W dniach 6-17 października odbyła się kolejna edycja londyńskiego festiwalu. Niestety, na niektóre seanse nie zdążyłem z kupnem biletu (najbardziej mi szkoda Mona Lisa and the Blood Moon Any Lily Amirpour), kilka musiałem odpuścić z powodu braku czasu (vide dokument The Velvet Underground Todda Haynessa), ale najważniejsze, że, tak jak dwa lata temu, udało mi się załapać na kilka bardzo fajnych rzeczy, na których seanse od dawna czekałem. Zapraszam do lektury.
Benedetta (reż. Paul Verhoeven)
W wieku 83 lat Paul Verhoeven udowadnia, że ciągle trzyma się nieźle, dostarczając swój prawdopodobnie najdowcipniejszy obraz w karierze. Jest to luźna adaptacja bazującej na faktach książki o wiele mówiącym tytule Immodest Acts: The Life of a Lesbian Nun in Renaissance Italy Judith C. Brown z 1986 roku. Homoseksualizm tytułowej bohaterki jest jednak tylko jednym z wielu elementów, jakie interesują holenderskiego autora, który za swój cel obrał stworzenie przegiętej, mocno antykościelnej satyry. O jej umownym charakterze świadczy już sam początek, kiedy majętna rodzina dziecięcej jeszcze Benedetty zostaje podczas drogi do klasztoru zaatakowana przez grupę bandytów. Dziewczynka modli się szybko do Boga o pomoc, po czym obserwujemy, jak odlatujący ze znajdującego się obok drzewa ptak sra prosto w oczodół pozbawionego oka bandziora. To zaś sprawia, że jego towarzysze wybuchają śmiechem, ale postanawiają na wszelki wypadek zaprzestać rabunku. Ten do bólu gówniarski żarcik gdzie indziej wyglądałby pewnie słabo, ale u Verhoevena sprawdza się równie dobrze, co poważniejsze fragmenty, a to za sprawą religijnego kontekstu. Reżyser posuwa się później jeszcze dalej, ukazując zarówno objawienia mocno uduchowionej bohaterki, jak i idąc w radosny camp i śmiałe prowokacje, kiedy pokazuje senne wizje o Chrystusie będącym prawdziwym wojownikiem w imię sprawiedliwości i odcinającym łby bandytom, czy gdy bohaterka masturbuje się figurką Maryi. Portret zakonnicy cechuje więc skrajna ambiwalencja. Z jednej strony Benedetta stanowi przykład dobrodusznej i głęboko wierzącej osoby – i jej miłość do kogo innego niż Chrystus nie ma żadnego wpływu na tego ocenę – a z drugiej, jak jest sugerowane, jej objawienia mogą być udawane. Od ich prawdziwości ważniejsza jest jednak reakcja osób z jej otoczenia – zazdrość i zawiść innych zakonnic z klasztoru, które chętnie by się jej pozbyły. Verhoeven dodaje do tego wszystkiego naturalizm i, w kilku miejscach, zmysłową erotykę, a wspomniany camp z czasem przeplata śmiertelnie poważnym okrucieństwem (np. gdy do bram klasztoru puka inkwizycja, co zostaje wykorzystane, aby niechęć autora do instytucji kościoła serwować już nie tylko w postaci drwiny). Wybrane elementy sprawiają, że w trakcie seansu ciężko nie myśleć o innych wielkich europejskiego kina, którzy zwykli łączyć tematykę seksu z polityczno-religijną satyrą i prowokacją, tj. o Luisie Bunuelu i Walerianie Borowczyku. Nie jest to co prawda film, który trafiłby do czołówki reżysera, jednak wierzę, że tak jak staruszki siedzące dookoła mnie w kinie regularnie wybuchały śmiechem, tak i wspomniani twórcy z radością przybili by Verhoevenowi piątkę.
