Klątwa Doliny Węży to żelazny klasyk i jedno z największych kuriozów peerelowskiego filmu gatunków. Za sprawą czego jego autor, Marek Piestrak, miał się doczekać tyleż chwytliwego, co niechlubnego miana „polskiego Eda Wooda”. Ale cóż, Klątwa, wschodnioeuropejski odpowiednik Kina Nowej Przygody (lub jeszcze inaczej: Kino Nowej Przygody na miarę naszych możliwości, parafrazując pewien kultowy cytat), to wzorcowy przykład obrazu, który siłę czerpie przede wszystkim ze swoich wad, z niezamierzoną kampowością na czele. To one dodają mu ogromnego uroku i sprawiają, że jest filmem jedynym w swoim rodzaju. Takim, który stale chcą oglądać kolejne rzesze widzów spragnionych ekscentrycznej rozrywki.
Przypomnijmy cudownie przegiętą fabułę. Rzecz rozpoczyna prolog rozgrywający się w 1954 roku w Indochinach. Oto wojskowy helikopter przelatuje nad dżunglą. Zza krzaków niespodziewanie wychyla się azjatycki partyzant, który strzelając w podwozie maszyny jakimś cudem dziurawi klatkę piersiową jednego z jej pilotów. Helikopter chwilę później ląduje. Wychodzi zeń drugi pilot, Bernand Traven (legendarny Roman Wilhelmi), który celem zaspokojenia pragnienia rusza przed siebie i wkrótce trafia do pewnego klasztoru. Tam znajduje drogocennie wyglądającą szkatułkę, którą natychmiast kradnie. Wówczas jeden z będących tego świadkiem mnichów rzuca nań klątwę. 30 lat później, Francja. Jan Tarnas (Krzysztof Kolberger) to powszechnie ceniony profesor orientalistyki, który specjalizuje się w tajskich rękopisach i wykłada na sorbońskim uniwersytecie. Na jednym z jego wykładów pojawia się nieco podstarzały Traven i prosi go o rozszyfrowanie manuskryptu, który znalazł w skradzionej szkatułce. Podczas badania tajemniczego tekstu w budynku pojawiają się jadowite węże i dochodzi do awarii prądu. Ofiarą zwierzaków staje się Bogu ducha winny portier, wezwany do naprawy oświetlenia. Na miejscu zjawia się policja oraz dziennikarka będąca typem samolubnej karierowiczki, Christine Jaubert (Ewa Sałacka). Ona też stanie się towarzyszką Tarnasa i Travena podczas ich wędrówki po Wietnamie, której celem będzie tak odnalezienie wspomnianego wcześniej buddyjskiego klasztoru, jak i mitycznej Doliny Tysiąca Węży, o istnieniu której bohaterowie dowiadują się z manuskryptu. W niej znajdować się ma potężna broń umożliwiająca zapanowanie nad światem. Wędrówka nie będzie oczywiście zbyt łatwa. Śladem bohaterów podąża bowiem tajemniczy szpieg-morderca (nieodżałowany Leon Niemczyk), jak również kolejne zabójcze węże. Natomiast sama dżungla okaże się mieć do zaoferowania zgniłe trupy na drzewach, grobowiec kosmitów, posągi strzelające laserami z oczu i wreszcie gigantycznego i prawdopodobnie pozaziemskiego węża celującego w pożarcie protagonistów.
Choć sam Piestrak mógłby się z tym nie zgodzić (o czym za chwilę), Klątwa Doliny Węży najpewniej nigdy by nie mogła powstać, gdyby nie wcześniejsza popularność celuloidowych perypetii Indiany Jonesa i jego kolejnych „następców”. Wszakże Poszukiwacze zaginionej Arki (Steven Spielberg, 1981) to film, który odniósł międzynarodowy sukces i przyczynił się na nadejścia całej fali podobnych obrazów przygodowych. Tradycyjnie, żelazo zaczęli zaraz kuć Włosi, wliczając w to takich weteranów ichniej pulpy, jak Antonio Margheriti i Duccio Tessari. Aczkolwiek, jak na włoszczyznę przystało, tradycyjnie pojmowane kino przygodowe musiało być u nich zespolone z odpowiednimi elementami brzydkiego filmu eksploatacji. Natomiast Piestrak, będący już prawdziwym przodownikiem polskich gatunków, śmiało biorącym się wcześniej i za kryminał (Śledztwo [1973]), i za sci-fi (Test pilota Pirxa [1979]), i za horror (Wilczyca [1982]), nie mógł sobie pozwolić na zbytnią śmiałość, zamiast tego celując w typowe dla siebie przebojowość i fantazyjność. A w przeciwieństwie do Włochów nie miał na swoim podwórku – ciągle jeszcze zdominowanym przez Kino Moralnego Niepokoju i jego swoiste kontynuacje – żadnej konkurencji na tym polu.
Reżyser wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że przebój Spielberga poznał dopiero po realizacji swojego filmu i o jakiejkolwiek inspiracji mowy nie było. Pierwowzorem jego hitu była za to nowela Hobby doktora Travena autorstwa Wiesława Górnickiego (napisana pod pseudonimem Robert F. Stratton). Publikowana była na łamach magazynu „Przekrój” już od 1979 roku, a więc na cztery lata przed polską premierą pierwszej części przygód Indiany Jonesa. I nie widać w niej żadnych podobieństw do dzieła Spielberga. Te pojawiły się jednak w luźno adaptującym ją scenariuszu, który Piestrak napisał z Wojciechem Niżyńskim i Władimirem Wałuckim. Twórcy ci dokonali szeregu istotnych zmian względem oryginału. Ten charakteryzuje się dosyć dowcipnym stylem i pod płaszczem klasycznej opowiastki awanturniczo-podróżniczej przemyca ostrą satyrę na tzw. zepsutego człowieka nowoczesnego. W książce nie brakuje więc niuansów, a w wielu miejscach zmierza w stronę groteski lub czarnej komedii. Scenarzyści przedstawili zaś fabułę całkowicie poważną i skrajnie eskapistyczną, wyzbytą obecnej w pierwowzorze wszechobecnej ironii oraz jego gorzkiej wymowy. Zresztą dużo mówi już sam fakt, że z jednego bohatera, będącego zbliżającym się do emerytury dentystą, zrobili oni bohaterów dwóch. Z negatywnych cech Harolda Travena – chciwości, pychy, władczości, okrucieństwa – powstał Bernard Traven, a z jego cech pozytywnych – inteligencji, mądrości, kreatywności, determinacji napędzanej wielką pasją – Jan Tarnas.
Ten drugi jest dosyć bliski Indianie Jonesowi. Ot, brakuje mu jego seksapilu oraz sprawności fizycznej. Obaj są sympatycznymi i poważanymi wykładowcami o imponującej wiedzy historycznej i kulturowej. Ich niemal radosne, pełne atrakcji przygody skonstruowane są bardzo przejrzyście. Wśród swoich towarzyszy mają dzielną i charyzmatyczną przedstawicielkę płci pięknej, a ich śladami stale podąża jakiś zabójca na usługach różnego rodzaju organizacji. Wreszcie w zakończeniach obu filmów żadnemu z nich nie udaje się posiąść tyleż niesamowitego, co niebezpiecznego skarbu. Tymczasem Hobby doktora Travena to opowieść tocząca się stosunkowo leniwym tempem. U swoich podstaw ma ona nie oczywistości, lecz sugestie, napięcie jest w niej budowane powoli, a kolejne atrakcje dawkowane są ostrożnie. Nie ma w niej żadnej postaci kobiecej, jak również żądnego mordu osobnika, który śledziłby bohatera. Zresztą to Traven okazuje się stanowić dla otoczenia największe zagrożenie. Sam skarb jest zaś nie tylko bliżej nieokreślony, ale też niepewny (przez dłuższy czas najważniejsza jest wędrówka sama w sobie).
O ile jeszcze możliwym jest, że Piestrak faktycznie nie widział Poszukiwaczy zaginionej Arki przed realizacją swojego utworu, o tyle zupełnie niemożliwym wydaje się więc, aby tegoż hollywoodzkiego obrazu nie znali przynajmniej jego współscenarzyści. A być może znali też oni i część z pozostałych przebojów awanturniczej odmiany Kina Nowej Przygody. Wskazywać na to zdaje się również postać Christine Jaubert – osoby dumnej i pewnej siebie, jednak w sytuacjach zagrożenia momentalnie przeobrażającej się w rozkrzyczaną histeryczkę. Z jednej strony czyni to ją połączeniem odważnej Marion z Poszukiwaczy zaginionej Arki ze zdziecinniałą Wilhelminą z Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady (Spielberg, 1984). Z drugiej – szczególnie jeśli wziąć pod uwagę jej profesję – czyni to ją swoistym odpowiednikiem pisarki Joan z Miłości, szmaragdu i krokodyla (Robert Zemeckis, 1984). Może jednak najwięcej o charakterze Klątwy Doliny Węży mówi to, że w Wietnamie wyświetlana była tylko na nielegalnych pokazach, ponieważ tamtejsze władze uznały ją za utwór niebezpiecznie amerykański.
Wspomniane nazbyt częste i nazbyt głośne krzyki, które dobywają się z gardła chorobliwie ambitnej dziennikarki, w przeciętnym kinie przygodowym związane byłyby z zagrożeniami naturalnymi, ewentualnie z takimi, które należałoby zaszufladkować jako fantasy. Wszak elementy tegoż gatunku są w tego typu opowieściach standardem i nie inaczej było w utworze Górnickiego (acz w ostatnich aktach prezentuje się on zaskakująco mrocznie). Klątwie Doliny Węży znacznie bliżej jednak do horroru. Jest to, rzecz jasna, wynikiem kolejnych zmian, jakie wprowadzone zostały do fabuły, z rezygnacją ze względnego realizmu na czele. Scenarzyści położyli zaskakująco duży nacisk na to, co fantastyczne, zarazem starając się, aby było to możliwie najbardziej niepokojące. Celowali nie tyle w wywoływanie u odbiorcy dreszczu przygody, co w regularne straszenie go. W ich wersji opowieści atakującymi bohaterów wężami zdaje się sterować jakaś siła wyższa. Są one nie tylko ogarnięte żądzą mordu, ale też wiedzą kogo powinny uśmiercić. Można nawet odnieść wrażenie, że nie są to zwierzęta, które były akurat w pobliżu bohaterów i wówczas zostały wezwane do ataku, lecz zwierzęta, które jakimś magicznym sposobem powędrowały do nich aż z Doliny Tysiąca Węży. Z kolei znajdująca się w niej potężna broń okazuje się być substancją, która krzyżuje mających z nią kontakt ludzi z kosmitami. W finale filmu przekonuje się o tym stojący na czele nienazwanej organizacji Breecher (Igor Przegrodzki), niespodziewanie mutujący w tyleż szkaradne, co pięknie tandetne monstrum.
Równie duży wpływ na zaszufladkowanie Klątwy Doliny Węży jako nieoczekiwana hybryda filmu przygodowego i horroru (z elementami science fiction) ma ilustrująca ją muzyka skomponowana przez Svena Grunberga. Ogólnie rzecz biorąc jest ona dosyć różnorodna. Scenie, w której bohaterowie przybywają do Wietnamu towarzyszy kompozycja brzmiąca odpowiednio egzotycznie, a fragmentom, w których pojawia się postać morderczego szpiega (lub kogokolwiek z opłacającej go korporacji) towarzyszą utwory brzmiące tajemniczo, choć jednocześnie jak żywcem wyjęte z kina sensacyjnego. Niemal wszystkie kompozycje łączy stałe sugerowanie widzowi nieustannego, jakby „czyhającego tuż za rogiem” zagrożenia. Tymi dominującymi są zaś te cokolwiek psychodeliczne i na swój sposób złowieszcze, u swoich podstaw mające dźwięki niskie. W kilku miejscach za ich sprawą rzeczywiście udaje się Grunbergowi wykreować niepokojącą i mroczną atmosferę. W zdecydowanej większości scen jego muzyka jest jednak zwyczajnie efekciarska, straszna w sposób okropnie wysilony. Tym samym błyskawicznie popada w śmieszność. Co doskonale współgra z fabułą, gdyż ta jest stopniowo coraz to bardziej przerysowana.
