Na celowniku: Marek Piestrak

Twardzi detektywi, ogarnięte żądzą mordu węże, złowieszcze czarownice, zbuntowane roboty, posągi strzelające laserami z oczu, obłąkani sataniści, żywe trupy, człowiek mutujący w kosmitę z lampką na czole i lubieżne wilkołaki, w tym jeden wyglądający jak przerośnięta małpa. Filmowy świat Marka Piestraka pełen jest atrakcji niemalże niespotykanych w naszym kinie. Spowodowane jest to zarówno osobliwym charakterem jego twórczości, jak i tym, że szeroko pojmowana fantastyka rzadko kiedy cieszy się zainteresowaniem polskich filmowców. Piestrak był zaś jednym z nielicznych, którzy śmiało brali się za nią w czasach dominacji Kina Moralnego Niepokoju, a jedynym, który robił to regularnie. Chociaż rezultaty tego były różne – z czasem doczekał się nawet łatki “polskiego Eda Wooda” – bynajmniej nie brakowało mu talentu. Brakowało mu za to funduszy (a ambicje miał iście hollywoodzkie), jak również zwykłego szczęścia (liczne problemy produkcyjne podczas realizacji części filmów). Niemniej, jego filmografia, choć tak nierówna, oferuje tytuły, które potrafią dać sporo retro-gatunkowej zabawy. Z radością więc prezentujemy jej kinomisyjny przegląd (i przy okazji dziękujemy za gościnny występ Kamilowi Rogińskiemu). Zapraszamy do lektury, ale przede wszystkim do seansów!

Marcin Mess


1970 – Cicha noc, święta noc – Marcin Mess

Telewizyjny debiut Piestraka, nakręcony niedługo po ukończeniu przezeń łódzkiej filmówki, to 24-minutowe kino wojenne, które w kluczowych momentach przywdziewa kostium horroru i które pozostaje moim ulubionym dokonaniem reżysera. Akcja rozgrywa się w okresie Bożego Narodzenia w anonimowej podhalańskiej wsi podczas okupacji hitlerowskiej. Głównymi bohaterami są Śmierć, Diabeł, Król, Anioł, Turoń i Muzykant – góralscy kolędnicy szykujący się do dokonania krwawej wendety na nazistach, którzy wcześniej zamordowali siedmiu lokalnych mężczyzn, najwyraźniej powiązanych z AK. Już ujęcia otwierające film wskazują na to, że jest to rzecz daleka od standardowych. Kolędnicy wyłaniają się powoli z ciemnego lasu pod przewodnictwem Śmierci, czemu towarzyszy muzyka złożona z zapętlonych pomruków chóru, brzmiących jak pieśń śpiewana przez duchy. Zresztą w całym filmie nie uświadczymy żadnych dialogów. Opowiadany jest obrazami, dźwiękami i muzyką, albo złowieszczą albo melancholijną. Swoim nierzadko psychodelicznym charakterem przytłacza i kreuje bardzo gęstą atmosferę. Sąsiadujące z nią czasem kolędy śpiewane przez bohaterów prowadzą do kontrastu uwypuklającego dramatyzm opowieści. Mroczny charakter dzieła jest też, oczywiście, wynikiem kolejnych obrazów, często symbolicznych i skupiających się na nietypowym portretowaniu bohaterów. Poza Aniołem i Muzykantem twarze kolędników są zamaskowane. Jawią się jako upiory. Nie potrzebują się ze sobą porozumiewać nawet spojrzeniami, często bywają ukazywani w zastygłych pozach niczym posągi, a w wybranych statycznych ujęciach suną leniwie przez ogromne zaspy śniegu, co sprawia wrażenie, jakby szli w zwolnionym tempie. Co wymowne, jedne z ostatnich ujęć filmu prezentują Śmierć na tle płonącego posterunku Niemców, a następnie jadącą konno przez las, tym samym sugerując zbliżającą się (a może już trwającą w najlepsze?) apokalipsę. Cicha noc, święta noc to jedyny obraz Piestraka, który pełen jest arthouse’owych rozwiązań formalnych. Jednym ze współautorów scenariusza był znakomity operator Sławomir Idziak, który odpowiedzialny był też za zdjęcia filmu, co tłumaczy specyficzną narrację opowieści. Szkoda, że panowie nigdy później już nie współpracowali, bo zrobili tutaj kawał świetnego i unikatowego quasi-horroru, z którego polscy fani gatunku mogą być dumni (później chyba tylko Piotr Szulkin w Oczach urocznych (1977) i Wojciech Wiszniewski w Sztygarze na zagrodzie (1978) zaprezentowali coś podobnego).


1973 – Śledztwo – Marcin Mess

Druga telewizyjna produkcja Piestraka, tym razem trwająca 53 minuty, to całkiem interesujący kryminał z elementami horroru. Częściowo nielegalnie realizowany na ulicach Londynu film – wierna adaptacja skądinąd znakomitej powieści Stanisława Lema pod tym samym tytułem – formalnie jest zupełnym przeciwieństwem Cichej nocy, świętej nocy, będąc pełnym dialogów i opartym na klasycznej narracji. Akcja dzieje się w latach 70. w Anglii. Głównie w stolicy, a w niewielkim stopniu także na paru wiejskich cmentarzach, które Londyn otaczają. Na ich terenach dochodzi do serii osobliwych przestępstw. Ze znajdujących się w kostnicach trumien ktoś wyciąga zwłoki. O ile jednak pierwsze ciała, dziwacznie powyginane, znajdywane są jeszcze w samych kostnicach lub tuż obok nich, o tyle kolejne zostają wykradzione. Śledztwo w tej sprawie podejmuje inspektor Scotland Yardu nazwiskiem Gregory (Tadeusz Borowski), któremu pomagać zaczyna doktor Sciss (Jerzy Przybylski), proponujący nowatorską metodę statystycznego zestawiania zjawisk, mającą pomóc przewidzieć dalszy ciąg wypadków. W międzyczasie wszystko zaczyna jednak wskazywać na to, że truposze zmartwychwstają i same wychodzą z trumien… Film okazuje się być swoistą dekonstrukcją kryminału. W tradycyjnej historii tego rodzaju bohater do wyboru ma wiele opcji, aby rozwiązać sprawę; szukając nowych śladów rozwiewa kolejne wątpliwości i stopniowo zbliża się do oczekiwanej odpowiedzi. Tutaj kolejne informacje to w rzeczywistości tylko hipotezy, bohater nie potrafi odnaleźć żadnych tropów, więc nie posuwa się do przodu choćby o krok, zamiast tego popadając tylko w paranoję. „To nie jest śledztwo kryminalne, a sprawa naukowa” – mówi mu doktor Sciss, próbując przekonać, że mają do czynienia ze zjawiskiem paranormalnym, którego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Horroru sensu stricto nie ma tu jednak zbyt wiele. Poza dwoma scenami w kostnicy, atmosfera grozy budowana jest samym kontekstem śledztwa oraz makabrycznymi fotografiami kolejnych zwłok. Niestety scenarzyści filmu, tj. Piestrak oraz Andrzej Kotkowski (współautor Cichej nocy) rozwadniają mroczny klimat opowieści zdobiąc ją aż zbyt dużą liczbą dialogów. Te co prawda same w sobie są jak najbardziej udane, jednak ich nawał z czasem zwyczajnie neutralizuje dramaturgię i niepotrzebnie zwalnia tempo filmu. Na ratunek niejako przychodzi muzyka Włodzimierza Nahornego – gdzieniegdzie jazzowa i tym samym fajnie noirowa, innym razem mroczna, oparta na organach, i czasem ocierająca się o niezamierzony komizm, przywodząc na myśl kreskówki pokroju Scooby-Doo. Niemniej, rezultat końcowy to ciągle jeden z najciekawszych obrazów Piestraka.


