[Pierwotna publikacja 15/04/2018]
Szanowne! Szanowni! Po czterech miesiącach przerwy wracamy wreszcie do cyklu Na celowniku. W jego szóstym odcinku dzielnie przerabiamy radosną twórczość Lucjana Fulczyńskiego, kojarzonego przede wszystkim z kinem grozy, ale mającego na koncie rozmaite obrazy, od spaghetti westernu i filmu historycznego, przez giallo i czarną komedię, po fantasy i postapo. I chętnie o tym tutaj przypominamy! O dokładnie dwudziestu ośmiu tytułach z jego filmografii napisało łącznie dwanaście osób, w tym trójka gości: debiutujący na naszych łamach Rafał Boguta (zapewne największy specjalista od Fulciego w Polsce, czego dowodów poniżej znajdziecie niemało) oraz dobrze znani tu już Kamil Rogiński (Drugged By Movies) oraz Simply (The Blog That Screamed). Tradycyjnie, zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów. I pamiętajcie – Fulci lives!
1966 – Czas masakry – Marcin Mess
O czym dzisiaj raczej się nie wspomina, reżyser znany nam głównie jako maestro makabry na początku swojej kariery, tj. od 1959 roku do połowy lat 60., kręcił głównie komedie. Po jakimś czasie te jednak przestały być dlań opłacalne i po kilku solidnych wtopach finansowych był już ponoć bardzo bliski zakończenia pracy filmowca. Wtedy jednak nastała wielka moda na spaghetti western i Fulci postanowił spróbować swoich sił w tym właśnie gatunku. Krok, wydawałoby się, desperacki, a jednak Czas masakry, który okazał się całkiem niezłym sukcesem kasowym we Włoszech, nie tylko uratował karierę reżysera, ale całkowicie zmienił jej kierunek. Jego pierwsza pulpa była zarazem jego pierwszym dokonaniem, w którym postanowił spróbować przenieść na grunt kina zasady teatru okrucieństwa – jak odrzucenie realizmu czy szokowanie absurdem i przemocą – wymyślonego przez francuskiego surrealistę Antonina Artauda. Innymi słowy, Czas masakry to pierwszy w jego dorobku gatunkowy film autorski. Pozornie jego fabuła, swoją drogą napisana przez Fernando Di Leo, później mistrza poliziottesco, nie ma w sobie zbyt wiele oryginalności, zwłaszcza z perspektywy dnia dzisiejszego. Wpisuje się w szablon Odysejo-podobny, przedstawiając poszukiwacza złota imieniem Burt (w tej roli sam Franco Nero, świeżutko po sukcesie Django, o czym dobitnie przypomina niemieckie lobby card powyżej), który po latach nieobecności wraca w rodzinne strony, aby dowiedzieć się, że jego ojciec zginął, brat (George Hilton!) popadł w alkoholizm, a ich posiadłość – jak zresztą niemal całe miasteczko – przejął pewien burżuj i jego bandyci. Przyszły mściciel rozpoczyna więc śledztwo, które oczywiście zacznie owocować kolejnymi zgonami. Co prawda, przez długi czas raczej niespiesznie, ale rzecz okazuje się też być osobliwym dramatem rodzinnym – takim z sugerowanym homoseksualnym związkiem ojca i syna – a wśród swoich atrakcji ma również niemal Bunuelowskie przedstawienie bogaczy Pogranicza oraz batożenie bohatera, po którym ten do domu wróci z uśmiechem i jeszcze w głowie będą mu żarciki. Natomiast w finale film zamienia się w jedną wielką demolkę, którą później, podczas kręcenia A Better Tomorrow II (1987), inspirował się sam John Woo. Tak jest – to niekończący się huk wystrzałów, liczne popisy kaskaderskie oraz ciągle rosnący stos trupów. Czas masakry.
1969 – Beatrice Cenci – Mariusz Czernic
Bodaj jedyny film Fulciego, który miał polską premierę kinową. Jesienią 1971 roku rodzimi widzowie i krytycy mieli okazję zobaczyć niezwykłe widowisko. Ale głosy zachwytu, jeśli takowe były, nie mogły się przebić przez falę krytyki. To jeden z tych filmów, które docenia się dopiero po latach. Choć nie jest to z pewnością najlepsze dokonanie Fulciego ani nawet jedno z najlepszych, to w filmografii reżysera zajmuje wyjątkową pozycję. Bo nie jest podporządkowany wyobraźni artysty, lecz rzeczywistym zdarzeniom (autorzy inspirowali się również sztuką Antonina Artauda Les Cenci). Historia toczy się w dobie renesansu i przedstawia dramat włoskiej rodziny szlacheckiej. Beatrice Cenci miała zaledwie 22 lata, gdy została skazana za poważne przestępstwo – ojcobójstwo. Była winna, aczkolwiek jej czyn nie wynikał z nieludzkiej żądzy krwi, lecz podyktowany był poczuciem obowiązku i sprawiedliwości. Nie było tajemnicą, że jej ojciec Francesco Cenci był okrutnikiem znęcającym się nad całą rodziną. Jego wpływy na dworze papieskim były tak silne, że mógł się czuć bezkarny. Dlatego kara śmierci dla tytułowej bohaterki, mimo morderstwa z premedytacją, wydaje się okrutną niesprawiedliwością losu. Aby wzmocnić wymowę dzieła i dobitniej podkreślić, że Beatrice jest ofiarą, reżyser zaprezentował brutalnego ojca jako typa wyjątkowo odrażającego. Francuski aktor Georges Wilson doskonale odnalazł się w tej roli. Wydobywając na wierzch swój paskudny charakter przyćmił młodych i zdolnych aktorów: Adrienne Larussę i Tomasa Miliana. To, co dla fanów Fulciego może być zaskoczeniem, to sposób przedstawienia postaci kobiecej. Reżyser, którego często oskarżano o mizoginizm, zaprezentował tutaj silną i zdeterminowaną bohaterkę, która nawet podczas tortur zachowuje zimną krew. Uwagę zwraca również antyklerykalizm – udział kleru w społeczeństwie przynosi według reżysera więcej szkody niż pożytku. Ludzi Kościoła napędza chciwość, obłuda, pragnienie władzy, co tylko dzieli naród i powoduje chaos. Podobny wstręt autor filmu odczuwa do arystokracji – jednak to nie reprezentujący ją ludzie są problemem, ale cały system polegający na tym, że ktoś jest wyżej w hierarchii, na uprzywilejowanej pozycji.
1969 – Perversion Story – Oskar Dziki
Zanim Fulci stał się królem włoskiej ekstremy, swoje pierwsze kroki w kierunku roznegliżowanego mordu stawiał wraz ze swoim pierwszym giallo Perversion Story, rok przed słynnym debiutem Dario Argento. Zainspirowany Zawrotem Głowy (1960) Alfreda Hitchcocka, Fulci wplata w tą klasyczną już historię wszelkie, charakterystyczne dla żółtego kryminału wątki, takie jak wystylizowane fantazje erotyczne, seks i specyficzny humor. Fabularnie nie mamy do czynienia z kolejną, bezpretensjonalną zżynką, gdyż ekscentryczny Włoch nakręcił bodajże jedną z najbardziej pokręconych historii kryminalnych, jaka gościła na dużym i małym ekranie. Całość obserwujemy z perspektywy amerykańskiej klasy średniej, dokładnie małżeństwa doktora Dumarriera (Jean Sorel) i jego żony Elisabeth (Marisa Mell). Para przeżywa właśnie kryzys podsycany kłopotami finansowymi w prowadzonej przez Dumarriera oraz jego brata klinice oraz kwitnącym na boku romansem z ponętną fotografką Jane (Elsa Martinelli). W jego głowie samoistnie zaczyna snuć się plan pozbycia natrętnej małżonki, która wkrótce sama odchodzi na łono Abrahama za sprawą śmiertelnego ataku astmy. Z upływem czasu oraz seksualnych wojaży doktora na jego drodze staje kobieta łudząco przypominającą Elisabeth. Kiedy akcja w końcu się zawiąże, Fulci nie szczędzi nam „czerwonych śledzi”, łudzenia za nos i zabawy naszymi oczekiwaniami. Niestety, wszystko to prowadzi do dość płytkiej puenty, która stara się nieporadnie wyłożyć na stół wszystkie swoje fabularne karty. Jednak Perversion Story to przede wszystkim wysmakowane doznania audiowizualne. Tylko tutaj znajdziemy psychodeliczną scenę uprawiania seksu przez pryzmat czerwonego muślinu! Czym byłyby jednak te wszystkie panoramiczne kadry, szybkie odjazdy kamery i agresywne zbliżenia bez odpowiedniej ścieżki dźwiękowej? A odpowiedzialny za nią jest sam Riz Ortolani, który w oparciu o kontrabas i saksofon tworzy jeden z najlepszych soundtracków lat 60-tych. Jest to zarówno jeden z najmniej znanych, jak i najciekawszych filmów w dorobku Lucio Fulciego, który popadłszy w depresję po samobójstwie swojej żony właśnie nim zaczął powoli zbaczać na ścieżkę onirycznego i krwawego kina grozy.
1971 – Jaszczurka w kobiecej skórze – Caligula
Termin giallo stosunkowo rzadko bywa parowany z nazwiskiem Lucio Fulciego. Do reżysera, na przestrzeni dekad, przylgnęła łatka „ten od gore”, a przecież jego dorobek jest zróżnicowany zarówno tematycznie, jak i gatunkowo. Także w ramach „żółtego” nurtu, twórca The Beyond posiada rozliczne zasługi, by wymienić tylko takie Nie torturuj kaczuszki, Siedem czarnych nut czy właśnie Jaszczurkę. W przypadku ostatniej z wymienionych pozycji, na pozór mamy do czynienia z typową dla stylistyki fabułą: zamordowana została młoda kobieta, policja wszczyna śledztwo. Główną podejrzaną zostaje mianowana sąsiadka ofiary, córka zamożnego biznesmena, Carol Hammond (Florinda Bolkan). Zamiast jednak poprowadzonej od punktu A do B standardowej historii z mordercą w czarnych rękawiczkach, dostajemy scenariusz, w którym roi się od (nie zawsze do końca przekonujących, ale co tam…) zwrotów akcji. Włoch zręcznie pogrywa sobie z widzem, zwodzi go i podpuszcza. A co chyba najbardziej istotne, ubiera całość w intrygującą, zabarwioną psychodelicznymi latami 60. formę. Akcja toczy się w ciągle jeszcze swingującym Londynie, gdzie zaćpani hipisi urządzają regularne orgie pod wpływem LSD. Panuje duch swobody, który u niejednego „porządnego” mieszczanina musi powodować wrzenie krwi. Czyżby więc zabójca chciał dokonać czystki w zepsutym świecie pełnym przygodnego seksu i halucynogennych substancji? Odpowiedź na to pytanie będzie raczej zaskakująca. Zanim jednak ją poznamy, uraczeni zostaniemy serią przepięknie sfotografowanych onirycznych wizji głównej bohaterki, którym towarzyszy wyborny motyw muzyczny autorstwa Ennio Morricone. Zdecydowanie jedno z najciekawszych i najbardziej niejednoznacznych przykładów giallo z klasycznego okresu istnienia gatunku. Na przystawkę zaś dostajemy scenę dla miłośników krwi i flaków: wprawdzie tylko jedną i wsadzoną do akcji trochę „do czapy”, ale za to konkretną.
1972 – Nie torturuj kaczuszki – Grzegorz Fortuna
Nie torturuj kaczuszki może się pochwalić nie tylko najdziwniejszym tytułem w całej filmografii Fulciego (jednak najpiękniejszym na zawsze pozostanie Kot w mózgu), ale też prawdopodobnie najsilniejszym ukierunkowaniem ideologicznym. Choć dla wielu widzów kariera tego geniusza grozy zaczyna się i kończy (zupełnie niesłusznie) na brutalnych horrorach o zombie, już w swoich gialli Fulci testował jak można rozszerzyć ramy gatunku, jeśli ma się umiejętności, coś do powiedzenia i jaja ze stali. W przypadku Nie torturuj kaczuszki reżyserowi przydało się szczególnie to ostatnie – opowiadając o wstrząsającej wsią na południu Włoch serii morderstw na dzieciach, Fulci naruszył bowiem największe z możliwych tabu. I nie, nie chodzi o zabijanie nieletnich, a o wyraźnie antykościelną wymowę, która organizuje fabułę w taki sposób, by po obejrzeniu finału widz wrócił do poprzedzających kulminację wydarzeń i spojrzał na nie z nowej perspektywy. Ma to być już perspektywa Fulciego – zażartego antyklerykała, który uważał, że najgorsze zło kryje się pod sutanną. Nic dziwnego, że Kościół zareagował na Nie torturuj kaczuszki oburzeniem, bo Fulci dociska tu śrubę z taką siłą, jakby chciał osobiście wysadzić w powietrze cały Watykan. Co ważne, nie zapomina przy tym o intrydze, która jest nietuzinkowa, ciekawa, wciągająca i naznaczona sporą dawką perwersji. Efektem jest film, po którego seansie wypadałoby się pewnie wyspowiadać, ale i tak nie uzyskałoby się rozgrzeszenia, bo tak cudownego seansu nikt nie będzie żałował.
1975 – Czterech jeźdźców apokalipsy – Marcin Mess
W połowie lat 70. włoski western już dogorywał. Z jednej strony publiczność była nim zmęczona i nie potrafiła w dalszym ciągu traktować go poważnie. Z drugiej zaś wyrosła mu na własnym podwórku wcale mocna konkurencja: przeżywające właśnie swój złoty okres kino poliziottesco oraz giallo. Wówczas, po 9 latach przerwy (jeśli tylko nie liczyć quasi-westernowej dylogii o Białym kle z lat 1973-74), do gatunku powrócił sporo zawdzięczający mu Fulci. I w zasadzie spłacił dług. Powstałymi na motywach opowiadań Francisa Bretta Harte’a Czterema jeźdźcami apokalipsy, jednym z najoryginalniejszych i najbardziej niepokojących spaghetti westernów w historii, zapoczątkował ostatni rozdział w historii włoskiego Dzikiego Zachodu – będące pod pewnym wpływem antywesternu oraz kontrkultury, nostalgiczne i/lub melancholijne, a ilustrowane głównie folkowymi balladami twilight spaghetti. Wbrew pozorom, tytułowymi bohaterami nie są tu żadni bezlitośni rewolwerowcy, lecz niegroźne wyrzutki społeczne. To hazardzista o burżujskich manierach, nastoletnia, ciężarna prostytutka, alkoholik będący już wrakiem człowieka oraz czarnoskóry wariat, który utrzymuje, że ma kontakt z duchami. Poznają się w celi szeryfa, w której to umieszczenie ich okazuje się dlań zbawienne – podczas spędzonej tam nocy na ulicach miasta rozegra się bowiem zaplanowana przez bogobojnych mieszkańców rzeź, mająca oczyścić je z wszelkich mętów społecznych. Rankiem bohaterowie wyruszą razem w podróż celem znalezienia sobie nowego domu. Po drodze przyłączy się do nich charyzmatyczny bandyta imieniem Chaco (niesamowita kreacja Tomasa Milliana, który po części inspirował się Charlesem Mansonem). Choć początkowo pomocny, szybko okaże się nieobliczalnym psychopatą, który zamienia ich wyprawę w koszmar. Jednakże obok fragmentów prawdziwie nieprzyjemnych czy brutalnych (wspomniana masakra, gwałt na otumanionej narkotykiem kobiecie, tortury, nekrofagia) to psychodeliczne kino drogi prezentuje zaskakująco dużo, jak na Fulciego, sympatii względem pogubionych bohaterów. Nihilizm nihilizmem, ale Lucjan niejednokrotnie pokazuje tu, że naprawdę ich rozumie, a bujającą, balladową opowieść poświęca tak rozpadowi świata (Zachód to tutaj kraina bezlitosnej przemocy i smutnej śmierci), jak tematowi poświęcenia dla drugiego człowieka. Tak jest, oto rzadki przykład z filmografii włoskiego mistrza, kiedy to przez ciemność, mimo wszystko, przebija się światło. I jest jak najbardziej przekonujące.
1977 – Siedem czarnych nut – Simply
Po pięciu latach przygód z kamerą nad Jukonem i Rio Grande, Fulci powraca do giallo; gatunku, dzięki któremu zbudował się jako artysta, rzemieślnik i w pełnym tego słowa znaczeniu – autor. Film niestety nadal pozostaje pozycją mało popularną, czy wręcz słabo kojarzoną nawet wśród wiernych fanów reżysera. W swoim czasie poległ też w kinach, gdyż w ,,suspirialnym” roku 1977, giallo wyraźnie traciło już na popularności. Tym bardziej zasługuje on na uwagę, gdyż w swojej klasie jest to pozycja wybitna. Paradoksalnie, tego seansu nie powinni dłużej odkładać zwłaszcza przeciwnicy kina Fulciego, wytykający fabularne niekoherencje i brak umiejętności kontroli nad filmową materią jego obrazom gore z lat 1979-82. Jest szansa, że może do niektórych dotrze ( może, nie musi – wiadomo jak to jest z matołami, ale nawet tych paru nawróconych to będzie coś) prosty fakt, że zmiana paradygmatu kryminalnego na splatter-oniryczny jest jednoznaczna z zastąpieniem pewnych reguł gry innymi, tak zwyczajnie. Siedem czarnych nut to pierwsze spotkanie Fulciego ze scenarzystą Dardano Sacchettim, legitymującym się na ten moment serią skryptów do filmów poliziottescchi, przeważnie z górnej półki (Il Trucido e lo Sbirro, Stunt Squad). Kiedy już niedługo wezmą się razem za kino gore, z mózgów widowni zostanie galareta. Mimo niepodważalnych zalet wcześniejszych gialliFulciego, dopiero ten film bez zastrzeżeń wprowadza go do panteonu mistrzów kryminału. Fulci zwycięsko zmierzył się z jedną z najtrudniejszych jego form, tzw. zagadką zamkniętego pokoju. I choć uczynił to tak niekonwencjonalnie jak tylko możliwe, z reżyserską brawurą odsłaniania kolejnych stopni intrygi rywalizować tu może jedynie aptekarska precyzja w jej skonstruowaniu (i bez wątpienia poziom suspensu). Powstał architektonicznie perfekcyjny whodunit, a żeby było ciekawiej (i trudniej do opanowania bez potknięć) ożeniony z modnym wówczas parapsychologicznym horrorem. Jest to też najbardziej klaustrofobiczne dzieło Fulciego, gdzie ograniczona przestrzeń wnętrz nie dość, że ogrywana jest bez mała jak kolejny bohater, bywa jeszcze dodatkowo skracana gwałtownymi zoomami na oczy uwięzionej ofiary. Odtwarzająca główną rolę Jennifer O’Neil (jedna z najpiękniejszych aktorek Fulciego) gra przede wszystkim twarzą i w obowiązkowo kompletnej, mało przylegającej garderobie w każdej scenie. Rozmyślnie kiełzna to jej bujny erotyzm nie pozwalając mu zakłócać transmisji permanentnego przerażenia, któremu bohaterka poddawana jest lawinowo na przestrzeni całego filmu . A co zaskakujące, to właśnie strach stanie się dla niej czymś w rodzaju narzędzia dedukcji i zbliży do prawdy, której wolałaby nie znać. Będzie też wspaniale repetytoriom z Edgara Allana Poe: odpryski z Czarnego kota i Zdradzieckiego serca, którego bicie w finale zastąpi tytułowa melodia. Gore zredukowano do minimum, co w niczym nie umniejsza upiornej mocy dzieła. Bo ten film nie oczyszcza, po seansie zostajesz z namiastką otchłani, na dnie której zamajaczy Twoja własna. Trudno żeby było inaczej, zważywszy na praźródło wizyjnych stanów ESP bohaterki od których wszystko weźmie początek i sprawi, że zamurowanie żywcem objawi się jako zakamuflowany, freudowski ,,powrót do łona”.
1979 – Zombie pożeracze mięsa – Oskar Dziki
W roku 1978 George A. Romero dał światu swoje arcydzieło pt. Świt Żywych Trupów, które do Włoch przybyło pod wszystko mówiącym tytułem Zombi. Wchodzący wówczas w arkana kina grozy Lucio Fulci nie czekając aż obżarci hamburgerami Amerykanie zabiorą się za kręcenie sequela, sam postanowił wykorzystać dzieło Romero jako karierową drabinę i pociągnąć historię po swojemu. Za scenopisarski stół zaciągnął Dardano Sacchettiego, który współpracował z nim przy okazji Siedmiu czarnych nut, by później napisać jeszcze fabuły takich filmów, jak Hotel Siedmiu Bram czy Nowojorski rozpruwacz. Mające swoją premierę w 1979 roku Zombi 2 (znane też po prostu jako Zombie lub – jak u nas – Zombie Flesh Eaters) to przede wszystkim horror wizualny, gwałtowny i idealnie wpisujący się w nowo powstałą falę kina gore, jaka spadła pod koniec lat 70-tych na Włochy. Historia podąża za czterema Amerykanami, którzy lądują na tajemniczej wyspie Matul, położonej gdzieś na karaibskich Antylach, by dowiedzieć się od jedynego zamieszkującego ją białego, że zmarli powstali i teraz polują na żywych. Od tego momentu zaczyna się prawdziwa wirtuozja krwi, zgnilizny oraz niepokojącego absurdu, który nadaje dziełu Fulciego jakiś niesamowity, hipnotyzujący vibe. W którym innym filmie z żywymi trupami obejrzeć możemy podwodny pojedynek między spacerującym po dnie zombie a wielkim rekinem? Ówcześni krytycy przypisali Zombi 2 łatkę filmu rasistowskiego sugerując, że przedstawione w nim monstra reprezentują imigrantów, agresywnych najeźdźców przybywających na Zachód, z natury wrogo do niego nastawionych. Jednak Fulci stworzył coś na zasadzie makabrycznego obrazu poczucia winy, w którym to uciskana tubylcza ludność zwraca się przeciwko białym kolonizatorom. Sama kreacja potworów wyszła spod ręki maestro makijażu Gianneto De Rosso, a ich sposoby na pozbawianie życia nadały Fulciemu tytuł „ojca chrzestnego kina gore”. Oko nabijane na wystający kawałek drewna czy zbiorowa konsumpcja jednego z bohaterów to już sceny, które obrosły zasłużonym kultem. Koszmarny pejzaż dopełnia tylko inspirowana progresywnym rockiem z lat 70-tych ścieżka dźwiękowa autorstwa Fabio Frizziego oraz zdjęcia Sergio Salvatiego, który korzysta zarówno z klasycznego, szerokiego ujęcia akcji, jak i charakterystycznych dla włoskiego kina zbliżeń na oczy, lufy i otwarte rany. Czynniki te sprawiają, że Zombi 2 jest niesamowitym doświadczeniem wizualnym, czymś więcej niż silną opowieścią narracyjną, tym samym zmniejszając wagę okropnych postsynchronów. Unikalne stylistyczne wybory zarówno pod względem filmowania, jak ścieżki dźwiękowej, zapadające w pamięć sceny i bogata, tematyczna natura filmu nie pozwalają przejść obok niego tak, jak robi się to z większością „oficjalnych” włoskich sequeli, prequeli i remaków znanych produkcji.
1980 – Contraband – Mariusz Czernic
Pomiędzy swoje flagowe osiągnięcia z dziedziny horroru włoski mistrz makabry wcisnął gangsterską jatkę z przemytnikami na pierwszym planie. Pozornie jest to kino nietypowe jak na tego twórcę, ale podczas seansu trudno oprzeć się wrażeniu, że to przecież w stu procentach Lucio Fulci. Każdy zdaje sobie sprawę, że gangsterzy to nie są sympatyczni ludzie, którzy unikają przemocy, ale nawet w dość realistycznych filmach Martina Scorsese ta przemoc wpisana jest w pewne ramy kultury, tzn. nie jest zbyt odpychająca. Fulci nie trzyma się zasad i kino sensacyjne realizuje tak, jakby robił horror. Zatrudnia więc specjalistów od scen gore, takich jak Giannetto De Rossi, który opracował jedną z najbardziej wstrząsających scen filmu. Chodzi o fragment, w którym twarz (dość ładnej) kobiety zostaje zmasakrowana… palnikiem wodorotlenowym. Ale nawet podczas tradycyjnych dla gatunku strzelanin przemoc zostaje podkręcona do poziomu ekstremum. Boss Fulci nie zna litości i każe swojemu operatorowi, Sergio Salvatiemu, pokazywać krwawy efekt wystrzelenia pocisku czy pobicia. Sposób, w jaki sfilmowano scenę gwałtu też jest bardzo sugestywny i okrutnie zapada w pamięć. Fabuła jest prosta i można ją streścić w dwóch zdaniach. Neapolitański przemytnik Luca Di Angelo (tytuł oryginalny: Luca il contrabbandiere), zajmujący się szmuglowaniem papierosów, nie chce wchodzić w interesy z francuskim baronem narkotykowym. Francuz należy do ludzi, którym się nie odmawia, bo można doprowadzić do wojny. W Neapolu zaczyna więc płynąć rzeka krwi. Marcel Bozzuffi, który grał role policjantów w europejskich akcyjniakach (Cygan – 1975; Colt 38 Special Squad – 1976), rolą w filmie Fulciego nawiązuje do najsłynniejszej swojej kreacji – zabójcy we Francuskim łączniku (1971). Natomiast przemytnik Luca, w którego wcielił się Fabio Testi, jest tu bohaterem uwięzionym (podobnie jak w Revolverze – 1973) w meandrach skomplikowanych relacji międzyludzkich. Krok w jedną stronę znamionuje kłopoty z policją i utratę wolności, krok w drugą oznacza zdychanie w oparach narkotyków, czując smak krwi i zapach śmierci. Kontrabanda to schyłkowe neapolitańskie polizio, którego nie należy lekceważyć. Zrealizowane jest bez fuszerki z całym arsenałem dobrodziejstw włoskiej pulpy. Na dokładkę muzyka Fabio Frizziego. Basowe brzmienia, proste i chwytliwe riffy, harmonijna współpraca saksofonu, gitary elektrycznej i keyboardu. Znalazło się miejsce nawet na dyskotekowy utwór You Are Not the Same.
1980 – Miasto żywej śmierci – Marta Płaza
Film rozpoczynający nieformalną „trylogię bram piekieł” (a dodajmy, że w Polsce znany jest też właśnie pod tytułem Brama piekieł). Fulci miesza tu przeróżne porządki rzeczy, prosto z klasycznych powieści grozy, horrorów gotyckich i kina gore. Inicjatorem wszystkim okropności jest pewien ksiądz, który decydując się popełnić samobójstwo na cmentarzu nieświadomie otwiera piekielne wrota. Umarli zaczynają ożywać i zabijać mieszkańców niewielkiej mieściny Dunwich (fani Lovecrafta z pewnością mogli się poczuć tutaj mile połechtani). Jedynym ratunkiem zdaje się być znalezienie grobowca proboszcza i zniszczenie jego ciała. Tymczasem w pobliskim Bostonie, podczas seansu spirytystycznego, pewna kobieta doznaje przerażających wizji, w wyniku których traci przytomność. Budzi się dopiero… w trumnie na cmentarzu. Scena trzyma w napięciu, dając przedsmak tego, co czeka nas w kolejnych minutach. A będzie to prawdziwa parada grozy, okrucieństwa i patroszonych ciał, ze szczególnym naciskiem na wyłupywanie mózgów. Nikt tak malowniczo nie rozwalał czaszek, jak wyjątkowo odrażający bohaterowie Fulciego. Spece od krwawych efektów odwalili tu bez wątpienia kawał dobrej roboty. Dużym uproszczeniem byłoby jednak nazywać Miasto żywej śmierci jedynie wyjątkowo malowniczym kinem gore. Dla mistrza włoskiego horroru równie ważna co spora ilość patroszonych ciał, jest także atmosfera. A ta jest tak gęsta, że można by ją nożem ciąć. Głównie za sprawą świetnej muzyki Fabio Frizzi’ego, który współpracował z reżyserem już przy Zombie pożeraczach mięsa czy też znakomitej scenografii, którą stworzył Sergio Salvati. Dodając do tego wszechobecną atmosferę śmierci, otrzymujemy świat pełen niepokoju i tajemnicy. Mroczny świat, w którym zombie będący wysłannikami piekła rządzą się swoimi prawami.
1981 – Hotel Siedmiu Bram a.k.a. The Beyond – Marta Płaza
Druga odsłona piekielnej serii. Luizjana roku 1927, Hotel Siedmiu Bram. Tłum wściekłych miejscowych dokonuje bestialskiego linczu na pewnym malarzu, gościu hotelu, wierząc iż jest on praktykującym czarnoksiężnikiem. Mord poprzedzony okrutnymi torturami otwiera jedną z tytułowych bram piekieł, przez którą umarli mogą przedostawać się do świata żywych. Po latach na miejsce przybywa Liza Merril, która ów stary przybytek dostaje w spadku. Nie zważając na dziwaczne wypadki i prorocze ostrzeżenia pewnej niewidomej kobiety, bohaterka postanawia odrestaurować posiadłość i ponownie oddać ją do użytku. Jeszcze nie wie, że hydraulik nieświadomie otworzył wrota do piekła znajdujące się w piwnicy budynku, przez co ona będzie musiała zmierzyć się z nadprzyrodzonymi siłami, w których istnienie nigdy dotąd nie wierzyła. Jak to u włoskiego maestro bywa, krwawych scen znajdziemy tu od groma, ale również i takich, od których włos jeży się na głowie. Dla Fulciego nie mniej ważna od flaków, była również atmosfera grozy i napięcia. Uwaga, cierpiący na arachnofobie! Fulci serwuje tu scenę rodem z waszych najgorszych koszmarów, straszniejszą niż największe hordy zombie. Kiedy pokaźne grono pajęczaków konsumuje ciało pewnego nieszczęśnika, otrzymujemy jedną z najchętniej przywoływanych scen filmu, w którym świat realny przeplata się z fantasmagorycznym, tworząc wyjątkowo przerażającą mieszankę. Za całokształt odpowiadali sprawdzeni już współpracownicy reżysera. Muzykę po raz kolejny po mistrzowsku skomponował Fabio Frizzi, z kolei autorem zdjęć był niezastąpiony Sergio Salvati. Za mistrzowskie efekty specjalne odpowiadał z kolei Gianetto De Rossi, któremu zawdzięczamy chociażby takie sceny, jak nabijanie oczodołu na zardzewiały gwóźdź, wydłubywanie oczu palcem czy eksplodujące głowy zombiaków. Wyjątkowo smakowity zestaw, który nadal może robić wrażenie!
1981 – Czarny kot – Piotr Kuszyński
Fulciego romans z prozą Edgara Allana Poego. Bardzo przelotny, trzeba dodać, zważywszy na to, jak nikłe powiązania są z oryginalną historią o tym samym tytule. Tutaj czarny kot przemierza małomiasteczkowe tereny w poszukiwaniu ofiar, którymi jednak nie są żadne gryzonie, ani niewielkie ptaki, a ludzie, którzy swego czasu zaleźli za skórę jego właścicielowi, żyjącemu na odludziu medium Robertowi Milesowi. I choć pomyślałby kto, że ciężko traktować historię o kocie będącym seryjnym mordercą (w dodatku obdarzonym nadnaturalnymi mocami!) odpowiednią dozą powagi, to w praktyce okazuje się, że film Fulciego ani razu nie popada w śmieszność i jest jak najbardziej kompetentnym horrorem. Fabuła, jak to często w przypadku tego reżysera bywało, odpływa z czasem w mocno fantasmagoryczne rejony, co po części jest tu wynikiem nieznośnych ingerencji producentów chcących dodać tu i ówdzie swoje trzy grosze. Czarny Kot przede wszystkim cieszy oko dzięki rewelacyjnie wykonanym zdjęciom, w szczególności tym ukazującym perspektywę zwierzęcia. Mógłbym również godzinami rozpływać się nad muzyką autorstwa Pino Donaggiego, która bywa niezwykle sielankowa i z folklorystycznym sznytem pięknie akcentuje atmosferę małego brytyjskiego miasteczka, a gdy trzeba, zamienia się w prawdziwie klasyczny horrorowy soundtrack. Czarny Kot powstał w okresie, który dziś często uznaje się za najlepszy czas w karierze Fulciego, a jednak daleko mu do popularności chociażby Miasta żywej śmierci czy The Beyond. Bagatelizowany zarówno przez część fanów („Nie tak odjechany i krwawy jak „trylogia bram piekieł” czy Zombi”), jak i samego Fulciego, który traktował ten obraz po prostu jako fuchę, którą wykonał, ponieważ był winien komuś przysługę. Straszna szkoda, bo to jeden z najciekawszych czarnych kotów w pulpkulturze.
1981 – Dom przy cmentarzu – Michał Mazgaj
Finalna odsłona „trylogii bram piekieł” różni się od pozostałych tym, że nie występuje w niej żadna piekielna brama. Występuje za to… doktor Freudstein – chowający się w piwnicy szalony zombie-naukowiec, który mordując i przyszywając sobie części ciała swoich ofiar podtrzymuje się przy życiu. Lub coś podobnego. Jednym z głównych bohaterów jest prof. Norman Boyle (Paolo Malco), który otrzymuje zadanie kontynuowania badań swojego przyjaciela prof. Petersona. Peterson wprowadził się do tajemniczej starej posiadłości nazywanej przez miejscowych „Domem Freudsteina”, by po pewnym czasie brutalnie zamordować swoją kochankę, a potem się powiesić. Boyle wraz żoną (Catriona McColl) i synem wprowadzają się do tajemniczego domostwa. Podczas, gdy Norman będzie starał się odkryć iście Lovecraftowską tajemnicę, żona i syn będą musieli stawić czoła kolejnym rozgrywającym się w domostwie dziwnym wydarzeniom. Dom przy cmentarzu uchodzi za najsłabsze ogniwo trylogii i są ku temu powody. Fabularnie mamy do czynienia z typowym old dark house story, tylko że w sosie Fulciego i z nonsensami mającymi swoje usprawiedliwienie w oniryzmie – a to ręka syna Boyle’ów zostanie przytrzaśnięta drzwiami i ten nie będzie mógł jej po prostu wyjąć, a to Norman zostanie zaatakowany przez nietoperza i będzie z nim walczyć w wyjątkowo nieudolny, ale jakże krwawy sposób. Fulci ponownie nawiązuje do Lovecrafta, tylko tym razem w nieco mniej bezpośredni sposób – postać Freudsteina przywodzi na myśl opowiadanie Alchemik, z kolei Norman, w celu odkrycia pewnych faktów, odsłuchuje nagranie, w którym Peterson opowiada o swojej obsesji, co nawiązuje do częstego u „Samotnika z Providence” motywu listu czy pamiętnika, w którym bohater opisuje swój kontakt z nieznanym i wiążącą się z nim stopniową utratą rozumu. Atutem Domu jest na pewno jego brutalność – pracownia Freaudsteina jest po brzegi wypełniona rozkładającymi się szczątkami – a także klimat. Mimo fabularnej sztampy, Fulci daje radę sprawić, że zakurzone, pokryte pajęczynami domostwo znów „gra” i dostarcza gęstej, tajemniczej atmosfery. Wspomnieć tu także wypada o niesamowitej muzyce Waltera Rizzati i Alessandra Blonksteinera – o kompozycjach posępnych, miejscami przygnębiających i psychodelicznych.
1982 – Manhattan Baby – Marcin Mess
Zważywszy tak na główny tematu filmu, którym jest niezamierzone uwolnienie pradawnych sił zła, jak i na surrealny charakter fabuły, przedstawiającej konsekwentny rozpad naszej rzeczywistości, Manhattan Baby śmiało nazwać można suplementem do kultowej trylogii Fulciego. Wprawdzie film trochę odstaje poziomem (niedopracowana dramaturgia, tandetnie prezentujące się promienie laserowe wędrujące do oczu jednej z postaci), a i nawet budżet był jeszcze niższy niż zwykle (dość powiedzieć, że krwi starczyło na tylko kilka scen gore), to jednak pomysłowych atrakcji bynajmniej mu nie brakuje. A to mała dziewczynka zostanie opętana przed jakąś egipską siłę, aby mieszać jawę ze snem i prowadzić do zguby otoczenia, a to pewien pechowiec wchodząc do pokoju przeniesiony nagle zostanie na odległą pustynię i zaraz umrze w niewyjaśnionych okolicznościach, a to podstarzały specjalista od taksydermii zostanie brutalnie zadziobany przez ptaszyska, które sam wcześniej wypychał. Dyktowane irracjonalnością grozy i logiką snu, i dlatego też konsekwentnie negujące związek przyczynowo-skutkowy i prezentujące szereg prawdziwie wizyjnych scen, Manhattan Baby stanowi jeden z najdzikszych odjazdów w filmografii Włocha. Szkoda, że to wszystko często bywa krytykowane jako rzekomy rezultat nieudolności i bezmyślności twórcy. Wszakże w rzeczywistości stanowi już kolejną jego próbę stworzenia filmowego ekwiwalentu teatru okrucieństwa. I mimo wspomnianych wyżej wad – kolejną próbę udaną.
1982 – Nowojorski rozpruwacz – Caligula
Kiedy jedni Włosi atakowali naturalistycznymi obrazami życia kanibalów [Cannibal Holocaust (1980, Ruggero Deodato), Cannibal Ferox (1981, Umberto Lenzi)], inni [Strip Nude for Your Killer (1975, Andrea Bianchi), Giallo a Venezia (1979, Mario Landi)] celowali w łechcący niskie gusta mizoginizm. W ów nurt wpisał się również Fulci wraz z jednym ze swych najbardziej niesławnych dzieł. New York Ripper w oczywisty sposób nawiązuje do zbrodni Kuby Rozpruwacza, przenosząc krwawą legendę do współczesnego Wielkiego Jabłka. Seryjny morderca zabija kobiety w niezwykle brutalny sposób. Gorsząca scena okaleczenia damskich genitaliów przeszła do historii i zapewniła tytułowi pozycję na liście „video nasties”. Fulci miksuje styl giallo z raczkującym wówczas „jankeskim” slasherem, na każdym kroku dowodząc, że Hollywood to jego (i nie tylko) główny punkt odniesienia. Pomysł, aby obdarować zabójcę kaczym głosem, jest tyleż ekscentryczny, co przebojowo chwytliwy. Jednocześnie Ripper zdecydowanie należy do mniej wysublimowanych i ambitnych dokonań reżysera, rozgłos zawdzięczając głównie kontrowersjom. To bardzo dekadencka i obskurancka wersja kina gatunków, w której brak jednak drugiego dna, a tajemnica ustępuje miejsca upozowaniu. Okrutny wyprysk grindhousowej narracji, który raczej intryguje, niż autentycznie wciąga. Tak właśnie wyrośli na amerykańskich produkcjach Włosi wyobrażali sobie thriller. Gore galore.
1983 – Podbój – Kamil Rogiński
W latach 80. włoski przemysł filmowy stale uwielbiał kalkować zachodnie produkcje. Kinowy hit zza wielkiej wody potrafiono przerobić na całą masę tanich podróbek, mających przynieść szybki zysk. Jeden z takich trendów zapoczątkował Conan Barbarzyńca (1982), pod którego wpływem powstało kilkanaście włoskich filmów spod znaku miecza i magii. Mania nie ominęła także Lucio Fulciego, który wówczas powoli odchodził od swojej świetności. Jednak nawet w Podboju, który dla reżysera był zapewne „robotą na zlecenie”, zdołał zawrzeć solidną dawkę swojej magii. Jest to klasyczna opowieść o młodym bohaterze, Iliasie (Andrea Occhipinti), który wyrusza do odległej krainy, aby zmierzyć się z potężnym złem. I tylko tyle musi wiedzieć potencjalny widz. Oraz to, że zło jest nagą kobietą w żelaznej masce (w tej roli częsta bywalczyni włoskiej eksploatacji, Sabrina Siani). Podbój to oniryczna jazda, która przede wszystkim jest ucztą audiowizualną. Fabuła i dialogi kuleją (konwersacje między postaciami są jeszcze sztuczniejsze niż w poprzednich filmach reżysera), ale zapomnijmy o nich. To, co się udało, to stworzenie na ekranie świata, który bohaterowi i widzowi wydaje się zupełnie obcy. Nie klasycznie średniowiecznego, a prehistorycznego i prymitywnego. Efekt osiągnięto dzięki wszechobecnemu dymowi, sennej kolorystyce i zmiękczonemu obrazowi. Mimo wyraźnej „budżetowości”, na swój sposób jest to jeden z najbardziej imponujących wizualnie filmów Fulciego. Całość muzycznie zwieńcza mocne, syntezatorowe brzmienie spod palców weterana Claudio Simonettiego. Czego chcieć więcej? Podbój łatwo zaszufladkować jako „tego gorszego Fulciego”. Nie dostarcza tylu charakterystycznych dla reżysera atrakcji, z nieodłącznym gore na czele (co nie znaczy, że w ogóle go tu nie ma, w końcu co to byłby za Fulci), ale każdy szanujący się fan powinien przynajmniej spróbować. Najlepiej późnym wieczorem, samemu i ze słuchawkami na uszach. Wtedy pozostaje już tylko kompletnie zanurzyć się w tej dziwnej, mglistej krainie.
1984 – Wojownicy roku 2072 – Kamil Rogiński
Rok po Podboju Fulci stał się „ofiarą” kolejnego trendu. Jego dystopijni Wojownicy Roku 2072 powstali w wyniku zachłyśnięcia się Włochów takimi filamami jak Mad Max 2 – Wojownik Szos (1981)i Ucieczka z Nowego Jorku (1981). Zaowocowało to obrazem mało charakterystycznym w porównaniu z resztą jego twórczości (równie dobrze mogli go nakręcić tacy reżyserzy, jak zasłużony dla włoskiej postapokalipsy Enzo G. Castellari czy Luigi „Contamination” Cozzi). Akcja rozgrywa się w tytułowym roku 2072, gdzie społeczeństwo spragnione przemocy karmi się programami telewizyjnymi, w których walka na śmierć i życie jest na porządku dziennym. Najpopularniejszy z nich, Killbike (mordercza walka na motorach), zaczyna tracić widzów. Pojawia się pomysł, aby zawody doprawić estetyką rodem z pojedynków gladiatorów (co tak naprawdę nie robi różnicy, ale w świecie filmowej eksploatacji: kolosalną). Do zawodów zostaje zgłoszona grupka skazańców (wśród nich weteran fillmów Fulciego Al Cliver oraz wspaniały Fred Williamson, z nieodłącznym wąsem) oraz podstępnie wrobiony w przestępstwo mistrz Killbike, Drake (Jared Martin). Wojownicy roku 2072 mają prostą do śledzenia, podręcznikową fabułę i prawie nieobecne gore. Niemal nie czuć tu ręki mistrza, ale kilka scen nadal ocieka dobrze znaną estetyką i przykuwającą oko stroną wizualną (np. trening bohaterów nakręcony w świetle stroboskopowym). Zmiana gatunku nie odebrała reżyserowi jego naturalnej umiejętności kręcenia ciekawego kina. A nawet, choć w niezbyt wyrafinowany sposób, udało mu się przemycić komentarz o skomputeryzowaniu społeczeństwa. Mimo że momentami nużący, Wojownicy Roku 2072 są warci doświadczenia, nawet dla samego okrzyku: „To jest film Fulciego?!”.
1984 – Murder Rock – Piotr Kuszyński
Uczennice broadwayowskiej szkoły baletowej padają ofiarami tajemniczego mordercy w czarnych rękawiczkach, który za narzędzie zbrodni ma bogato zdobioną szpilkę do włosów. Pierwsze policyjne oględziny sugerują, że morderstwa mogą być wynikiem rywalizacji pomiędzy uczniami, którzy zwiększają sobie tym samym szansę na występ w pewnym musicalu. Czy aby na pewno? Swoje własne śledztwo rozpoczyna dyrektorka szkoły, której to starania, przy okazji, pomogą odkryć tajemnice z własnej przeszłości. Murder Rock to ostatnie giallo od maestro Fulciego i to dosyć.. zachowawcze. Osoby, które znają reżysera tylko z Zombi i filmów, które nieoficjalnie nazywa się “trylogią bram piekieł” mogą być zaskoczone tym, jak mało krwawy i zwyczajny pod względem fabuły jest ten obraz. To, że wyreżyserował go Fulci, zdradzać mogą jedynie ujęcia i charakterystyczny wygląd całości. Wypada również napomknąć, że muzykę do filmu napisał Keith Emerson (ELP), który miał sprawić, że film nabierze odrobiny broadwayowskiego sznytu. Niestety, efekt końcowy nie jest zbyt imponujący, jak zresztą i cały Murder Rock. To nie jest zły film, bo dobrze sprawdzi jako jednorazowy, wieczorny seans. Ale niestety to tyle. Ostatecznie największą zbrodnią, jaką widzimy na ekranie, jest przeciętność.
1986 – The Devil’s Honey – Rafał Boguta
W perspektywie dekady lat 80. The Devil’s Honey jest ewenementem w filmografii Fulciego. Reżyser porzuca grozę i fantastykę na rzecz perwersyjnej mieszanki dramatu i erotycznego thrillera z twistem. Zamiast krwiożerczych zombie, scen rodem z najgorszego koszmaru czy kryminalnej intrygi, Fulci serwuje widzom spektakl pełen dziwnych relacji, niezaspokojonych żądz i perwersji. Losy pewnego saksofonisty i jego dziewczyny, pożądających się i zakochanych w sobie młodych ludzi, łączą się z historią chirurga w średnim wieku, który ma kompletnie popsute relacje z żoną. W wyniku głupiego incydentu na motocyklu młody muzyk trafia na stół operacyjny i umiera pod nożem psychicznie zdruzgotanego lekarza. Zrozpaczona dziewczyna saksofonisty uprowadza chirurga i zaczyna poddawać go serii poniżających aktów seksualnych. Pomijając dość leniwe tempo akcji i nadużywany, nużący saksofonowy wątek muzyczny, ta opowieść na swój sposób wciąga i kilkakrotnie dość poważnie zaskakuje odważnymi scenami poniżających tortur seksualnych. Czciciele filmowej grozy i gore potraktują The Devil’s Honey jako bezwartościowe ciało obce w twórczości reżysera. Z kolei sympatycy Fulciego, którym niestraszne inne gatunki filmowe jakimi i się parał, z dużym zainteresowaniem sięgną po ten tytuł. Poza tym to chyba ostatni dowód na wszechstronność Fulciego, którą błyszczał jeszcze w latach siedemdziesiątych. Warto jeszcze wspomnieć, że dystrybutorzy nie byli przez długie lata dla The Devil’s Honey łaskawi, dopiero w 2017 roku film pojawił się na bluray, odrestaurowany i nad wyraz bogato zaopatrzony w materiały dodatkowe. W takim kształcie podróż do perwersyjnej krainy Fulciego wydaje się jeszcze przyjemniejsza. Kto ma odwagę tam zajrzeć?
1987 – Aenigma – Michał Mazgaj
Nie da się ukryć, że filmografia Fulciego z okresu późnych lat 80-tych i wczesnych 90-tych prezentuje jakość znacznie niższą względem wcześniejszych dokonań. Opisywany przeze mnie film też w gruncie rzeczy nie należy do najwybitniejszych przedstawicieli włoskiego horroru onirycznego, jednak jest najjaśniejszym punktem wspomnianego przeze mnie okresu. Aenigma jawi się jako odpowiedź Fulciego na Phenomenę (1985) Dario Argento. Główna bohaterka trafia do szkoły dla dziewcząt, a w fabułę zaangażowany jest wątek telepatii. Na tym się jednak podobieństwa kończą, aczkolwiek są wystarczające, by widz skojarzył ze sobą obie produkcje. Kathy (Milijana Zirojevic) – córka woźnej pracującej we wspomnianej placówce oświaty, pada ofiarą złośliwego żartu ze strony swoich rówieśników. Ma on jednak tragiczny koniec, bowiem dziewczyna wpada pod samochód i zapada w śpiączkę… tak mogłoby się wydawać. Jak się okazuje, Kathy posiada silne moce parapsychiczne i choć przykuta do łóżka, przygotowuje brutalną zemstę na swoich oprawcach. Wkrótce opętuje nowo przybyłą do szkoły Evę (Lara Lamberti)… Aenigma nie jest krwawym filmem, a w kwestii fabuły i bohaterów ociera się wręcz o slasherowe schematy – oprócz głównej bohaterki postacie nastolatków są tak antypatyczne, że każdy miałby ochotę je zamordować. Jej siła tkwi w bardzo surowym, „brudnym” klimacie w stylu kina exploitation i szeregu scen żywcem wyjętych z koszmaru sennego – żeby tylko wymienić te pokazujące uduszenie przez własne lustrzane odbicie, krwawiący obraz (bardzo krwawiący), dekapitację przez szybę okienną, czy kultowy już fragment ze ślimakami, które oblegają jedną z bohaterek podczas snu. W porównaniu z klasycznymi pozycjami od Fulciego Aenigma może i nie wypada najlepiej, ale na tle licznych paździerzy, które wypuścił w tym czasie to wręcz powrót do formy i całkiem przyjemne B-klasowe filmidło. Dostatecznie dziwne, niepokojące i obrzydliwe, by zapewnić wielbicielom gatunku dobrą zabawę.
1988 – Dotyk śmierci – Sara Nowicka
W tym filmie podoba mi się wszystko, z wyjątkiem polskiego tytułu. Ta kalka z oficjalnego tytułu amerykańskiego jest dość neutralna i niesie niewiele znaczeń. Co innego oryginał: Quando Alice ruppe lo specchio, czyli Kiedy Alicja zbiła lustro, który wyraźnie nakierowuje widza na psychoanalityczną ścieżkę, jaką film będzie podążał. Od razu zaznaczam, że nie jest to psychoanaliza najwyższych lotów, jednak wykorzystana w tym udanym mariażu czarnej komedii i dreszczowca z elementami gore smakuje przepysznie! Znaczące jest już nazwisko głównego bohatera – Parson – które zgodnie z jego słowami brzmi „jak person, ale nie do końca”. To postać tragiczna i komiczna zarazem, seryjny morderca i żigolak, który niby czasami odczuwa satysfakcję ze swojej pracy, zjadając stek z kolejnej ofiary, czy karmiąc jej mięsem świnie, jednak najczęściej jego fach jest dlań źródłem frustracji, zniechęcenia i lęku. Parson chodzi do łóżka z wdowami równie bogatymi, co odstręczającymi: kobietą z brodą, śpiewaczką, która ani na chwilę nie przestaje śpiewać, czy paniami z różnorodnymi naroślami na ustach. To człowiek, któremu trochę się współczuje, tym bardziej, że głównym motorem jego działań jest chęć zdobycia funduszy na hazardowy nałóg. Parson, gdyby tego było mało, ma też swojego doppelgangera, cień, który w pewnym momencie gubi, a którego funkcja jest trudna do jednoznacznej oceny. Najbardziej cenny jest jako głos, puszczany z taśmy magnetofonowej, który uwalnia bohatera od lęku przed schwytaniem przez policję. Film Fulciego może być przedmiotem wielostronicowej analizy, jednak jego największym walorem jest znakomity humor, który szczerze bawi (nawet w postaci dialogów!), no i sceny gore, zupełnie od czapy, z których najwyżej cenię tę, w której w kuchence roztapia się głowa jednej z dam.
1988 – Sodoma’s Ghost – Rafał Boguta
Trudno jest pisać o filmie naprawdę złym. A jeszcze trudniej, jeśli taki film nakręcił szanowany i ceniony twórca. Sodoma’s Ghost to jedno z nielicznych (na szczęście!) wstydliwych epizodów w karierze Fulciego. W sumie szkoda, bo czyż nie całkiem dobrze brzmiałaby historia o starej willi, w której podczas wojny hitlerowcy urządzili sobie pijacko-seksualną imprezę i zginęli podczas nalotu? I że po czterdziestu latach ich duchy nękają szóstkę nastolatków, którzy postanowili spędzić tam noc? Fulci mógł tu totalnie puścić wodze fantazji, nasycić tę historię krwią, rozmaitymi perwersjami czy klaustrofobiczną, zaparowaną i oniryczną atmosferą. Zamiast tego wyszedł potworek, którego seans można zakończyć po obejrzeniu pierwszej sceny przedstawiającej groteskową orgię nazistów. Przez cały film bezpłciowi bohaterowie o nijakich twarzach snują się po eleganckiej willi i przez kilkadziesiąt minut nic się nie dzieje, nie licząc jednego rozpapranego trupa i odrobiny nagości. Film sprawia wrażenie zrobionego, mówiąc kolokwialnie, na pół gwizdka. Nie chcę tu usprawiedliwiać reżysera, ale warto pamiętać, że w tym czasie Fulci borykał się z chorobą i trzymał rękę na kilku projektach równocześnie. Nie jest żadną tajemnicą ani nowością, że lubił stosować proste i niekiedy łopatologiczne środku przekazu, że jego filmy potrafiły czasem wprawiać w zakłopotanie naiwnością. Zawsze jednak urzekały wizualnie i w zasadzie nie było w nich miejsca na nudę. Tu niestety brakuje wszystkiego. Na pewno jednak znajdą się tacy, którzy i tak po to sięgną, ale uprzedzam, że piekielnie trudno przebrnąć przez tę kosmiczną i niezamierzenie komiczną nudę. Na pocieszenie enigmatycznie dodam, że nie jest to jednak najgorszy film, jaki wyreżyserował Lucio. Warto przy okazji odnotować, że niektóre fragmenty Sodoma’s Ghost znalazły się w patchworkowym Kocie w mózgu (1990), w którym reżyserzagrał samego siebie.
1989 – The Sweet House of Horrors – Rafał Boguta
Jest to pierwsza z czterech części telewizyjnego cyklu Przeklęte domy, składającego się jeszcze ze znakomitego The House of Clocks (o którym za chwilę) oraz dwóch przeciętnych filmów Umberto Lenziego (The House of Witchcraft i The House of Lost Souls). Część pierwsza jest, o zgrozo, najgorsza, choć początkowo nic nie zwiastuje zbliżającej się katastrofy. Film rozpoczyna bardzo obiecująca, brutalna i krwawa scena, skądinąd później raz jeszcze powtórzona. Pewne małżeństwo pada ofiarą jakiegoś zamaskowanego złodzieja. Przyłapany na gorącym uczynku rabuś rozbija im głowy, po czym pozbywa się ciał. Następnie opowieść skupia się na dwójce osieroconych przez nich dzieci, które trafiają pod opiekę krewnych. I od tej chwili wszelkie oczekiwania i rozbudzony apetyt na nastrojową historyjkę z tradycyjną domieszką krwi, z hukiem rozbijają się o podłogę. Film zamienia się w infantylną bajeczkę o dzieciakach, które pozostając w kontakcie z duchami rodziców, próbują uniemożliwić sprzedaż ich domu przez wujostwo. Nie pomagają całkiem ładne zdjęcia, delikatna i nienachalna muzyka, udział znanej z kilku legendarnych włoskich filmów Cinzii Monreale (The Beyond Fulciego albo Beyond the Darkness Joe D’Amato z 1979) czy znanego francuskiego aktora Vernona Dobtcheffa w roli egzorcysty. Nad wyraz irytująca jest też para dzieci w dodatku zdubbingowana przez kobiety (a propos, rolę dziewczynki zagrała Ilary Blasi, późniejsza modelka i żona byłego piłkarza Francesco Tottiego). A zamiast ponurych, onirycznych klimatów dostajemy w zamian sceny z podnoszącym się samoistnie samochodem, latającymi płomykami świec albo nieposłusznym buldożerem. Z przykrością konstatuję, że The Sweet House of Horrors to strata czasu, nawet dla najbardziej wyrozumiałych miłośników twórczości włoskiego Ojca Chrzestnego Gore. Dla dzieci zbyt krwawy (przez jedną scenę!), dla dorosłych zbyt infantylny. I wraz z Sodoma’s Ghost zdecydowanie najsłabszy film w jego dorobku.
1989 – The House of Clocks – Rafał Boguta
Niezbyt fortunny dla Fulciego schyłek lat 80. w jednym przypadku okazał się łaskawy. Jego drugi z telewizyjnych produkcji z cyklu Przeklęte domy jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem tej serii, ogólnie niestety niezbyt udanej i w zasadzie niepotrzebnej. Tu reżyser zabiera nas z wizytą do okazałej posiadłości pełnej setek przeróżnych zegarów i zamieszkałej przez parę pozornie sympatycznych i uroczych staruszków, pomoc domową płci żeńskiej, ogrodnika z gnijącym okiem i… kogoś jeszcze. Któregoś wieczoru ich mir domowy zostaje naruszony niespodziewaną wizytą trójki młodocianych rzezimieszków. Zapalczywi złodzieje w przypływie emocji zabijają oboje staruszków. Gdy pan domu wydaje ostatnie tchnienie, wszystkie zegary stają w miejscu, by za chwilę w szaleńczym tempie zacząć cofać czas… The House of Clocks to prostolinijnie podana, ale trzymająca w napięciu i oczarowująca wzorową atmosferą opowieść w sam raz na bezsenną noc. Ucieszą się też sympatycy krwawej strony Fulciego, bo ilość karmazynowego płynu i śliskich wnętrzności jest na tyle spora, że włoska telewizja nie zdecydowała się jednak na emisję filmu. Raduje serce klaustrofobiczny klimat, gęsty jak smoła, mglisty, jak zawsze mocno przez reżysera akcentowany. W ucho wpada też pozytywkowo-organowy motyw muzyczny, który znakomicie podkreśla niepokojącą atmosferę domu i świetnie współgra ze wszechobecnym cykaniem zegarów. Dodatkowym punktem charakterystycznym jest również obecny na ekranie w roli ogrodnika Al Cliver, rudowłosy aktor, który aż dziewięć razy współpracował z reżyserem. Śmiem twierdzić, że The House of Clocks to ostatnie naprawdę dobre i w pełni satysfakcjonujące dzieło Fulciego, po które trzeba sięgnąć i się nim delektować.
1990 – Demonia – Rafał Boguta
Grupa kanadyjskich archeologów przyjeżdża na Sycylię, by zbadać ruiny starego klasztoru. Kilkaset lat wcześniej w tym miejscu doszło do ukrzyżowania kilku zakonnic-heretyczek. Młoda archeolożka Liza, dla której jest to pierwsza wyprawa naukowa, odczuwa dziwną więź z sycylijską świątynią. Przypadkowo uwolnione przez nią złe moce stają się powodem krwawych zajść w pobliskim miasteczku. Duc.hy bluźnierczych zakonnic powracają, by zemścić się za okrutny lincz sprzed stuleci.. Po niezbyt udanej końcówce lat 80. i kilku fatalnych tytułach, Demonia jawi się jako próba rehabilitacji i powrotu do stylu i klimatu, którym Fulci czarował 10-15 lat wcześniej. Dużym plusem jest na pewno warstwa wizualna filmu, zwłaszcza wykorzystanie malowniczych ruin położonych pod lazurowym niebem i wśród soczystej zieleni. Robią też wrażenie zasnute pajęczynami i pełne szkieletów lochy i piwnice czy dominująca przez większość czasu błękitno-mglista aura. Miłośnicy krwawych momentów nie powinni poczuć się rozczarowani, czego przykładem mogą być chociażby oczy wydrapane przez stado kotów, gardło przekłute nożem czy język przybity gwoździem do pieńka. Do filmu mam w zasadzie dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, niezbyt fortunnym pomysłem było obsadzenie w roli głównej tej nieszczęsnej aktoreczki Meg Register, której mimika i drewniana gra potrafią szybko zmęczyć. Na szczęście równoważy to znany z wcześniejszej współpracy z Fulcim weteran Brett Halsey. A po drugie, kilka kluczowych pomysłów i scen Fulci pożyczył sobie ze swoich najsłynniejszych dzieł. Scena otwierająca film nasuwa oczywiste skojarzenia z linczem malarza Schweicka w The Beyond, a scena seansu spirytystycznego jako żywo przypomina identyczną sekwencję w Mieście żywej śmierci. Jednakowoż uważam, że mimo niespiesznie toczącej się historii Demonia może okazać się całkiem miłym zaskoczeniem. W końcu lubimy rzeczy, które już kiedyś widzieliśmy, prawda?
1990 – Kot w mózgu – Rafał Boguta
Osobliwa autobiografia Ojca Chrzestnego gore. Główny bohater to… popularny reżyser horrorów Lucio Fulci, który jest człowiekiem przepracowanym. Od nadmiaru krwawej roboty siada mu psychika. Pomocy szuka u psychiatry, doktora Egona Swharza (nazwisko groteskowo wyglądające, lecz chyba nieumyślnie przekręcone, prawdopodobnie ze Schwarz). Nieszczęsny Lucio nie wie, że pakuje się w jeszcze gorsze tarapaty. Lekarz jest seryjnym mordercą, który odpowiedzialność za swoje zbrodnie chce zrzucić na Fulciego. Pomysł jest doprawdy rewelacyjny, w końcu któż z zakochanych w horrorowym bagnisku nie drgnie na dźwięk słów „Lucio Fulci”? To nazwisko działa jak lep. Tylko, że w tym wypadku jest to sprytnie zastawiona na widzów pułapka. Reżyser pracował wówczas nad kilkoma projektami jednocześnie, w dwóch przypadkach będąc ich reżyserem (Sodoma’s Ghost i Touch of Death). Zatem olbrzymia część A Cat in the Brain to wklejone fragmenty z tychże właśnie. Część widowni z pewnością machnie na to ręką, bo w końcu te obce wstawki mają sens w całej opowieści. Zaś niektórzy, zwłaszcza ci, którzy są zaznajomieni ze wszystkimi wykorzystanymi w montażu filmami, mogą poczuć się oszukani, że znakomita większość obficie serwowanych krwawych i brutalnych scen to bezczelny recykling. Zatem oszustwo, czy nie? A jeśli tak, to czy w dobrej wierze? Oto jest pytanie. Ale dość już o kontrowersjach. Ten film to rzadka okazja, by do syta móc poprzyglądać się z bliska kultowemu reżyserowi, jego zabawnej mimice twarzy, przygarbionej, nieporadnej sylwetce w kraciastym ubranku, czy jego słynnym atakom szału na planie. Można się trochę z Fulciego pośmiać i trochę mu powspółczuć, bo jest to na poły refleksyjne, na poły żartobliwe rozliczenie reżysera z własną twórczością. Jest też czymś w rodzaju symbolicznego zamknięcia jej najsłabszego okresu. Idę o zakład, że ten film obejrzy 100% fulciologów i fulcipsychofanów, by potem móc się o niego wiecznie wykłócać.
1991 – Voices From Beyond – Rafał Boguta
Przedostatnia podróż Fulciego w nieznane. Początek zapowiada kryminalną rodzinną intrygę pod tytułem „Kto zabił Giorgio Mainardiego?”. Mamy bowiem ponad czterdziestoletniego biznesmena (Duilio del Prete) umierającego w wielkich cierpieniach. Czy to choroba czy może czyjeś celowe działanie? Jeśli tak, to kto mógł chcieć jego śmierci? Patrząc na większość pozostałych członków rodziny i ich relacji z głównym bohaterem, można stwierdzić, że każdy. Brzmi to trochę jak stare giallo z końca lat sześćdziesiątych, prawda? Kruczek tkwi w tym, że odkrycia prawdy domaga się niespokojny duch Mainardiego, wołający o pomoc z zaświatów do raczej nielubianej przez resztę rodziny córki Rosy (Karina Huff), która przyjechała gdzieś z daleka na jego pogrzeb. Voices from Beyond to istny tygiel, w którym mieszają się składniki dobrze znane miłośnikom włoskiej pulpy. Do wątku kryminalnego Fulci wplótł swoje charakterystyczne nitki czyli mglistą i oniryczną atmosferę do złudzenia przypominającą jego dokonania z wczesnych lat osiemdziesiątych. Podlał to wszystko skromną (ale zawsze) porcją krwi, jelit i zgnilizny, właściwą sobie prostotą środków przekazu i kilkoma drobnymi niespodziankami, jak choćby pojawiającymi się na krótko zombie. Powstaje pytanie: czy ta mieszanka jest strawna? No jest, choć przy swoich znakomitych poprzednikach sprzed 10-15 lat wygląda jakby nieco blado i trochę nijako. Daleko mu oczywiście do najgorszych knotów Fulciego w stylu Sodoma’s Ghost czy The Sweet House of Horrors, ale z drugiej strony The Beyond to to także nie jest. Nie dziwi więc, że nawet w dzisiejszych czasach film został wydany raczej po macoszemu, a na jego temat niewiele się mówi. Z ciekawostek: film jest adaptacją opowiadania Fulciego. Reżyser pojawia się też w małej roli patologa przeprowadzającego sekcję zwłok. Zaś w napisach końcowych można zobaczyć dedykację dla kilku, jak to reżyser ujął – „prawdziwych przyjaciół”, w tym Clive’a Barkera.
1991 – Door to Silence – Rafał Boguta
Po całkiem znośnym Voices from Beyond, produkcji wciąż jeszcze mocno nasyconej atmosferą znaną z jego kina z początku lat 80., pomysł na realizację kolejnego filmu kompletnie odmiennego od ostatnich dokonań Fulciego wydaje się dość ryzykowny. Wszelkie obawy z tym związane znajdują niestety swoje odzwierciedlenie z każdą kolejną minutą seansu. Samochodowa podróż biznesmena Melvina Devereux (John Savage) przez podmokłą i owianą aurą tajemnicy Luizjanę jest nawet niegłupią, ale potwornie rozwlekłą, w dodatku bezkrwawą i zaserwowaną w niedobry sposób, opowieścią. Gdzieś zupełnie zatracił się ten fulciowski sznyt, którym reżyser karmił widownię przez lata. Jedyne ślady przypominające, że pod tym filmem podpisał się Lucio, to te jego łopatologiczne środki przekazu, w których nachalnie przypomina nam o tym, co widzieliśmy kilka minut wcześniej. Ciężko też ogląda się Johna Savage’a przez półtorej godziny, bo słaby aktor o urodzie roztapiającej się świecy nijak nie jest w stanie pociągnąć głównej roli. Szkoda też jazzowej muzyki, miłej uchu, lecz nieszczególnie pasującej do tego, co dzieje się na ekranie. Krótko mówiąc, wygląda to prawie jak kolejny późny film wyreżyserowany przez jego producenta, czyli Joe D’Amato (ta cholerna wytwórnia Filmirage), a ten, jak powszechnie wiadomo, słynął ze stylu polegającym na braku stylu. Trudno mi nawet sensownie sklasyfikować tę produkcję balansującą między thrillerem psychologicznym, dramatem i filmem drogi. Door to Silence dla jednych będzie technicznie słabą i nierówną, ale w miarę intrygującą odskocznią od krwi, wnętrzności, przytłaczającej atmosfery, pompatycznej muzyki, barokowego przepychu i płynnych kadrów, zaś dla innych może okazać się smutnym, nieudanym, złożonym z niedopasowanych do siebie elementów potworkiem schorowanego człowieka. Jest to też, począwszy od tytułu, symboliczne, choć niezamierzone pożegnanie Fulciego z widzami.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
2 Trackbacks / Pingbacks