, co niezwykle pasuje do Brytyjczyków, zwłaszcza mając na względzie to, jaką swego czasu byli kolonialną potęgą. Niestety, choć nie można w żaden sposób odmówić tej produkcji zarówno staroszkolnego uroku, jak i gęstej jak smoła atmosfery, to jednak zbyt mocno przeciąga i tak już nazbyt oczywistą intrygę, a gdy już tytułowa maszkara w końcu pojawia się na ekranie, szczerząc swe ostre kły i wpatrując się w nas swoimi olbrzymimi oczami, to już zbliżamy się ku szybkiemu i niezbyt satysfakcjonującemu zakończeniu.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis