Hammer Horror, mon amour

Połowa lipca już za nami, a lato mimo to nie śpieszy się zbytnio, by zagościć w kraju nad Wisłą. Jest chłodno, chmurno i posępnie, lecz my, zamiast rozpaczać, postanowiliśmy oddać się filmom, które w takim klimacie tylko zyskują. Wracamy więc z nowym odcinkiem Mon amour, w którym opisujemy nasze ulubione filmy kultowej wytwórni Hammer Film Productins. Brytyjczycy pod koniec lat 50. przywrócili modę na klasyczne kino grozy. Upiorne zamczyska, szaleni naukowcy, krwiożercze wampiry i starożytne monstra to był ich chleb powszedni. Do polecania dokładnie szesnastu z tychże filmów przystąpiło osiem osób, w tym gościnnie Kuba Haczek z The Blog That Screamed oraz Michał Mazgaj. Zapraszamy do lektury!


Mariusz Czernic

The Curse of the Werewolf  reż. Terence Fisher, 1961

Gdy filmy sygnowane marką „Dracula” były realizowane przez Hammera do lat 70., postać wilkołaka straszyła tylko jeden raz. Ale to prawdopodobnie jedno z najlepszych osiągnięć w reżyserskiej karierze Terence’a Fishera. A także jedna z najciekawszych kreacji aktorskich w dorobku Olivera Reeda. To pierwszy film, w którym obsadzono go w pierwszoplanowej roli. Ktoś kto wpadł na ten pomysł, miał wyjątkowo dobre oko – kolejne lata pokazały, że Reed to prawdziwe zwierzę aktorskie o wilczym usposobieniu, które wzbudza autentyczny niepokój. Przekleństwo wilkołaka to dość nietypowe kino pod względem charakterystyki postaci, bowiem odtwórcę głównej roli poznajemy dopiero w połowie opowieści. Niewiele ma ten obraz wspólnego z oryginalnym scenariuszem Curta Siodmaka (The Wolf Man z 1941). Anthony Hinds (alias John Elder), jeden z czołowych scenarzystów Hammera, oparł swój tekst na powieści Guya Endore’a The Werewolf of Paris. Akcja została przeniesiona do Hiszpanii. Główny bohater nie zostaje ugryziony przez wilka. Jego wilcza natura tkwi w nim od urodzenia, odziedziczona po ojcu, którego okrutny los zmienił w potwora. Czynniki zmieniające człowieka w bestię są naturalne, a nie nadprzyrodzone. Głód, bieda, podziały klasowe, niesprawiedliwość losu, brak ciepła i miłości – to są impulsy, które uruchamiają w człowieku struny odpowiedzialne za charakter. W ten sposób natura ludzka ustępuje zwierzęcej. Film można odbierać jako dramat psychologiczny, ale napięcie jest w nim budowane zgodnie z regułami klasycznego filmu grozy. Należy przymknąć oko na jeden szczegół – narratorem opowieści jest człowiek, który nie mógł znać całej historii, gdyż matka wilkołaka była niemową. Ten brak logiki nie przeszkadza w odbiorze, co jest zasługą świetnej reżyserii Fishera, nastrojowych zdjęć Arthura Granta (Grobowiec Ligei, 1964) i znakomitych aktorów, także drugoplanowych.

Countess Dracula reż. Peter Sasdy, 1971

Elżbieta Batory, siostrzenica polskiego króla Stefana Batorego, to węgierska arystokratka, która przez 25 lat małżeństwa z Franciszkiem Nádasdym cieszyła się nieposzlakowaną opinią. Ale po śmierci męża w 1604 roku coś się zmieniło. Doszło do wydarzeń, które uczyniły z niej „krwawą hrabinę” oraz „wampira z Siedmiogrodu” (nie pochodziła stamtąd, lecz widziano w niej wcielenie Włada Palownika zwanego Draculą). Według księgi rekordów jest najbardziej efektywną morderczynią (650 ofiar), lecz historycy rozważają także opcję, że mogła paść ofiarą politycznego spisku mającego na celu zagarnięcie jej majątku. Pochodzący z Węgier reżyser Peter Sasdy nie zamierzał tworzyć realistycznej opowieści o sławnej hrabinie. Przeciwnie – wykorzystał to, co bez wątpienia nie było prawdą, czyli plotki jakoby Elżbieta kąpała się we krwi swoich ofiar, aby zachować młodość. Istotnie, ze zgorzkniałej staruszki kontessa pod wpływem dziewiczej krwi przemienia się w młodą żywiołową rozpustnicę. Morderstwa okazują się dla niej skutecznym remedium na choroby związane ze starością. Film ma bardzo dobrą charakteryzację, trudno uwierzyć, że Ingrid Pitt zagrała tu podwójną rolę. Urodzona w Warszawie aktorka stworzyła znakomitą kreację, o której szybko się nie zapomni. Świetny jest również Nigel Green jako kapitan Dobi – postać tragiczna, nieszczęśliwie zakochana, zżerana przez zazdrość. Imię Draculi w tytule nie pomogło produkcji w osiągnięciu komercyjnego sukcesu, ale teraz już widać, że wśród ostatnich dzieł Hammera ten wyróżnia się dosyć szczególnie. Chociaż cenzura nie pozwalała na wiele, to i tak udało się stworzyć trzymający w napięciu, działający na wyobraźnię dreszczowiec.