Inexorable (reż. Fabrice Du Welz)
Jeśli nie liczyć stricte komercyjnych projektów belgijskiego reżysera, czyli Colt 45 (2014) i Message from the King (2016), Inexorable jawić się może jako jego najbardziej konwencjonalny obraz. Du Welz nie byłby jednak sobą, gdyby nie ignorował reguł gatunku i nie tworzył swoich opowieści czysto intuicyjnie. Pierwsza wersja scenariusza powstała gdzieś w 2018 roku, lecz twórca odłożył go, aby zrealizować skądinąd znakomite Adoration (2019). Już po premierze tego filmu, zabrał się za ponowną lekturę tekstu i stwierdził, że jest beznadziejny. Sposobem na jego uratowanie było nie tylko natychmiastowe przerobienie go, ale też regularne poprawki, które trwały jeszcze podczas realizacji filmu. Tak jak to już miało miejsce przy Adoration, Du Welz zaprezentował bardzo przejrzysty punkt wyjścia, aby następnie dać swoim postaciom żyć i pozwolić im kształtować charakter fabuły, tj. postawić na częściową improwizację w trakcie realizacji. Rezultatem, oczywiście, konwencja z czasem wywrócona do góry nogami. Ale o co w ogóle chodzi?
Film prezentuje losy pozornie szczęśliwej rodziny: popularnego pisarza, jego żony będącej jego wydawcą oraz ich (samotnej) córeczki. Familia przeprowadza się do wielkiej gotyckiej posiadłości, którą kobieta odziedziczyła w spadku po swoim bogatym ojcu. Wkrótce odwiedza ich pewna sympatyczna dziewczyna, która okazuje się skrywać istotną tajemnicę… W trakcie seansu do głowy szybko przyszły różne klasyczne tytuły, od Rebeki (1940) do Misery (1990), oraz takie rodzaje opowieści, jak romans gotycki i giallo. Du Welz do niczego tu jednak nie nawiązuje i z niczego wyraźnie nie czerpie. Wykorzystuje dobrze znane tropy, aby zaserwować je po swojemu, tj. bez patrzenia na jakiekolwiek oczekiwania. Jak gdyby rzeczone tropy wzięły się z próżni i można było z nimi zrobić cokolwiek. I tak oto leniwie kołyszący, realistyczny dramat zaczyna cechować się stopniowo coraz to bardziej niepokojącą atmosferą, aby w ostatnim akcie zamienić się w jeden wielki koszmar. Sam finał, niezwykle intensywny i tyleż szalony, co romantyczny, to absolutny majstersztyk, jaki mógł zrobić tylko twórca mający na koncie taki wspaniały walec, jak Kalwaria (2004). Innymi słowy, Inexorable to film dosyć niepozorny, ale nie dajcie się zwieść – Du Welz ciągle wie, co to miłość, i ciągle wie, co to piekło.
Wisienką na torcie było dla mnie niezapowiedziane pojawienie się samego reżysera po projekcji. Wychodzi na to, że mam do niego duże szczęście, bo to samo spotkało mnie po seansie Adoration na festiwalu dwa lata temu. W każdym razie, reżyser podkreślał, że kompletnie nie patrzył na inne filmy podczas tworzenia tej fabuły, ale już po jej zrobieniu doszedł do wniosku, że największy wpływ mogły mieć na niego thrillery erotyczne lat 90. Zapytany przez jednego z widzów o giallo, odparł że świadomie się włoskim gatunkiem nie inspirował, lecz oczywiście uwielbia go, zwłaszcza zaś dokonania Dario Argento i Lucio Fulciego, które za nastolatka oglądał wręcz obsesyjnie. Taka ciekawostka.
The Power of the Dog (reż. Jane Campion)
Pierwszy po wielu latach przerwy film Jane Campion to nagrodzony Srebrnym Lwem za Najlepszą reżyserię na festiwalu w Wenecji western tudzież neo-westernowy dramat. Rozgrywany na początku XX wieku, kiedy na dawnym Pograniczu pojawiały się już czasem automobile, a gatunkowe tropy wykorzystujący celem ich demitologizacji. Najważniejszą postacią jest tutaj surowy ranczer Phil Burbank (znakomity Benedict Cumberbatch), który stale wspomina stare, lepsze czasy „bardziej dzikiego Zachodu”, kąpieli w wannie unika jak ognia i nie może się nadziwić swojemu dobrodusznemu bratu George’owi jego fascynacji postępem. Wkrótce George żeni się, co oznacza, że do ich wspólnego domu wprowadza się tak żona, jak i jej syn, będący mocno zniewieściałym studentem medycyny. Philowi nie bardzo się to podoba i szybko zaczyna dręczyć nowych współlokatorów, co z czasem przyniesie niekoniecznie oczekiwane konsekwencje. The Power of the Dog to film przewrotny, ale w sposób dosyć nieoczywisty. Jego narracja bywa bowiem celowo wybrakowana, tzn. skrótowa (zdarza się, że mija dużo czasu między kolejnymi wydarzeniami, ale widz nigdy nie jest informowany ile) i pomijająca niektóre sytuacje, pozwalając im rozgrywać się gdzieś poza kadrem i czyniąc fabułę tajemniczą. Rozgrywa się to przy tym dosyć powoli, jak gdyby reżyserka chciała dać widowni czas na kontemplację. Jest to wszystko bardzo stylowe, pełne pięknych kadrów ukazujących piękne krajobrazy, chociaż, oczywiście, nie byłoby przesadą stwierdzenie, że to taki „western festiwalowy” – autorski, artystyczny, subwersyjny (w pewnym sensie queerowy), wreszcie – mimo pewnej kluczowej dla całej opowieści zbrodni – bez jakiekolwiek potencjału komercyjnego. Rzecz bardzo interesująca, aczkolwiek jak dla mnie trochę jednak zbyt leniwa. Swoją drogą jestem bardzo ciekaw, jak spodobałaby się starym fanom amerykańskiego westernu, bo Jane Campion w pewnym momencie kopie tutaj tradycję gatunku w krocze.
Titane (reż. Julia Ducournau)
Już debiutancki film francuskiej reżyserki, wspaniałe Mięso (2016), stanowił kawał solidnej transgresji. Ducournau śmiało i zaskakująco zgrabnie przechodziła tam z coming-of-age drama do horroru cielesnego i kanibalistycznego, przy okazji przekraczając normy moralne, społeczne i płciowe, aby wyzwolić swoją antybohaterkę z szeroko pojmowanych więzów codzienności. Zwykle kolejni filmowcy zaczynają tak ostro, aby później zwolnić tempo i, jak to się mówi, prezentować swoje dojrzalsze oblicze. Tymczasem pod kątem swojej śmiałości i prowokacyjności Mięso okazało się być ledwie rozgrzewką przed Titane, które okazuje się stanowić taki filmowy ekwiwalent art-punku. Jest to film jeszcze trudniejszy do jednoznacznego zaszufladkowania. Ponownie widać duże wpływy kina gatunku, ale reżyserki nie interesują żadne reguły. Prezentuje czysto autorską wizję, w której nie ma miejsca na jakąkolwiek konwencjonalność. Początkowo wydaje się wszakże, że Titane to thriller o seryjnej morderczyni przefiltrowany przez Crash (1996) Davida Cronenberga. Jednak gdy poszukiwana przez policję, mająca dziwaczną obsesję na punkcie samochodów, tancerka imieniem Alexia (pięknie androgeniczna Agathe Rouselle) zaczyna się przebierać za przedstawiciela płci brzydkiej, film zamienia się w osobliwy komediodramat o poszukiwaniu rodziny. Z elementami body horroru i nieustannym zamazywaniem granic między płciami. Po to, żeby na koniec okazać się obrazem cyberpunkowym, choć, paradoksalnie, wyzbytym jakichkolwiek elementów sci-fi sensu stricto. Zamiast tego wystarczy bowiem podszycie opowieści oniryzmem i to właściwie tyko w jednej scenie… Alexia to tutaj personifikacja buntu i wkurwu na cały świat, jednak fabuła jest w takim samym stopniu zbuntowana, co przewrotna i dowcipna. Bywa brutalnie, bywa obrzydliwie, bywa bardzo erotycznie (w wielu miejscach to wręcz neo-sexploitation), ale tak jak reżyserka nie boi się dać w ryj, tak też nie boi się przytulić i pogłaskać po główce, kiedy uważa, że tak należy. Jest ekscentryczna, ale zawsze szczera, na zmianę poważna i (satyrycznie) wesoła, wreszcie bardzo przekonująca w promowaniu feminizmu jako czegoś zdrowego i zwyczajnego. Nie ma potencjalnej pretensjonalności, jest czułość i śmianie się z obu płci. Ale może najważniejsze, że oto na naszych oczach rodzi się tutaj nowy Tetsuo – człowiek z tytanu…
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
1 Trackback / Pingback