1978 – Test pilota Pirxa – Piotr Kuszyński

Kilka lat po udanym Śledztwie Marek Piestrak powrócił do adaptowania prozy Stanisława Lema i wziął na tapet opowiadanie Rozprawa z cyklu Opowieści o pilocie Pirxie. Nasz tytułowy bohater otrzymuje za zadanie dowodzenie załogą statku Goliath w drodze na Saturna. Cały lot służy przetestowaniu przydatności nieliniowców, sztucznie stworzonych ludzi, w podróżach kosmicznych. Sęk w tym, że Pirx nie wie, kto z jego ekipy jest prawdziwym człowiekiem, a kto nie, co wymusza na nim intelektualną rozgrywkę w celu rozwikłania tajemnicy. Adaptowanie twórczości Lema jest obosiecznym mieczem. Z jednej strony przyciąga to uwagę fanów i zapewnia rozpoznawalność dziełu, a z drugiej sprawia, że stawia się wobec niego niezwykle wysokie wymagania. Mądre głowy kiwają więc z powagą i dyskutują o tym, że i owszem, Test pilota Pirxa jest ciekawą próbą przeniesienia Lema na duży ekran, aczkolwiek spłyca on filozoficzną naturę opowiadania, a w oczy kłuje niski budżet i estetyczny archaizm. Kiwają tak dalej, ubolewając przy tym nad faktem, że za komuny nie mieliśmy pieniędzy ani technologii, by kręcić kino sci fi “należycie”. Zapominają jednak o tym, że realizacyjnie Test pilota Pirxa wcale nie odbiega aż tak bardzo od tego, co tworzono na Zachodzie. Rzecz w tym, że twórczości Piestraka nie powinno zestawiać się z bogatym Hollywoodem, a raczej z Rogerem Cormanem, czy włoskimi maestrami kina gatunków, którzy również tworzyli z niewielkim budżetem, ale za to z fantazją i czystą miłością do filmów. I właśnie jako taki skromny gatunkowiec film Piestraka sprawdza się doskonale, zwłaszcza że reżyser z gracją operuje tu atmosferą wypełnioną po brzegi niepokojem i paranoją, zarówno gdy akcja filmu dzieje się na Ziemi, jak i na pokładzie paskudnie klaustrofobicznego Goliatha. Tak naprawdę jedyne nad czym możemy ubolewać to fakt, że pan Marek Piestrak jest tylko jeden i wcale nie nakręcił tak dużo filmów, jak na to zasługiwał.


1982 – Wilczyca – Michał Mazgaj

Nie od dziś wiadomo, że Polacy za kręcenie horrorów zabierają się „od święta” i z różnym rezultatem. Wilczyca jest o tyle szczególna, że jest horrorem gotyckim osadzonym w realiach XIX-wiecznej Polski pod zaborami. Jej bohaterem jest Kacper Wosiński (Krzysztof Jasiński). Powraca on do domu po długiej nieobecności i dowiaduje się, że jego żona Maryna (Iwona Bielska) jest umierająca. Zaniedbywana kobieta parała się czarną magią i na chwilę przed wyzionięciem ducha przeklina swojego małżonka, obiecując że powróci pod postacią wilczycy. Mamy więc do czynienia z historią pod pewnymi względami archetypiczną, wykorzystującą charakterystyczne dla gatunku motywy okultyzmu, klątwy, reinkarnacji czy femme fatale. Piestrak operuje garścią niedomówień, próbując widzowi zasugerować, że być może wszystko, co widzimy, jest nie tyle dziełem sił nadprzyrodzonych, co dręczonej przez wyrzuty sumienia psychiki głównego bohatera. Największym atutem Wilczycy jest jej atmosfera, budowana nie tylko przez niedomówienia, ale także przez zimowe plenery i gęstą mgłę. Dworki, w których film został nakręcony, wyglądają zjawiskowo, reżyserowi udaje się także mistrzowsko oświetlić niektóre sceny. Zdarzają się jednak momenty, w których oświetlenie całkowicie leży i nie sposób jest dostrzec, co dzieje się na ekranie. „Nierówna” to określenie najlepiej charakteryzujące Wilczycę, która od zdjęć po aktorstwo i dialogi potrafi być na przemian solidna lub pokraczna. Z jednej strony oglądać będziemy flegmatycznego Krzysztofa Jasińskiego lub szarżującą niekiedy Iwonę Bielską, z drugiej na drugim planie pojawią się charyzmatyczni aktorzy, jak Leon Niemczyk czy Hanna Stankówna. Podobnie finał mocno kontrastuje z resztą filmu, jest on bowiem festiwalem zatrważająco tandetnego gore. Mimo iż jest to pozycja tak nierówna pod niemal każdym możliwym względem, skłamałbym mówiąc, że się na niej źle bawiłem. Piestrakowi udało się wykreować gęstą atmosferę, która całkowicie mnie pochłonęła. I nawet jeśli Wilczyca jest mało oryginalnym gotyckim horrorem, chwilami może i nudnawym, nie można odmówić jej pewnego swojskiego uroku.


1987 – Klątwa Doliny Węży – Kamil Rogiński

W krytycznym i kpiącym tonie o Klątwie Doliny Węży powiedziano już wszystko. Tej polsko-radzieckiej koprodukcji już z rozpędu przypina się łatkę jednego z najgorszych rodzimych obrazów, stawiając go obok takich kwiatków, jak Polisz Kicz Projekt (2003) czy Swingersi (2020) w jakimś skleconym pod kliknięcia zestawieniu. W perspektywie miłośników kina gatunkowego cała to otoczka może się wydawać zupełnie rozdmuchana, dlatego czas na zmianę narracji. Biorąc pod uwagę cały europejski dorobek filmów tego typu (zwłaszcza włoskich): przygoda Bernarda Travena (Roman Wilhelmi), Jana Tarnasa (Krzysztof Kolberger) i Christine Jaubert (Ewa Sałacka-Kirstein) w wietnamskiej dżungli jest zupełnie przyzwoitym seansem. Czego tu nie ma: mordercze węże (w tym jeden bardzo duży, będący głównym efektem specjalnym, przygotowanym przez Janusza Króla), lasery, mnich-ninja uzbrojony w shurikeny, potworne mutacje i kosmiczny artefakt, na którym chcą położyć łapy podejrzane typki w garniturach. Wszystko to w eksploatacyjnym, budżetowym sosie, który wywołuje wrażenie, że zaraz zza drzewa wyskoczą azjatyccy kanibale z zamiarem pożarcia naszych bohaterów. Ale tak naprawdę Klątwa Doliny Węży to czysto przygodowy film, ociekający chłopięcą fantazją drzemiącą w dorosłym reżyserze. We Włoszech nakręciłby to pewnie Luigi Cozzi. Gdyby Polska posiadała bogatszą historię kina gatunkowego, zwłaszcza tego w budżetowym wydaniu, film Piestraka byłby zaledwie jednym z wielu. A tak typowego widza w naszym kraju szokuje jako kuriozum, odmieniec. Ale każdy odmieniec w końcu znajduje środowisko, w którym jest kochany. Przyjmijcie zatem ciepło Klątwę Doliny Węży jako pełnokrwisty polski film gatunkowy. Żartobliwie śpiewając: “Z ziemi włoskiej do Polski”.


1990 – Powrót wilczycy – Michał Mazgaj

 Pierwsza Wilczyca, choć po głębszym zastanowieniu wypada jako film nierówny, ma predyspozycje, by dostarczyć odrobinę rozrywki osobie zainteresowanej gotycką grozą. O powstałym aż osiem lat później sequelu niestety zbyt wiele dobrego powiedzieć się nie da. Powrót wilczycy należy bowiem do tego rodzaju kontynuacji, która z jednej strony nie ma z oryginałem praktycznie nic wspólnego, a z drugiej pokrętnie stara się z nim powiązać fabularnie, co skutkuje całą masą przekłamań i głupotek. Tym razem akcja rozgrywa się pod koniec XIX wieku, a głównym bohaterem jest świeżo ożeniony malarz i poeta Kamil Orzelski (Jerzy Zelnik). Przybywa on spędzić miesiąc miodowy u swojego kuzynostwa zamieszkującego dwór należący niegdyś do hrabiny Julii (reinkarnacji demonicznej Maryny z pierwszego filmu). Zbiegiem okoliczności grób hrabiny zostaje zniszczony, a należąca do zmarłej wilcza czaszka trafia w ręce domowników. Szybko okaże się, że kuzynki Kamila mają na niego niemałą ochotę, a jedna z nich w przypływie zazdrości wykorzystuje przeklęty artefakt do przemiany w kobietę-wilkołaka. Jednej rzeczy Powrotowi wilczycy odmówić nie mogę – tkwił w niej potencjał na przynajmniej ciekawy dramat psychologiczny; tak jak w przypadku pierwszego filmu, widać było pasję, jaką Piestrak darzy epokę romantyzmu, tutaj podobnie sprawa się ma z nawiązaniami do polskiej moderny; nie brakuje tu erotyzmu, główny bohater jest dekadentem, lekko muśnięty zostaje tu temat lęków i frustracji seksualnych, przywołany w pewnym momencie zostaje nawet Sigmund Freud. Niestety, z racji tego, że wszystko to zostaje przyćmione przez chaotyczną, na dłuższą metę bezsensowną fabułę, seans szybko staje się frustrujący i męczący. I ostatecznie jedyne, co zostaje w pamięci widza, to charakteryzacja tytułowej wilczycy (która nawiasem mówiąc przypomina olbrzymiego małpiszona), eksponowane przez twórców wdzięki młodych aktorek, ewentualnie jeszcze muzyka Jerzego Matuszkiewicza. Ani fanowi oryginału, ani komuś zainteresowanemu polskim kinem grozy (albo kinem grozy w ogóle) nie da się Powrotu wilczycy polecić.  


1992 – Łza Księcia Ciemności – Caligula

Piestraka pożegnanie z kinem gatunków (i na dobrą sprawę pożegnanie z reżyserią w ogóle – jeśli nie liczyć okazjonalnych „prac dorywczych” w telewizji oraz familijnego filmu Odlotowe wakacje, o którym więcej zaraz). Zrealizowany w koprodukcji z Estonią (ostatnie podrygi zacieśnionej współpracy pomiędzy krajami dawnego Bloku Wschodniego) horror okultystyczny o wyznawcach Szatana oczekujących na jego „narodziny” w Tallinie lat 30. XX wieku. Podobnie jak praktycznie wszystkie wcześniejsze dzieła reżysera, tak i Łza Księcia Ciemności pogardliwie traktowana jest w kraju nad Wisłą jako – w najlepszym przypadku – film „tak zły, że aż dobry”. I tutaj rozbijamy się o mur niezrozumienia na polskim gruncie samej idei kina gatunkowego, które strawne wydaje się jedynie w wysokobudżetowym hollywoodzkim wydaniu. Piestrak budżetem dysponuje wątłym, ale nadrabia wigorem i sercem bijącym autentyczną pasją: historia polskiej turystki i chroniącego ją przez wyznawcami Zła detektywa hotelowego (przyjmujący Bogartowskie pozy Tomasz Stockinger!) to taka uboższa wersja genialnego Medium (1985) Jacka Koprowicza. Tak jak i tam, akcja osadzona została w przeddzień wybuchu II Wojny Światowej, a w cieniu dramatycznych wydarzeń, które lada moment przetoczą się przez Europę, spełnia się złowieszcza przepowiednia sprzed lat (ba! wieków wręcz w tym przypadku). Zamiast jednak rozgrywać te iście apokaliptyczne wizje z pokerową twarzą, Piestrak pozwala sobie na dystans i zbawienny humor. W wielu momentach Łza ociera się o (zamierzony) pastisz, nigdy jednak nie przekracza cienkiej granicy śmieszności, doskonale sprawdzając się jako kino grozy w wydaniu retro. Kiedy trzeba, jest nastrojowo, kiedy indziej zaś – kiczowato i frywolnie, czego najlepszym przykładem sekwencja Czarnej Mszy, z pląsającymi w zwolnionym tempie, półnagimi czcicielkami diabła. Wisienkę na torcie stanowi, wchodząca w skład tej czarciej orgii i stanowiąca jednocześnie klamrę całej opowieści, scena z odciętą ręką maga pełzającą po obnażonym biuście Hanny Dunowskiej – camp w stanie czystym, zadający kłam twierdzeniom wszystkich żartownisiów, jakoby Piestrak nie był twórcą samoświadomym, a zwykłym wyrobnikiem. Pomyśleć co by to było, gdyby Polska w swoim czasie miała więcej takich Piestraków…

P.S. Warto również zwrócić uwagę na uroczą, animowaną czołówkę, w której znajdziemy czytelne odwołania do klasyki światowego kina grozy. Pycha!


1999 – Odlotowe wakacje – Caligula

Po dziś dzień ostatni film fabularny w reżyserii Piestraka. Zbyteczny niestety i gdzieś na marginesie będący jednym z bolesnych dowodów upadku polskiej kinematografii po transformacji systemowej. Odlotowe wakacje to baśń dla najmłodszych, wyposażona we wszelkie grzechy rodzimego kina rozrywkowego lat 90. Oto „typowa warszawska rodzina” pod przewodnictwem pociesznego profesora Damrota (irytujący do bólu Piotr Gąsowski) wybiera się na wczasy gdzieś w dalekiej puszczy. Wypoczynek ojca z czwórką dzieci próbować zakłócić będą zamieszkujące okolicę wiedźmy, wśród których prym wiedzie złośliwa Merkana (Ewa Sałacka)… Pokraczny, ulepiony z klisz scenariusz, pisane na kolanie dialogi, „kabaretowa” gra aktorów, a na dokładkę – raczkujące w polskim „Holiłód”, tragiczne efekty komputerowe. Ludzie dobrej woli zapewne gotowi bronić całości jako lekkiej familijnej rozrywki, prawda jednak jest taka, że to niestrawny zakalec, który nie bawi, gdy próbuje być zabawny oraz nie krzepi w momentach, gdy powinien na duchu podnosić. Kończy się na ckliwych morałach i drętwym aktorstwie małoletnich odtwórców z błyskawicznej łapanki. Łatwo przy tym zrozumieć, czemu skazany na przysłowiowe ogony pod postacią pojedynczych odcinków telenowel Piestrak chwycił się pierwszej lepszej okazji, by wrócić na duży ekran. Wszak to poniekąd jego „klimaty”: fantastyczne krainy, cudaczne stwory (których przedstawicielem tutaj jest wydający z siebie dziwne pomruki „Wodnik”, wyglądający jakby urwał się ze szkolnego przedstawienia klas 1-3), strachy, zaklęcia i niesamowitości rozmaite. Po prostu w wydaniu dla młodego widza. Ograniczenia budżetowe biją jednak tym razem po oczach na każdym kroku, a z zakamarków wyziera odstręczająca przaśność, którą naiwniacy łatwo mogą pomylić ze swojskością. Trwający półtorej godziny seans wlecze się w nieskończoność, na przemian zanudza i budzi zażenowanie. Film dla nikogo niestety, bo nawet dzieciaki bez trudu znajdą atrakcyjniejsze pozycje tego typu. Lepiej przyjąć, że kariera pana Marka zakończyła się siedem lat wcześniej.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*