Oskar Dziki

Horror Draculi reż. Terence Fisher, 1958

Horror Draculi (w rodzimej Wielkiej Brytanii po prostu Dracula) to pierwszy z liczącego w sumie 9 filmów cyklu studia Hammer. Reżyse miał już doświadczenie w przekuwaniu klasycznej opowieści grozy z czarno-białych zamczysk uginających się od pajęczyn na rzecz przepełnionych kolorami zdjęć i scenografii. Nakręcił on bowiem starszy o rok The Curse of Frankenstein, pierwszy film wytwórni Hammer składający się na recykling panteonu gwiazd spod znaku Universal Studios. Dracula stał się bardziej ludzki, wyznaczając tym samym kierunek kolejnym pokoleniom krwiopijców, czyniąc ich istotami cierpiącymi na rodzaj osobliwego uzależnienia aniżeli będące urokliwym i hipnotycznym fantomem z filmu Toda Browninga. To w dużej mierze godna podziwu gra aktorska sir Christophera Lee, który humanizuje wampira. Jednak nie zrozumcie mnie źle, kiedy tylko nadarzy się okazja, by wbić swoje kły w kark ofiary, dystyngowany hrabia z dzikością w oczach wpada w zwierzęcy wręcz szał, zupełnie jak pogrążony w marazmie nałogu. Do walki z nim staje nie kto inny, jak Peter Cushing w roli dr Van Helsinga, którego determinacja i powaga pozwala rozpatrywać tę rolę jako jedną z najlepszych w karierze Brytyjczyka. To postać pogrążona w fanatycznej zapalczywości i w pewnych momentach staje się on bardziej bezwzględny niż sam Dracula, nie tracąc przy tym nic ze swojego dżentelmeńskiego oblicza! Nic więc dziwnego, że mając tak silny duet na planie twórcy zakręcili fabułę właśnie wokół nich. Gdzieś w tle rozbrzmiewają co prawda echa historii oryginału, jednak obustronna zemsta bierze górę, zmieniając znacząco wydźwięk filmu względem pierwszej, oficjalnej adaptacji kinowej. Jednak Horror of Dracula szokował widownie w latach 50-tych nie tylko reformacją znanego tekstu. Obraz pełen jest, bądź co bądź, sprytnie maskowanej przemocy i erotycznych podtekstów. Jednak to, co ponad pół stulecia temu wycięli brytyjscy cenzorzy, wróciło do nas za sprawą odkopania japońskiej wersji filmu, którą miłościwy Hammer postanowił wydać na Blu-Ray i jeszcze raz zatopić się w tym kolorowym, jednocześnie posiadającym niewątpliwe demoniczną naturę świecie, tym razem tak, jak wszyscy (oprócz nadopiekuńczego aparatu państwa) by sobie życzyli!