Autor popularnej Wilczycy nagromadził tu przeróżne przesadzone motywy, mnożąc je bez jakiegokolwiek wyczucia. Są więc i węże, które w stronę ludzi rzucają się prawie jak wystrzelone z łuków strzały, a jednak okazują się dosyć nieporadne w swoich działaniach, jest paraliżujący je, lecz niezagrażający innym stworzeniom gaz wymyślony przez specjalistów z ZSRR, jest buddyjski mnich mordujący niczym wojownik ninja (rzuconym w sam środek czoła shurikenem), są „tajni agenci” jakiejś złowieszczej korporacji porywający nagle jednego z bohaterów, i są wreszcie wspomniane wcześniej posągi, które strzelają w ludzi promieniami laserowymi z oczu. W parze z gigantyczną dozą kampu idą tu też nie zawsze sensowne kwestie aktorskie („Tak pachnie dżungla. To strach. Tak pachnie strach. Dżungla wtedy paruje.”), okazjonalne dziury scenariuszowe (postać wietnamskiego przewodnika przydzielonego bohaterom przez lokalne władze po prostu znika, aby po kilku sekwencjach nagle powrócić jak gdyby nigdy nic) i prawdziwie urocze błędy logiczne (Traven tłumaczy Tarnasowi wypowiedź pewnego mnicha, po czym okazuje się, że przecież nie zna jego języka, więc następną wypowiedź mnicha to Tarnas tłumaczy Travenowi).
Spośród wyjątkowo licznych minusów/atrakcji filmu najbardziej w oczy rzuca się tandetność wykonania, przywodząca na myśl horrory i sci-fi klasy B z lat 50. Warto jednak zaznaczyć, że w wielu miejscach na techniczne problemy reżyser nie miał żadnego wpływu. Po latach wspominał je w sposób następujący:
Jeśli się kręci film przygodowy w Wietnamie, to nie z założeniem, że wszystko będzie chałupnicze, tylko z nadzieją, że pewne rzeczy, które obiecują kontrahenci, będą OK. Dopiero rzeczywistość weryfikuje te marzenia. Przykład: mamy filmować scenę przechodzenia przez most wiszący nad przepaścią. Wietnamczycy przywożą nas na miejsce i mówią: „Ma pan cztery godziny na kręcenie, później musimy wracać do hotelu”. Z mostu ma zwisać Ewa Sałacka. Ta cudowna dziewczyna poświęca się i naprawdę wisi na rękach nad przepaścią. Obok leży kaskader, żeby ją złapać, gdy nie da rady dłużej się utrzymać. I tak wyszło nam to nieźle. Spielberg z Kamińskim w takich warunkach też by więcej nie wycisnęli. Inna kluczowa scena – z amerykańskim helikopterem. Po miesiącu obiecywania – może helikopter będzie, a może nie – mamy informację, że przyleci. Okazuje się jednak, że może przelecieć przed kamerą tylko raz, a jak wyląduje, to już nie wystartuje, bo ma za słabe akumulatory. W takich sytuacjach reżyser z operatorem wyrywają sobie włosy z głowy. Teoretycznie jest pan w Wietnamie, teoretycznie ma pan helikopter, teoretycznie ma pan dżunglę. A praktycznie nie ma pan nawet dżungli, tylko jakieś chaszcze. Żeby udawać dżunglę, trzeba było przed kamerę Ryszarda Lenczewskiego wetknąć kawałek liścia, żeby wyglądało, że jest tu gęsto od roślinności. Robiliśmy to z Rosjanami, w czasach schyłku ZSRR. Wszystko się sypało. Zrobili nam dekorację groty z grobowcami kosmitów, które nas nie zadowalały, woda niby się tam lała, ale nie tak jak trzeba. W grocie miał być potwór – ruchliwy i oślizgły. Okazał się sztywną makietą, która się w ogóle nie ruszała, itd., itp. (…)
Tego typu kłopoty autor znał niemalże od samego początku swojej zawodowej kariery. Nie jest to oczywiście usprawiedliwieniem mankamentów jego wybranych (bo bynajmniej nie wszystkich!) dokonań, lecz jedynie ich wyjaśnieniem. Inna sprawa, że oprócz klasycznego B-klasowego uroku Klątwie Doliny Węży nie można też odmówić sporej dozy energii, jaka w niej drzemie. To w końcu, pomimo wszystkich swoich problemów, film zrobiony z sercem. Również dzięki temu ogląda się go tak dobrze, a kolejne lata na karku bynajmniej nie czynią go mniej zabawnym i interesującym. Starzeje się jak wino. Takie może nieszczególnie drogie, ale kopiące jak należy.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis