[Pierwotna publikacja 13/08/2017]
Szanowni pulpożercy! Dziś rozpoczynamy nowy kinomisyjny cykl tekstów zbiorowych, w którym przyglądać się będziemy wybranym reżyserom kina gatunków. Nie zamierzamy tu przerabiać całych filmografii, lecz skupiać się na naszym zdaniem najlepszych, najciekawszych czy po prostu z jakichś powodów najbardziej przez nas lubianych tytułach. Zaczynamy od znanego, a jednak często pechowego i niedocenianego Johna Carpentera, ponieważ wielbić go trzeba i basta! Łącznie tekst napisało trzynaście osób, w tym, tradycyjnie, trochę gości, a są to tym razem: Jakub Górecki (Pulp Punk), Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Patryk Karwowski (Po napisach), Michał Mazgaj, Sara Nowicka (Kino w zwolnionym tempie), Piotr Pluciński (Pop Glitch) oraz Kamil Rogiński (Drugged by Movies). Każdy wybrał sobie po jednym filmie do publicznej podjarki, co oznacza, że przerobiliśmy prawie 60% bogatej twórczości dawnego mistrza amerykańskiego kina. A jako że Carpenter był (i do dziś pozostaje) również znakomitym muzykiem, nie zabrakło tu linków do jego licznych kompozycji zdobiących jego filmy. Zapraszamy więc tak do lektury, jak i odsłuchu. Tylko pamiętajcie – „My śpimy, oni żyją”.
1976 – Atak na posterunek 13 – Mariusz Czernic
Jakie czasy, takie filmy… W okresie maccartyzmu, gdzie człowiek otoczony był z jednej strony przez prześladowców, z drugiej przez konfidentów, każdy mógł się czuć osamotniony. Powstał wtedy western W samo południe (1952) o szeryfie, który nie znajduje wsparcia i musi liczyć wyłącznie na siebie. Gdy u progu kolejnej dekady wyczuwało się poprawę stosunków międzyludzkich, nakręcono Rio Bravo (1959), w którym szlachetny stróż prawa może liczyć na pomoc zróżnicowanych typów. John Carpenter w swoim wczesnym filmie, bardzo zbliżonym do klasycznego westernu, poszedł jeszcze dalej – zaprezentował sytuację, w której osaczony policjant otrzymuje wsparcie… przestępców. Kto w takim razie pełni rolę czarnego charakteru? Jest tu jakieś niezdefiniowane Zło, podobne do tego z horroru Noc żywych trupów (1968) George’a A. Romero. Wróg jest anonimowy, nieugięty, trudny do powstrzymania. Wzmacnia się poczucie klaustrofobii, potęguje się groza, ludzie stają się nerwowi. Jeszcze zanim zacznie się właściwa akcja, reżyser zaskakuje, choćby tym, że w pełną napięcia, męską rozgrywkę wciąga niewinne dziecko, czyniąc z niego ofiarę. Bez żadnego powodu i bez oznak skrupułów bandyta oddaje strzał w kierunku małej dziewczynki. I już wiemy, że mamy do czynienia z filmem bezkompromisowym i fatalistycznym, będącym esencją kina lat 70. wraz z jego surowym stylem. W 1976 Carpenter nie był jeszcze popularnym filmowcem, ale już w tym obrazie widać artystyczną dojrzałość reżysera. Wiedział, że fabuła to za mało, by zainteresować odbiorcę. Tym bardziej, jeśli nie oferuje oryginalnych motywów. Dlatego duży nacisk został położony na atmosferę, by tę prostą sensacyjną opowieść zbliżyć do kina grozy. Carpenter jest dziś także cenionym kompozytorem i ten film dowodzi jego zdolności w tej dziedzinie – płynący z syntezatorów riff stanowi bardzo celną ilustrację, idealnie korespondującą z obrazem. Co więcej, reżyser sam zmontował film, lecz w charakterze montażysty wpisał Johna T. Chance’a – głównego bohatera Rio Bravo.
1978 – Halloween – Michela Ferraro
Pewnego pięknego, jak się później dla gatunku okazało, dnia niezależny producent Irwin Yablans wpadł na jakże ogólnikowy pomysł, aby nakręcić horror o mordercy opiekunek do dzieci. Wszelkie szczegóły zostawił w rękach Johna Carpentera – wtedy twórcy tylko dwóch pełnometrażowych obrazów (Ciemnej gwiazdy [1974] i Ataku na posterunek 13) – który wspólnie ze swoją ówczesną partnerką zawodową i romantyczną, Debrą Hill, napisał scenariusz, na uwadze mając prosty jak budowa cepa koncept pierwotny. Jednak pomimo rozbrajającej wręcz banalności fabularnej, Halloween (roboczo zatytułowane The Babysitter Murders) nie tylko zyskało sobie miano dzieła kultowego, doczekawszy się aż siedmiu kolejnych odsłon (plus restartu serii z rąk Roba Zombiego), lecz także stało się w bogatym Carpenterowskim dorobku pozycją ikonową, ustępującą popularnością chyba tylko wybitnemu Czemuś. I choć współcześnie opowieść o pozbawionym jakiegokolwiek szkieletu psychologicznego świrze, który swoje nastoletnie ofiary zabija w sposób niemal bezkrwawy, wydawać się może zgoła nieciekawą, zarówno wkład, jaki film wniósł do gatunku slash, jak i niecodzienna zdolność reżysera do robienia za psie pieniądze czegoś z niczego wciąż wzbudzają podziw. Nie bez powodu Halloween do dziś, ciesząc oko i ucho widza nienaganną realizacją techniczną, uchodzi za podręcznikowy zbiór zasad kierujących slasherem… Bezwzględny Michael Myers w pomalowanej na biało masce kapitana Kirka ze Star Trek to przecież jeden z najpowszechniej rozpoznawalnych symboli kina grozy, nie ma bardziej stereotypowej final girl od skromnej Laurie Strode (debiutująca na srebrnym ekranie Jamie Lee Curtis), chwytliwa melodia przewodnia – skomponowana i zagrana przez samego Carpentera – wywołuje dreszcze i automatyczne skojarzenia z widoczną podczas napisów początkowych latarnią z dyni, a „płynąca” charakterystycznie kamera, na spółkę ze wspomnianą muzyką, ze zwykłej przechadzki po omiatanej wiatrem i jesiennymi liśćmi ulicy na przedmieściach czyni zapowiedź przybycia boogeymana – zawsze obecnego w naszej (nie tylko dziecięcej) wyobraźni.
1980 – Mgła – Marta Płaza
Po dwóch latach Carpenter powrócił z kolejną historią o amerykańskiej prowincji zaatakowanej przez tajemniczą siłę. Tym razem uosobioną nie przez seryjnego mordercę, a… duchy tragicznie zmarłych marynarzy. Mgła, jako opowieść osadzona w klimacie klechd i ludowych bajań, rozwija się dość niespiesznie, racząc nas głownie tematem zemsty zza grobu, pierwszorzędną muzyką i złowieszczym klimatem. Carpenter jak zwykle więcej sugeruje niż pokazuje, celując bardziej w atmosferę niż szybkie zwroty akcji. Zło jest niedookreślone, co skutecznie pobudza wyobraźnię widza. Mrocznych przybyszy widujemy więc z rzadka, a nawet jeśli, to głównie jako rozmyte kontury. Mgliste pojęcie o czyhającym zagrożeniu kreuje cały szereg koszmarów, które może podsycać podświadomość. Do współpracy przy filmie autor zaprosił grono dobrych przyjaciół, którzy mieli się pokazać u niego jeszcze nie raz. Na ekranie widzimy więc znowu Jamie Lee Curtis czy chociażby Adrienne Barbeau i Toma Atkinsa (obydwoje pojawiają się później chociażby w Ucieczce z Nowego Jorku). Smaczku dodaje również „królowa krzyku” prosto od Alfreda Hitchcocka, czyli Janet Leigh. Pod scenariuszem, oprócz Carpentera, po raz kolejny podpisała się Debra Hill, która już przy okazji Halloween udowodniła, że mroczny klimat amerykańskiego miasteczka jest jej bliski. Ostatecznie, dzięki świetnej współpracy całej załogi (łącznie z marynarzami!), film okazał się sporym sukcesem. Tragiczna opowieść o śmierci, chciwości i zemście mogła usatysfakcjonować nie tylko miłośników grozy spod znaku Edgara Allana Poego, z którego cytat otwiera zresztą całą historię.
1981 – Ucieczka z Nowego Jorku – Piotr Kuszyński
Rok 1997. Prezydent USA zostaje uprowadzony na teren wyspy Manhattan, obecnie największego i najbardziej niebezpiecznego więzienia w Stanach Zjednoczonych, gdzie zbrodniarze zostają pozostawieni sami sobie. Głowę państwa może uratować tylko Snake Plissken (Kurt Russell), weteran wojenny, który do zadania zostaje przydzielony wbrew własnej woli. To cyniczny do bólu jegomość, dość szorstki w obejściu, niezbyt rozmowny, ograniczający się do wycedzania krótkich zdań swoim chropowatym głosem. Narysowany grubą kreską Plissken to prawdziwy Clint Eastwood kina postapokaliptycznego, a zdezelowany Nowy York jawi się niczym realia Dzikiego Zachodu oczami twórców spaghetti westernów: tu nie ma dobrych bohaterów, a służba państwu nie jest w żaden sposób szlachetna, w szczególności, gdy po stronie prawa stoi Lee Van Cleef. Ucieczka z Nowego Yorku, choć kojarzona jest z kinem akcji, nie rozpieszcza widza ani ilością, ani finezją scen tego typu, a jednak film ogląda się z zapartym tchem od początku do końca. Wszakże największym talentem Carpentera nigdy nie było nagrywanie fajerwerków, a umiejętność tworzenia niezapomnianego klimatu, który powoduje, że filmy takie jak ten pozostają w ludzkiej podświadomości i śnią się potem po nocach.
1982 – Coś – Marcin Mess
Nigdy nie zapomnę, jak oglądałem to cudeńko po raz pierwszy. Miałem 11 lat i będąc na wakacjach u ukochanej ciotki, której nie interesowało kontrolowanie tego, o której chodzę spać, trafiłem na telewizyjną emisję Carpenterowskiego opus magnum gdzieś o północy. Nie lubiłem wówczas horrorów i ten był pierwszym, którego oglądanie sprawiło mi prawdziwą frajdę: z jednej strony byłem absolutnie przerażony, a z drugiej tak zaciekawiony, że nie mogłem oderwać wzroku od ekranu. Teraz stosunek do kina grozy mam zupełnie inny, ale jedno pozostaje niezmienne – Coś ciągle mnie straszy i fascynuje. Chętnie powtarzam, że to horror doskonały, głównie za sprawą jego bezkompromisowości, plastyczności, precyzji i niezwykłego pobudzania wyobraźni. Carpenter, na bazie mistrzowskiego scenariusza Billa Lancastera i ze wsparciem iście grobowych kompozycji Ennio Morricone, szybko atakuje fatalizmem i nihilizmem, wyraźnie dając znać, że jego opowieści o apokalipsie rozpoczynającej się na arktycznej stacji badawczej nikt nie ma prawa przeżyć. A jakby tego mało, z czasem częstuje coraz większymi dozami paranoi. Tutaj zawsze coś rozgrywa się poza kadrem – narracja opiera się na perfidnej wybiórczości regularnie wskazując na to, że pewne elementy fabuły zostały utajnione, a zaufanie jednej postaci do drugiej to ryzyko niezamierzonego samobójstwa, skoro zmiennokształtny obcy, obdarzony talentem doskonałego imitowania innych organizmów, może znajdować się w każdym. W ten sposób rozgrywana jest mocarna dramaturgicznie gra, tak między postaciami, jak między twórcami a widzami, którzy mogą tylko zgadywać, który z bohaterów ciągle jeszcze jest człowiekiem. Tajemniczość i sugestywność tego „wirusowego horroru” (niedziwne, że tak często bywał odczytywany jako alegoria epidemii AIDS) stale wzmacniana jest nagłymi erupcjami krwawej przemocy. Monstrum, kiedy już się ujawnia, to w pełnej krasie, i nie po to, by za chwilę zniknąć, lecz by siać absolutne zniszczenie. Za każdym razem prezentuje się inaczej i każda jego ekranowa obecność równoznaczna jest tak z jego nieustanną deformacją, jak rozpadem ciał jego ofiar. Tym samym otrzymujemy wielki pokaz surrealistycznego gore, które w takim samym stopniu obrzydza, co imponuje kreatywnością. Oto wizualizacja koszmaru schizofrenika. Trzeba być niezłym magiem, by nie tylko ją stworzyć, ale jeszcze sprawić, byśmy chcieli do niej ciągle wracać.
1983 – Christine – Kamil Rogiński
Christine, ekranizacja powieści Stephena Kinga, to historia o młodzieńczym buncie i chęci udowodnienia czegoś światu, nieważne jakim kosztem. Tytułowe auto – krwistoczerwony Plymouth Fury, który okazuje się żyć i być chętnym potencjalnego mordu – dla głównego bohatera staje się lekarstwem na kompleksy, tak jak w klasycznym przytyku mówiącym, że auto jest przedłużeniem męskiego przyrodzenia. Christine zdecydowanie różni się od poprzednich dokonań reżysera. Carpenter na ogół nie kojarzy się z kinem o młodzieży, a z tym właśnie mamy tutaj do czynienia. Mowa o tak zwanej „robocie na zlecenie”, którą musiał wykonać w obliczu potencjalnego bezrobocia po wtopie finansowej, jaką było Coś. O tym, że bez wątpienia jest to jego film, możemy się przekonać dopiero w drugiej połowie seansu. Nawet w tym niefortunnym położeniu twórca zdołał przemycić swój charakterystyczny styl, poczynając od eleganckich zdjęć, a kończąc na syntezatorowych brzmieniach w ścieżce dźwiękowej. W porównaniu do poprzedniego filmu jest to dużo skromniejsza propozycja, szczególnie na polu efektów specjalnych, jednak te, gdy już się pojawiają, robią wrażenie. I choć tytuł ten nie jest krokiem milowym w karierze Carpentera, nadal jest naprawdę porządną, godną uwagi pozycją.
1986 – Wielka draka w chińskiej dzielnicy – Piotr Pluciński
„Wiecie, co to jest?” – pada w połowie filmu – „Jakaś skrajna wersja Alicji w Krainie Czarów!”. To ważna i nieprzypadkowa deklaracja, pozwalająca umieścić opowieść Carpentera z pogranicza westernu, screwballu i chińskiej magii w wymownym nawiasie. Przejście z jednej rzeczywistości w drugą następuje już wcześniej – gdy Jack (Kurt Russell) i Wang (Dennis Dun), goniąc za porywaczami, wjeżdżają w boczną alejkę w Chinatown. Rola tego cienkiego przesmyku (ciężarówka ledwo się w nim mieści) jest kluczowa: prowadząc z autentycznej lokacji w studyjną scenografię, a ze świata rzeczywistego do świata fantazji, daje Carpenterowi pretekst do rozpisania przygody nieograniczonej logiką czy zdrowym rozsądkiem. Czyni to Wielką drakę najbardziej nieskrępowanym filmem w jego dorobku. Dotąd, nawet jeśli opowiadał o zmiennokształtnym obcym czy myślącym samochodzie, szukał przyczyny zdarzeń, sposobu, by je zracjonalizować. Tu nie odczuwa takiej potrzeby: wciąga nas do świata, w którym chińskie bóstwa, monstra i czarnoksiężnicy są naturalną składową „ejtisowego” pejzażu niesamowitości. „Co to jest?! Nieważne. Nie mówcie!” – reaguje Jack. Jest zaskoczony bogactwem tego świata, ale szybko akceptuje obowiązujące w nim zasady. Całość, opowiedziana kiczem i groteską, pełna dymu, pulsująca syntezatorami i zatopiona w neonowej poświacie, może sprawiać wrażenie malowniczego bałaganu. W rzeczywistości to blockbuster zrealizowany z sercem i głową, dokonujący przemyślanej rozbiórki schematu: grany przez Russella kierowca ciężarówki, błazen i pyszałek przekonany o swojej wyjątkowości, poprzez postępującą niekompetencję spycha się na margines własnej historii, ustępując miejsca bardziej wykwalifikowanemu Wangowi. „Jest naprawdę kiepski w tym, co robi” – miał powiedzieć o Jacku jeden ze studyjnych decydentów, przesądzając o losie filmu, który na ekrany wszedł bez odpowiednio stargetowanej i szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej. W tym sensie dzieło Carpentera – opowieść o bufonie, który przez przypadek pozbawia się przytomności przed finałową bitwą z siłami zła – jest czysto ironicznym, niemal intencjonalnym obrazem branżowej mentalności.
1987 – Książę ciemności – Patryk Karwowski
Słuchaj! Są bezdomni (firmowani facjatą Alice Coopera), którzy zachowują się jak zombie, są biblijne uniesienia, teologiczne spory, fizyka kwantowa uprawiana przez studentów w podeszłym wieku, no i on – szatan, diabeł, Belzebub, jak zwał tak zwał. I jak Ci powiem, że to wszystko znajduje się w jednym horrorze, to pomyślisz, że nie ma bata, by z tego wyszło jakieś dobro. Ale John Carpenter wszystko potrafi uszlachetnić i klimatem, i muzyką, a całość lepi tak poważną nutą, że autentycznie czekasz obgryzając palce na przybycie szatana. To rzeczywiście specyficzne dzieło i wydaje mi się, że nad wyraz mocno niedocenione. Jako część „apokaliptycznej trylogii” (w skład której wchodzi też Coś oraz W paszczy szaleństwa) kontynuuje opowieść o nie do końca rozpoznanym złu. Wszyscy bowiem wątpią i rzadko pada tu oficjalna nazwa. To zło objawia się w formie apokaliptycznych przesłanek, zacieśniającego się sznura na grupie naukowców okupujących stary kościół i w końcu dobijającego się do bram naszego świata najmroczniejszego z mrocznych. Przez to Księcia ciemności ogląda się wciąż świetnie, bo treść wkomponowuje się w niezmienne od lat doniesienia o zbliżającym się końcu świata. Carpenter skonfrontował (jeszcze) twardo stąpających po ziemi naukowców z czymś, czego nie da się wytłumaczyć definicjami z podręczników. Seans upływa w atmosferze wyjątkowej i mrocznej (od początku do końca, bo nawet jeżeli teoretycznie nic nie czai się za rogiem, to twórca nie odpuszcza swoim muzycznym podkładem). Smaczku dodaje fakt, iż reżyser uprawia w filmie dialog z samym sobą. Jest trochę Ataku na posterunek 13, ale przede wszystkim schemat odosobnienia znany z Czegoś. I nie trzeba było tu arktycznych bezkresnych pustkowi, by wywołać efekt podobny w samym centrum miasta.
1988 – Oni żyją – Sara Nowicka
Jako osoba urodzona w latach osiemdziesiątych wzrastałam na puszczanych w komercyjnych telewizjach filmach, które demaskowały system i media oraz pokazywały, że warto być nie tylko świadomym konsumentem, ale też świadomym użytkownikiem rzeczywistości. Jedną z tych puszczanych wieczorami produkcji było Oni żyją, obraz, który najwyraźniej pokazał mi, czym jest przekaz podprogowy i zwrócił moją uwagę na zabawną dwoistość świata – manipulujące umysłami ludzi medium emituje film o tym, jak media manipulują umysłami ludźmi. Tym, co wyróżnia film Carpentera na tle poruszających podobny temat obrazów jest prostota. W żadnej innej krytyce mass mediów i bezmyślnego konsumpcyjnego społeczeństwa to, jak pod fasadą reklamowego przekazu ukrywa się ideologię, nie jest pokazane tak dosadnie. Nic dziwnego, że Żiżek zaczyna Perwersyjny przewodnik po ideologiach (2012) właśnie filmem Carpentera. W Oni żyją najwięcej z kina science fiction, wszak światem zaczynają rządzić kosmici, nie brak tu jednak elementów thrillera, a nawet komedii. To właśnie w tej produkcji zobaczymy najbardziej absurdalną bójkę w historii kina, w której udział bierze Roddy Piper, zawodowy wrestler, a także usłyszymy tak wysmakowane zdania, jak: „Przyszedłem żuć gumę i skopać kilka tyłków”. Jest to jeden z najbardziej zaangażowanych politycznie (krytyka rządów Reagana) filmów Carpentera, jednak reżyser nie traci przez to ani poczucia humoru, ani własnego stylu. Jak w innych obrazach twórcy, tak i tu zobaczymy trudny wybór moralny pomiędzy zasadami a ocaleniem bliskiej osoby, która zboczyła z dobrej ścieżki. Są też smaczki: zapalczywy kosmita, krytykujący w telewizji przemoc w filmach Romero i Carpentera oraz najciekawsze obok Życia Carlita (1993) wykorzystanie okularów przeciwsłonecznych. Oni żyją to wciąż aktualna wizja, której echa pobrzmiewają w kinie do dziś. Wystarczy przypomnieć Wolnego strzelca (2014), film piętnujący bezduszne media, ale też pokazujący piekło poszukiwania pracy.
1994 – W paszczy szaleństwa – Oskar Dziki
Lata 90-te były dla wielu zatwardziałych weteranów kina grozy okresem, w którym rozwinęli swoje skrzydła dając nam sporo ciepło przyjętych produkcji. Od Cravena, który zrewolucjonizował gatunek slasher swoim Krzykiem (1996), po Dario Argento i jego przyzwoitą Traumę (1993), swoją pozycję pieczętował także John Carpenter wydając na świat W paszczy szaleństwa. Już sam początek wprowadza widza w nową erę twórczą, w której reżyser znany z robienia soundtracków do własnych filmów otwiera metalowym kawałkiem, którego nie powstydziłoby się samo Megadeth. W rytm szarpidrutów obserwujemy drukujący się właśnie nakład nowej powieści grozy poczytnego pisarza Suttera Cane’a (Jürgen Prochnow), który niedługo zapadnie się pod ziemię, a jego tropem ruszy detektyw John Trent (Sam Neill). Czy cała sprawa jest PR-owym zagraniem mającym na celu wzniesienie szumu wokół nowego dzieła Cane’a? A może wszystko zdaje się być początkiem większej intrygi, której pokłosiem będzie apokaliptyczny dla świata scenariusz? Całość poznajemy z retrospektywy przebywającego w psychiatryku Trenta, który snuje pogrążoną w estetyce snu tajemniczą narrację. Idei tej przyświeca lovecraftowska fabuła pozwalająca jeszcze bardziej zamknąć historię w ramach onirycznego kontekstu. Choć W paszczy szaleństwa dla wielu może okazać się seansem zbyt frustrującym, wszak obrana konwencja nie pozwala na racjonalne myślenie, a natłok wątków wymaga odpowiedniego skupienia, śmiało mogę stwierdzić że jest to ostatni udany romans Carpentera z kinem grozy. Swoją nie-oczywistością i fatalizmem jest możliwie najlepszym zwieńczeniem „apokaliptycznej trylogii”. Bo sam koniec to prawdziwy cios obuchem w łeb dla wszystkich tych, którzy oczekiwali jakiejkolwiek namiastki happy endu, elementu względnie rzadko spotykanego w filmografii Carpentera.
1996 – Ucieczka z Los Angeles – Jakub Górecki
Przypadło mi w zaszczycie napisać kilka słów o ucieczce numer dwa. Trochę to zabawne. Ucieczka z L.A. nie jest moim ulubionym filmem Carpentera. Nawet nie pretenduje do tego tytułu. Ba, czasem zastanawiam się czy powinienem w ogóle traktować go jako „film Carpentera”, gdy jest to przede wszystkim pet-project Kurta Rusella walczącego przez lata, by ten film w ogóle powstał. Jednak… jest coś takiego w Ucieczce z L.A., że uwielbiam wracać do niej niezależnie od tego, jak zblazowałem się w swojej głowie od czasu pierwszego seansu. Ciężko pisać o niej cokolwiek ignorując Ucieczkę z Nowego Jorku, więc nawet nie będę próbował unikać porównań, zwłaszcza, że to one często pokazują faktyczną siłę tego filmu. Ucieczka z L.A. to już nie western w miejskiej dżungli, gdzie Jacob McCandles zostaje wrzucony w maksymalnie podkręconą wizję świata/miasta z Życzenia śmierci (1974), szczęśliwie pozbawioną tego specyficznego mokrego snu konserw, który zawsze trochę kładł się cieniem na cykl. Ucieczka z L.A. to przede wszystkim Snake Plissken, nie miasto, nie dystopijny koszmar, który miał się dla widowni stać rzeczywistością już za lat parę. Russell i Carpenter podkręcają niesamowitość Snake’a do granic możliwości. Snake w ich oczach jest najwspanialszym chamem kina, wywrotowcem absolutnym (choć chyba już nie na wrażliwość widza w latach 90.), a całe jego otoczenie ma z trudem (ale skutecznie) próbować dorównać do jego poziomu. Plissken (z którego Deborah Hill chciała zbudować całą franszyzę) tu staje bardziej obok moich ukochanym komiksowych miszmaszy jak Johnny Alpha (Strontium Dog), Nick Stone (Meltdown Man) czy Scully (Winterworld), funkcjonując w tak campowej rzeczywistości, ze wystawia fanów oryginału na próbę. Cóż, ten film chyba powstał za wcześnie, ale przecież Russell nie młodniał.
1998 – Wampiry – Michał Mazgaj
Mój wybór do dzisiejszego zestawienia może niektórych zaskoczyć, zdaję sobie bowiem sprawę z tego, że Wampiry nie są wysoko cenionym filmem w twórczości Carpentera i pochodzą z tego gorszego dla niego okresu. Nie pisałbym o nim jednak, gdybym nie uważał go za dobry i warty polecenia. Rozumiem jednak wszelki krytycyzm i wiem z czego on wynika. Wampiry w niczym nie przypominają poprzednich dokonań reżysera. Carpenter, który przyzwyczaił nas do niebanalnego podejścia do horroru, powolnego tempa akcji i budowania klimatu, daje nam film klasy B z wartką akcją, soczystym gore, strzelaninami i Jamesem Woodsem grającego esencjonalnego bohatera kina akcji. Fabuła jest prosta jak budowa cepa, a dialogi najeżone „fuckami” i pełne ostrych tekstów. Całość przypomina ramotkę, która mogłaby wyjść spod ręki Quentina Tarantino, a nie od reżysera Halloween czy Czegoś. Widać, że przy okazji Wampirów reżyser nie chciał tworzyć niczego ambitnego, tylko niezobowiązujący akcyjniak rodem z lat 80-tych, produkcję na wzór staroci z VHS-a i konsekwentnie trzyma się tego do samego końca. Do tematu wampiryzmu podchodzi w prosty, ale sprawdzony sposób, bawi się kiczem i okrasza wszystko ostrą przemocą. A wisienką na torcie jest James Woods w roli Jacka Crowa. Wampiry nie są złym filmem, w ramach konwencji, którą się posługują są bardzo udaną produkcją, ale są tak różne od innych dokonań Carpentera, że bez odpowiedniego nastawienia i zamiłowania do kiczu mogą być rozczarowaniem.
2005 – Cigarette Burns – Kuba Haczek
Cigarette Burns, rozpoczynający antologiczną serię Masters of Horror, to nie tylko jeden z najlepszych odcinków cyklu, ale i najciekawszy film, jaki Carpenter nakręcił od czasu W paszczy szaleństwa. Nie bez kozery wspominam o obrazie z 1994 roku, gdyż schemat fabularny obu wyrasta z jednego pnia. W Cigarette Burns głównym protagonistą jest Kirby (Norman Reedus), właściciel kina i spec w odszukiwaniu zapomnianych filmów, który popada w tarapaty finansowe. Szansą na wyjście z nich jest przyjęcie zlecenia od tajemniczego kolekcjonera nazwiskiem Bellinger (Udo Kier). Proponuje on Kirby’emu ogromną kwotę za odnalezienie uważanego za zaginiony Le Fin Absolue du Monde, którego premierowy seans rozpętał prawdziwe piekło na sali kinowej. Wraz z bohaterem rozpoczynamy wędrówkę w poszukiwaniu jedynej kopii filmu, jaka pozostała, podróż, która przypomina narkotyczny trans z towarzyszącymi mu permanentnie „śladami po papierosach”, czyli fragmentami taśmy filmowej przypominającymi o zmianie rolki. Carpenter po latach wyrobnictwa przypomina o sobie świetnie skrojonym obrazem, w którym nie ma grama fałszywej nuty, zaś napięcie jest budowane po mistrzowsku. Niezbyt skomplikowany scenariusz oraz wątki zredukowane do minimum powodują, iż opowieść nie jest rozwlekła (w czym pomaga również godzinny format całości), fabularnie kierując się w stronę moralitetu o sile oddziaływania kina. „Każdy widzi na ekranie co innego – ale to nieważne, ważne co film robi z tobą”, przekonuje Kirby’ego zaprawiony w bojach poszukiwacz filmowej ekstremy. Wiara w to, że kino ma moc zmieniania rzeczywistości już dawno umarła, nawet pośród jego największych miłośników. Ale czy aby na pewno? Może opowiem Wam o tym, ale innym razem, teraz muszę tylko wyjąć jelita, które zaplątały mi się w projektor…
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Trent nie był detektywem, a niezależnym agentem ubezpieczeniowym