Mumia reż. Terence Fisher, 1959

Egipt, rok 1985. Archeologiczna ekspedycja pod wodzą Stepana Banninga (Felix Aylmer) odnajduje grobowiec księżniczki Ananki. Pomimo ostrzeżeń miejscowych grupa wchodzi do środka mogiły, czego skutkiem jest postradanie przez Stepana rozumu. Akcja następnie przenosi się 3 lata wprzód, do pewnej bagnistej prowincji Wielkiej Brytanii, gdzie znany z przestrogi Egipcjanin przywozi żądnego krwi, zabandażowanego potwora. Nakręcona w 1959 roku Mumia to kolejny klejnot w koronie studia Hammer udowadniający tylko, że Brytyjczycy potrafią wyciągnąć z klasycznej, już wtedy archaicznej, opowieści wszystko to, co najlepsze. Kharis, czyli tytułowa mumia, to prawdziwy terminator wśród żywych trupów. Dawniej filmy o mumiach (zarówno te od Universal Pictures, jak i omawiana wersja Hammera) były tchnieniem świeżości, z fabułami czymś na wzór proto-slashera, choć dziś nie trudno zarzucić im przewidywalności. Jak każdy filmowy zabijaka, mumia ma swoje Nemesis – Petera Cushinga w roli Johna Banninga, syna Stepana. I choć jest to chyba najgorszy występ późniejszego Wielkiego Moffa z dotychczasowych Hammerów, miło jest popatrzeć na kościstego Brytyjczyka w formie zdolnej do bycia aktywnym w samym sercu akcji. Tak samo sprawa ma się z samym filmem, który choć nie bryluje w dorobku Hammera, jest wciąż najlepszym występem tego zupełnie niedzisiejszego potwora. Samo studio Hammer wróciło do tematyki w trzech kolejnych filmach – The Curse of the Mummy’s Tomb (1964), The Mummy’s Shroud (1967) oraz Blood From the Mummy’s Tomb (1971). Żaden z nich nie powtórzył sukcesu swoich kolegów po fachu z rodzimej wytwórni, a o samym zabandażowanym killerze przypominały nam jeszcze takie abominacje jak Mumia powraca (2001) czy próba oparcia na nim swoistego uniwersum, vide najnowsza Mumia (2017). Jednak to właśnie film Fishera tam, gdzie jego następcy straszą co najwyżej efektami specjalnymi, emanuje niesamowitą atmosferą, tak znamienną dla klasyki kina grozy z tamtego okresu.


Grzegorz Fortuna

The Curse of Frankenstein reż. Terrence Fisher, 1957

Przekleństwo Frankensteina, pierwszy z horrorów Hammera, które nawiązywały do słynnych filmów z wytwórni Universal, do dziś – mimo sześćdziesiątki na karku – zaskakuje przede wszystkim tym, jak bardzo jest nowoczesny. Naprawdę trudno byłoby go uznać za urokliwą ramotkę – u Terence’a Fishera grany przez Petera Cushinga Baron Frankenstein nie jest już (jak w wersji z Borisem Karloffem) zagubionym naukowcem przerażonym efektami swojej pracy, ale cynicznym skurwielem z obsesją na punkcie ożywiania trupów, a ucharakteryzowany Christopher Lee w roli Monstrum wygląda jak nadgniłe zombie. Najwięcej o Przekleństwie… mówi chyba słynna scena, w której potwór zrywa z twarzy bandaże, a kamera robi na nią nagłe zbliżenie. W połączeniu z wykorzystanymi przez twórców żywymi barwami (które kino dopiero wówczas oswajało) robi to olbrzymie wrażenie nawet w 2017 roku, a jeszcze większe musiało robić w roku 1957. Oglądając tę scenę, trudno się dziwić, że dzięki swojej wersji klasycznej opowieści Mary Shelley Hammer zarobił ogromne pieniądze, a Lee i Cushing dostali w wytwórni etaty na dobrych kilkanaście lat.

Satanic Rites of Dracula reż. Alan Gibson, 1973

Jeśli w latach pięćdziesiątych Hammer trzymał rękę na pulsie światowego horroru, to w latach siedemdziesiątych jasnym stało się, że serce kina grozy bije zupełnie gdzie indziej, a trzymana ręka Hammera jest sina i martwa. Wytwórnia próbowała ożywiać swojego trupa, dodając do filmów seks i przemoc oraz łącząc horrorowe fabuły z konwencjami pożyczanymi z kinowych hitów, ale efekty były co najwyżej mierne. Koronnym tego przykładem może być Szatański plan Draculi, ósmy film studia opowiadający o słynnym hrabi. Fabuła jest tu kompletnie kretyńska, a twórcy nieudolnie starają się łączyć klasyczny horror wampiryczny z filmem satanistycznym (w tym samym roku nieoczekiwanym przebojem stał się wszak Egzorcysta) i szpiegowskim. Dużo o Szatańskim planie Draculi mówi zresztą fakt, że początkowo jego tytuł miał brzmieć Dracula jest martwy… ma się dobrze i mieszka w Londynie, a Christopher Lee krytykował producentów nawet podczas poprzedzających premierę konferencji prasowych. Efektem jest kuriozum, które ogląda się jak podły film klasy B, z mieszaniną niedowierzania i fascynacji, i które można by pokazywać na zajęciach filmoznawstwa jako przykład na to, że horrorowe trendy zdychają w długich konwulsjach.


Kuba Haczek

Gorgona reż. Terence Fisher, 1964

Gorgona to jeden z najbardziej klimatycznych horrorów wytwórni Hammer; główna w tym zasługa scenografii Dona Mingaye’a (notabene mocno przypominającej jego pracę przy Kobiecie Wężu z 1966), operatorskiego wyczucia Michaela Reeda (Dracula: Książę ciemności, Rasputin: Szalony zakonnik, oba z 1966) oraz ścieżki dźwiękowej Jamesa Bernarda, który unieśmiertelnił tytułową maszkarę doskonałym motywem głównym. Aktorsko film wypada również nie najgorzej – Cushing, Pasco, czy Lee (tym razem w nieco mniejszej roli) doskonale wywiązują się z zadania. Najjaśniejszym blaskiem świeci jednak Barbara Shelley, wytwornie elegancka, emanująca nienachalnym erotyzmem oraz tajemniczością. Scenariusz Johna Gillinga nie należy do najlepszych, jakie wyszły spod jego ręki (dość napisać, że pomylił mityczne gorgony z furiami), jednak jako całość trzyma się kupy i pokrętnymi ścieżkami zmierza do oczekiwanego finału. Najgorsza w całym obrazie jest chyba charakteryzacja tytułowej gorgony – plastikowe węże zupełnie nie przekonują, budząc raczej uśmiech niż wstręt czy odrazę. Za to klimat można wywozić taczkami. Fisher skupia się głównie na operowaniu mrocznym nastrojem, tworząc gotycką opowieść, z wszelkimi jej atrybutami i umiejscowieniem (ponury, zamglony cmentarz, opuszczony zamek, tajemnica z przeszłości). To także, a może przede wszystkim, film o potrzebie miłości, jej nieodwzajemnieniu i wynikającemu stąd niezrozumieniu, klątwie i śmierci.

Captain Kronos – Vampire Hunter reż. Brian Clemens, 1974

Mamy rok 1974, od premiery Gorgony mija 10 lat, Hammer stoi na skraju bankructwa. Jednym z ostatnich obrazów wytwórni staje się łączący wątki przygodowe z wampirycznym horrorem Kapitan Kronos. Dzieło nad wyraz udane, głównie dzięki odświeżeniu skostniałej już mocno formuły oraz świetnie wystylizowanej scenografii; operatorski majstersztyk studia. Tytułowy Kronos (nijaki Horst Janson) to podróżujący z wiernym sługą Grostem pogromca wampirów, mszczący się na nieumarłych za krzywdy wyrządzone jego rodzinie. Wampiryzm w tym obrazie jest nieco innej proweniencji niż w pozostałych klasykach wytwórni – to sposób na wieczną młodość, któremu hołduje arystokracja, posiłkując się (dosłownie) młodymi dziewczętami z pobliskiej wsi. Kronos, niczym wytrawny strateg, przygotowuje się do walki ze złem, w czym obok garbusa Grosta pomaga mu piękna wieśniaczka Carla (zjawiskowa Caroline Munro). Trup ścieli się gęsto, dochodzi do kilku pojedynków, scenarzysta i reżyser Brian Clemens całkiem zręcznie prowadzi fabułę, by w finale udanie rozwiązać przyczynę tajemniczych zgonów. Ten mocno niedoceniany obraz po latach ogląda się zupełnie dobrze. Bez zażenowania i przy odrobinie dobrej woli można śmiało wrzucić go do czołowej 10-tki najlepszych Hammerów. Planowany jako początek oryginalnej serii filmów nie stał się jednak ojcem chrzestnym nowego podgatunku (choć cykl Blade zawdzięcza mu bardzo wiele); ostał się jedynie w formie krótkiego komiksu, który w październiku tego roku zagości w odnowionej wersji na sklepowych półkach dzięki Titan Comics. Kto wie, może dojdzie do powrotu nieustraszonego Kronosa także na ekrany kin…?


Piotr Kuszyński

The Plague of the Zombies reż. John Gilling, 1966

1965 nie był najszczęśliwszym rokiem dla Hammera. Poważne remonty w należącym do nich Bray Studios mocno nadszarpnęły budżet wytwórni, skłaniając Anglików do jeszcze większego niż dotychczas oszczędzania. Sposobem na zarobek przy jak najmniejszym wkładzie finansowym miało być tworzenie filmów ze wspólnym budżetem. W czasie normalnie przeznaczonym na jeden obraz powstawały dwa, tworzone przez jedną ekipę i wykorzystujące tę samą scenografię. Takich filmem był The Plague of the Zombies, który kręcono jednocześnie z Kobietą Wężem. W teorii typowa pozycja klasy B, nakręcona po to, by akompaniować inny, w domyśle lepszy, obraz. Widzowie dostali jednak porządny tytuł, który można bez cienia zażenowania postawić na półce wraz z najbardziej uznanymi produkcjami wytwórni. To też jedyny film Hammera, który podjął się tematyki zombie. Mamy tu do czynienia z grozą epoki kolonializmu, straszącą obcą kulturą, w tym przypadku za pomocą kultu voodoo. W odróżnieniu jednak od np. White Zombie (1932) Victora Halperina, w brytyjskim filmie tytułowe stwory nie są otumanionymi ludźmi, a faktycznymi truposzami. Nie jedzą co prawda ludzi (ten motyw wprowadził dwa lata później George Romero w swojej Nocy żywych trupów), ale i tak są wyjątkowo paskudne. Zgniłe zęby, niezdrowo zielona skóra i szaleństwo w oczach powodują, że nie w sposób zapomnieć o tym przedstawieniu zombie. Warto też przyjrzeć się filmowi bliżej ze względu na swój ukryty, polityczny przekaz. To tak naprawdę film o zniewoleniu społeczeństwa przez klasy wyższe.

Hands of the Ripper reż. Peter Sasdy, 1971

Lekarstwem na coraz niższe słupki sprzedaży biletów w latach siedemdziesiątych miało być sięgnięcie przez Hammera po zagrywki rodem z kina exploitation: nasycanie swoich filmów erotyką i dodanie do nich większej ilości makabry. Do tych najbardziej krwawych Hammerów należy właśnie Hands of the Ripper, luźno nawiązujący do postaci Kuby Rozpruwacza. W filmie przyglądamy się Annie, która w młodości była świadkiem morderstwa dokonanego w Whitechapel. Trauma z dzieciństwa powoduje, że pod wpływem odpowiednich bodźców sama zamienia się w okrutną morderczynię. Film zaczyna się nieco powoli, jednak z czasem nabiera tempa, a dzięki nieobliczalnej naturze Anny ogląda się go  z wyjątkowym zaciekawieniem, serwując nam przy okazji jeden z najbardziej emocjonujących finałów w historii wytwórni. Zainteresowanie podsyca też fakt, że być może Anna wcale nie jest chora, a opętana przez ducha Rozpruwacza, choć ta kwestia do samego końca pozostawiona jest widzom do interpretacji. Hands of the Ripper to naprawdę udany film, który jednak nie miał szczęścia na rynku. Był to produkt klasy B, który powstał aby wspierać w 1971 roku Twins of Evil podczas seansów double feature i jako taki nie był zbytnio promowany. Nie pomógł też fakt, że nie zaangażowano do omawianego tu filmu żadnego ze znanych aktorów wytwórni. W efekcie Hands of the Ripper to dzieło często pomijane lub po prostu nieznane. Niesłusznie.


Michał Mazgaj

The Devil Rides Out reż. Terence Fisher, 1968

Nie samymi klasycznymi monstrami fan horrorów żyje, o czym niejednokrotnie przekonał się Hammer, starając się nadążać za trendami i wplatając w nie swoją gotycką stylistykę. Późne lata 60. podbite zostały przez horror okultystyczny za sprawą sukcesu Dziecka Rosemary (1968). Brytyjska wytwórnia natychmiast podłapała temat wypuszczając jeszcze w tym samym roku The Devil Rides Out znane także pod tytułem The Devil’s Bride. Jest to kolejny niezwykle klimatyczny film od najznamienitszego reżysera Hammera, czyli Terence’a Fishera. Scenariusz napisał weteran „Serii Poe” Richard Matherson, a jedną z wiodących ról gra sam Christopher Lee. Jego casting w roli pozytywnego bohatera, co więcej – jednego z głównych bohaterów, na pewno można uznać za nietypowy, bowiem Lee najczęściej lądował w rolach złoczyńców lub postaci drugoplanowych. Gra on obytego w wiedzy okultystycznej Diuka Nicholasa de Richleau, który stara się odciągnąć swojego młodszego przyjaciela Simona od wyznawców Szatana. Nietrudno o porównanie tego bohatera do Cushingowskiego Van Helsinga, czy innych mu podobnych, dobrodusznych pogromców złych mocy. Postać wykreowana przez Lee ma w sobie dużo ciepła, ale odróżnia go od wspomnianego już łowcy wampirów twarda prezencja i charakter. Diuk wesprze Cię całą swoją wiedzą, ale nie omieszka nazwać Cię głupcem, jeśli zrobisz coś nierozważnego. Film w kameralny sposób ukazuje rytuały i pojawienia się demonów. Te drugie wyglądają najczęściej po prostu jak ludzie i w uroczy sposób zmieniają się w kłęby dymu, gdy tylko rzuci się im krucyfiksem prosto w twarz. The Devil Rides Out jednak należycie intryguje widza swoją tematyką, nawet jeśli w fabułę wkrada się nutka naiwności. Nie jest ona jednak wadą, a wręcz dodaje całości drobnej dozy baśniowości. Jest to także film o wartkiej akcji. Od razu zostajemy rzuceni w wir wydarzeń i ani na chwilę nie zwalniamy.

Dracula A.D. 1972 reż. Alan Gibson, 1972

Lata 70. były dla Hammera okresem desperackiej walki o przetrwanie i myślę, że siódma odsłona cyklu o Draculi idealnie obrazuje po jak dziwne pomysły twórcy wówczas sięgali byleby zaciągnąć jak najwięcej ludzi do kina. Dla mnie film Alana Gibsona był zarówno powrotem do korzeni serii, jak i mocnym powiewem świeżości po rozczarowujących trzech filmach bez udziału Terence’a Fishera. Demoniczny hrabia pokonany trzykrotnie przez parę przypadkowych kochanków dawał jasno do zrozumienia, że formuła serii zaczyna się wyczerpywać. Dracula A.D.1972 nie jest bezpośrednią kontynuacją poprzedników. Tylko jego początek dzieje się w epoce wiktoriańskiej, niedługo potem zaś przenosimy się do kolorowych lat 70., gdzie wampiryczny hrabia zostaje wskrzeszony przez grupkę hipisów. W tym miejscu mogę każdego zapewnić, że w praktyce nie wychodzi to tak głupio, jak brzmi na papierze. Siódmy film o Draculi, choć wykorzystuje nowożytną scenerię, jest filmem bardzo bezpiecznym, bowiem nie konfrontuje hrabiego z nowymi realiami i mimo kilku komicznych momentów traktuje się równie poważnie, co każda poprzednia odsłona. W fabule widać także drobne inspiracje wcześniejszymi obrazami, w szczególności Taste the Blood of Dracula. Pozytywnym aspektem produkcji jest powrót Petera Cushinga, zarówno w roli Lawrence’a Van Helsinga, jak i jego potomka – Lorrimera. Christopher Lee jako Dracula ma trochę więcej do powiedzenia niż zwykle i miejscami zdarza mu się szarżować w zabawny sposób, co pewnie jest skutkiem niedookreślonego tonu całej produkcji. Dostajemy również całkiem solidną walkę na koniec, czyli coś, czego nie uświadczyliśmy od czasu Brides of Dracula (1960). Dracula A.D.1972 to dziwny mariaż klasycznego horroru z kampową estetyką, który mimo wszystko sprawdza się jako kino rozrywkowe. Nie wykorzystuje co prawda swojego potencjału, ale posiada w sobie na tyle dużo uroku, by zdobyć serce niejednego wielbiciela wytwórni.


Mateusz R. Orzech

Frankenstein stworzył kobietę reż. Terence Fisher, 1967

Czwarty film o baronie Frankensteinie ze studia Hammer zmienia nieco spektrum zainteresowania z warstwy cielesnej pracy naukowca na warstwę metafizyczną, co stanowi o pewnej oryginalności produkcji na tle zarówno wcześniejszych, jak i późniejszych kinowych spotkań z baronem. Z tego też powodu produkcja była chwalona m.in. przez Martina Scorsese; osobiście jednak lubię ten film raczej z innych powodów. Frankenstein stworzył kobietę – choć można mu zarzucić niejedno fabularne potknięcie – w udany sposób lawiruje między kilkoma gatunkami, tworząc interesujący miks klasycznych dla serii chwil grozy i fantastyki, wątku romantycznego, scen rodem z dramatu sądowego, a nawet zdarza mu się skierować w rejony kojarzące się z realizowanymi kilka(naście) lat później slasherami. Dzięki temu, nawet jeśli kosztem logiki, to w filmie niemal bez przerwy rozgrywa się coś interesującego. Niezaprzeczalną zaletą jest tu również jeden z najlepiej przedstawionych Frankensteinów w kinie. Na tle pozostałych hammerowkich portretów naukowca, ten prezentuje się niczym synteza najlepszych cech kreacji nieocenionego Petera Cushinga; są tu elementy popadającej w szaleńczą manię charakterystyki z wcześniejszej Przekleństwa Frankensteina (1957), jak i nieznacznie zarysowane pozytywne cechy, które wykazywał w Źle Frankensteina (1964). W ten sposób stworzono ambiwalentną postać; nie sposób określić ją jako (zupełnie) negatywną, lecz raczej jako ekscentryka z wizją świata wykraczającą daleko poza rozumowanie ograniczonego społeczeństwa. W przeciwieństwie do przedstawienia go jako gwałciciela-socjopaty w późniejszym Frankenstein musi zginąć (1969)Często w filmach o Frankensteinie – nawet w Przekleństwie czy powstałej rok później Zemście – mimo popełniania przez niego skrajnie niemoralnych uczynków kibicowałem mu z nadzieją na niemożliwe powodzenie się jego eksperymentów (nawet jeśli czynionych z egoistycznych pobudek), które w normalnych warunkach byłyby przecież dla ludzkości czymś pozytywnym. To uczucie najsilniej towarzyszy mi zawsze podczas seansów Frankenstein stworzył kobietę, gdzie twórcy udanie łączą najlepsze cechy hammerowskiego barona bez popadania w przesadę, tworząc dość oryginalną wizję jego eksperymentów, wynikających tym razem nieco innymi niż zwykle skutkami.

Legenda siedmiu złotych wampirów reż. Roy Ward Baker i Cheh Chang, 1974

W latach 70. studio popadło w tarapaty, co ostatecznie wynikło zaprzestaniem produkcji filmów w 1979 roku. Zanim to się jednak stało jego włodarze poszukiwali nowych pomysłów na ściągnięcie widowni do kin i odseparowanie się od utartego wizerunku wytwórni. Jedną z produkcji, mających na celu przywrócenie Hammerowi żywotności, była Legenda siedmiu złotych wampirów, mająca na celu wykorzystać klasyczne motywy, lecz połączyć je z nigdy wcześniej przez studio nie wykorzystywanym gatunkiem: kung fu. Powrócono w tym celu do najpopularniejszej postaci studia, czyli Draculi, i przeniesiono się z nim do Chin, gdzie przejmuje on kontrolę nad tytułowymi krwiopijcami. Tymczasem w Hongkongu kultowe studio Shaw Brothers zachęcone sukcesami swoich produkcji poza Azją, uznało, że dobrym pomysłem byłoby stworzenie wspólnej produkcji z europejskim lub amerykańskim studiem. Gdy więc zachęcony wzrastającą popularnością kina kung fu Hammer pojawił się z propozycją współpracy, Shaw Brothers propozycję tę rychło zaakceptowali. Wieść głosi, że prace nad filmem, za którego kamerą stanęli Roy Ward Baker (Quatermass i studnia, Rocznica) i niewymieniony w czołówce Chang Cheh (Jednoręki szermierz, Zabójca) były naznaczona niejednym problemem. We znaki dawała się nie tylko bariera językowa, lecz również zupełnie odmienne podejście do pracy na planie. Chaos ten częściowo widoczny jest w samej produkcji, mającej niejeden problem z prędkością narracji, scaleniem różnorodnych pomysłów czy wytłumaczeniem, dlaczego na ekranie dochodzi do takich, a nie innych wydarzeń. Nie oznacza to jednak, że wyszedł film nieudany, wręcz przeciwnie – Legenda siedmiu złotych wampirów to nawet, jeśli nie w pełni zrealizowana, to pomysłowa produkcja, która mogłaby być początkiem pięknego nowego rozdziału w historii kina. Tak się nie stało, lecz ogromna ilość elementów wciąż napawa czystą frajdą z oglądania. Film prezentuje się solidnie m.in. pod względem aktorskim. Co prawda po dwóch poprzednich, niskich lotów produkcjach synonimiczny z rolą hammerowskiego Draculi Christopher Lee opuścił serię, lecz Peter Cushing wciąż był zainteresowany powrotem do roli Van Helsinga i jak zawsze wypadł w swojej kreacji doskonale. Oprócz niego w obsadzie znalazło się oczywiście miejsce dla hongkońskich gwiazd kina sztuk walki z jednym z moich ulubieńców, Davidem Chiangiem (Have Sword, Will Travel, Nowy jednoręki szermierz) na czele. Sceny sztuk walki, za które odpowiadają przede wszystkim słynny Chia-liang Liu (Lau Kar-leung) i mniej znany Tang Chia są bardziej niż zadowalające, także scenografie prezentują się nader atrakcyjnie. Ponadto wykorzystano tu klasyczne motywy z produkcji obu studiów (nawiązując przy okazji odrobinę do chińskiego folkloru), dzięki czemu zarówno miłośnicy filmów Hammera, jak i Shaw Brothers znajdą tu coś dla siebie.


Marta Płaza

Twins of Evil  reż. John Hough, 1971

Erotyczno-wampiryczne Hammera fiksacje. Dwie atrakcyjne siostrzyczki trafiają pod opiekę demonicznego wuja Gustava, którego życiową misją jest tropienie i brutalne rozprawianie się z okolicznymi czarownicami. Zamiast nich, najczęściej giną jednak niewinne i … szalenie atrakcyjne dziewoje. Dość szybko okaże się, że to nie czarownice będą największym problemem okolicznych wiosek. Film Johna Hough to bezpretensjonalna, czasami wręcz kampowa, mieszanka gotyckiego horroru, kina wampirycznego i czarnej komedii z nutką kina seksploatacji. Role tytułowych bliźniaczek grają tu urodziwe i pełne wdzięku siostry Mary i Madeleine Collinson, mogące się poszczycić chociażby tytułem Playmates Października 1970 r. Jako pobożna Maria i obdarzona ognistym temperamentem Frieda uwodzą nie tylko bohaterów, ale i widzów przed ekranem, stanowiąc znakomity kontrapunkt dla religijnego fanatyka Gustava (niezastąpiony Peter Cushing), tępiącego z zamiłowaniem wszelkie przejawy erotycznego rozbestwienia. Mimo że w pewnym momencie film skłania się bardziej ku komedii, to jednak nie zapomina o swoich horrorowych korzeniach. Jest więc miejsce nie tylko na pełne erotyzmu bliźniaczki, ale i mroczne zamczyska, satanistyczne rytuały i rządną krwi inkwizycję. Ze świetną scenografią, pomysłową fabułą, dopracowanym klimatem i umiejętnie budowanym napięciem (ataki wampirów zrealizowano pierwszorzędnie) film Johna Hough jest niewątpliwie jedną z najbardziej oryginalnych pozycji w katalogu Hammera.

Pies Baskerville’ów reż. Terence Fisher, 1959

Terence Fisher znany z najgłośniejszych filmów brytyjskiej wytwórni i tutaj nie zawodzi. Jego Pies Baskerville’ów to nie tylko prawdziwa kwintesencja klasycznego kina, ale i jedna z najlepszych i najwierniejszych adaptacji kultowej powieści sir Arthura Conan Doyle’a. Zrealizowana z wyjątkowym rozmachem (scenografia robi wrażenie nawet dziś) i wyczuciem (dzięki znakomitej muzyce atmosferę można kroić nożem) znajduje się w ścisłej czołówce długiej listy filmów ze stajni Hammera. Pojedynek aktorski Petera Cushinga i Christophera Lee, czyli dwóch wielkich gwiazd wytwórni, nadaje całości tylko dodatkowego smaczku. Ten pierwszy, wcielając się w rolę słynnego detektywa Sherlocka Holmesa, stworzył w filmie Fishera jedną z najlepszych ról w swojej bogatej karierze. Sam reżyser, czerpiąc pełnymi garściami z dokonań klasycznego kryminału i horroru gotyckiego, trzyma widza w napięciu do samego końca. Urzekając przy okazji klimatem mrocznej tajemnicy, unoszącej się gdzieś nad mglistymi pejzażami angielskiej prowincji. Dzięki poszanowaniu literackiego pierwowzoru i prawideł gatunku, film nawet po latach broni się i jako adaptacja powieści, i jako zupełnie indywidualna historia.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*