[Pierwotna publikacja 21/05/2018]
Kochani! W ten ciepły poniedziałkowy wieczór zapraszamy do lektury siódmego odcinka cyklu Na celowniku. Tym razem przerabiamy głównie sensacyjną twórczość Michaela Manna. Spośród jedenastu jego filmów kinowych opisaliśmy dziewięć, do których dorzuciliśmy jeden film telewizyjny oraz pewien kultowy serial, za który również był odpowiedzialny. Tradycyjnie w robocie pomogli nam goście – tym razem Dorota Jędrzejewska-Szpak (Z moich ust) oraz Piotr Pluciński (Pop Glitch), którym niniejszym serdecznie dziękujemy! A Was zapraszamy do lektury oraz seansów. Smacznego!
PS. Powyższy kadr pochodzi z Crime Story, drugiego kultowego serialu wyprodukowanego przez Manna.
1981 – Złodziej – Mariusz Czernic
Pierwszy film kinowy Michaela Manna pozostaje w cieniu jego późniejszych dokonań, ale ma swój niezaprzeczalny urok i zasługuje na przypomnienie. Reżyser korzysta obficie ze schematów kina gangsterskiego, ale nie okazuje się przy tym ledwie sprawnym rzemieślnikiem, lecz stylistą o nieprzeciętnej wrażliwości wizualnej. Dlatego jego film jest powiewem świeżości w gatunku. Intryga jest zawiązana prosto i klarownie, a główny bohater jest osobą dwuznacznie moralną. Życie wyrzuciło go poza linię prawa, gdzie jednak nie zamierza tkwić zbyt długo. Chce założyć rodzinę i żyć jak normalny człowiek, ale przez złodziejski fach wdał się w związek z mafią, wobec czego wycofanie z interesu może być wyjątkowo trudne. Film sprawdza się świetnie jako dramat obyczajowy o życiu złodzieja. Dni wypełnione monotonią przerywane są brutalną przemocą i jest w tym surowy realizm, a także typowa dla dokumentalisty chęć poznania ludzi z półświatka. Dążenie do realizmu spowodowało, że zatrudniono w charakterze konsultantów prawdziwych złodziei i policjantów, np. Charlesa Adamsona i Dennisa Farinę, chicagowskich funkcjonariuszy, którzy potem zdobyli popularność dzięki produkowanemu przez Manna serialowi Crime Story (1986-88). Natomiast w roli skorumpowanego gliniarza wystąpił John Santucci (też znany z Crime Story), który był włamywaczem. Dostarczył na plan narzędzi, jakich używał w swoim fachu. Zawodowym złodziejem był także John Seybold (pseud. Frank Hohimer), którego powieść The Home Invaders posłużyła za kanwę scenariusza. Chociaż film wciąga, nie jest to zasługą fabuły czy dialogów, lecz umiejętności kreowania zagęszczonej, surowej atmosfery. Trafny był przede wszystkim dobór współpracowników. Dla operatora Donalda E. Thorina był to debiut w charakterze kierownika ekipy zdjęciowej. Piękne są nocne zdjęcia Chicago (rodzinnego miasta reżysera) – jak się później okaże takie wyrafinowanie wizualne to element stylu Manna, który zawsze większą wagę przywiązywał do faktury obrazu, mniejszą do dialogów, intrygi i psychologii postaci. Złodziej wpisuje się w popularną na początku lat 80. estetykę neo-noir, ale ma w sobie również autorski sznyt, który nie jest kontynuacją jakiegoś nurtu, lecz początkiem nowej drogi twórczej. Mimo iż reżysera nie obchodziła psychologia bohaterów, to dzięki doborowej ekipie aktorskiej (James Caan, Tuesday Weld, Willie Nelson, Robert Prosky, James Belushi) postacie są wiarygodne, pełne istotnych niuansów, które czynią z nich ludzi samotnych i przegranych. Wisienką na torcie jest muzyka zespołu Tangerine Dream. Nie wszystkim jednak ta wisienka smakowała, czego dowodem jest nominacja do Złotej Maliny i Nagroda Stinker. Ale ta muzyka też przyczynia się do wykreowania specyficznej aury, więc krytyka zespołu wydaje się bezzasadna.
1983 – Twierdza – Michał Mazgaj
Twierdza, o której powstaniu miałem już przyjemność sporo napisać, to nieodżałowana perełka, która zasługuje na wersję reżyserską i odrestaurowanie, ale pewnie nigdy się ich nie doczeka, bo sam reżyser nie chce mieć z nią nic wspólnego. Lektura książki pokazała mi, że Mann, mimo swojej niechęci do niej, zamierzał oddać jej historię stosunkowo wiernie – z mniejszymi lub większymi zmianami, ale wciąż z szacunkiem i opakowując ją w klimat mrocznej baśni dla dorosłych (czyli podobnie jak zaadaptuje trzy lata później Czerwonego Smoka Thomasa Harrisa). Zresztą, wszystkie składające się na tę opowieść elementy idealnie się do tego nadawały. Za scenerię służyła tajemnicza gotycka twierdza, a jej okupantami byli chciwi naziści, którzy przez przypadek uwolnili prastare zło; pośród nich znalazł się skonfliktowany z wyznawaną przez siebie ideologią kapitan. Wśród bohaterów znaleźli się też tajemniczy przybysz z daleka, z którym związany jest pewien wątek miłosny, a także schorowany starzec zawierający przymierze ze złymi mocami i odzyskujący dzięki temu zdrowie i młodość. Największej zmianie uległ wygląd głównego antagonisty – Molasara – w książce postaci zbliżonej do Draculi, a w filmie przypominającej biomechanicznego golema. Zmiana radykalna, przeszkadzająca wielu osobom, przede wszystkim fanom powieści i samemu autorowi. Moim zdaniem w pełni zrozumiała, wszak książkowy Molasar przeniesiony na taśmę filmową wyglądałby jak każdy inny filmowy wampir, a ta „obca”, bardziej odrealniona postać demona znacznie lepiej pasowała do obieranej przez reżysera baśniowo-onirycznej konwencji. I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że studio mocno Twierdzę pocięło przed wypuszczeniem jej do kin. Po testowym seansie decydenci postanowili wyciąć nie dłużyzny, nie niepotrzebne sceny, ale wszystko to, co nadawało historii sensu i kreśliło porządnie bohaterów. Choć więc fabularnie film jest wybrakowany i tylko na podstawie własnych domysłów i literackiego pierwowzoru możemy gdybać, jak to wszystko miało wyglądać, to jednak nadal ogląda się go niezwykle dobrze. Ciągną go w górę nie tylko aktorzy, ale także strona audiowizualna – zjawiskowe zdjęcia i niesamowita muzyka w wykonaniu Tangerine Dream (będąca niestety gwoździem do trumny filmu i jedną z głównych przyczyn braku jego ponownego wydania; wytwórnia straciła bowiem do niej prawa). Scena kradzieży srebrnego krzyża przy akompaniamencie Logosu (części 1b) ma już dzisiaj status kultowy i jest zdecydowanie najbardziej pamiętnym momentem całego filmu (choć ten ma w zanadrzu jeszcze niejeden ładny widoczek do zaoferowania). W ramach wisienki na torcie – jest to całkiem niezła okazja, by zobaczyć na ekranie całkiem młodego Iana McKellena. Wciąż wracam do Twierdzy i na przemian zachwycam się i rozpaczam, bo mógł to być naprawdę piękny film.
1984-90 – Miami Vice – Caligula
Zaczyna się na ulicach Nowego Jorku, przy dźwiękach Miss You Stonesów. Lada chwila, policjant z Wielkiego Jabłka nazwiskiem Ricardo Stubbs (Philip Michael Thomas), straci swojego partnera, który zostanie zamordowany przez zbirów na usługach narkotykowego bossa. W poszukiwaniu zemsty (i sprawiedliwości, rzecz jasna), Tubbs trafi aż do Miami, gdzie połączy siły z innym nieugiętym gliną, Sonny’m Crockettem (Don Johnson). Razem tropić będą potężnego mafioso, a oddanie wspólnej sprawie zacieśni pomiędzy nimi więzy… Pilotażowy odcinek nadaje ton całej serii: to modny, nonszalancki akcyjniak. Detektywi Tubbs i Crockett paradują w sportowych marynarkach (seledyn!) i okularach przeciwsłonecznych, zupełnie jakby właśnie zeszli z wybiegu dla modeli. Szefuje im małomówny i stanowczy, choć zarazem wyrozumiały i bezmiernie sprawiedliwy porucznik Castillo (Edward James Olmos). Wspólnie rozpracowują bandziorów panoszących się po zawładniętym przez latynoskie gangi i kokainową gorączkę Miami, często działając pod tzw. „przykrywką”. Po plaży przechadzają się laski w bikini, gangsterzy nie mają skrupułów, fryzury są bujne, a muzyka – w tym „syntetyczny” soundtrack Jana Hammera – przebojowa i frenetyczna niczym gwieździsta noc nad oceanem w towarzystwie drinków z palemką. Żarty jednak na bok: za pomocą Miami Vice, Michael Mann wprowadził telewizję w barwne lata 80. Jako producent wykonawczy cyklu, zadbał zarówno o oprawę stylistyczną, jak i tempo, wyraźnie odcinając serial od zgoła staromodnych trendów spod znaku Starsky’ego i Hutcha (1975-79) czy Ulic San Francisco (1972-77). De facto, Policjanci z Miami to SĄ lata osiemdziesiąte! Ze wszystkimi kiczowatymi ciągotami, ekscentrycznymi wymysłami scenarzystów (detektyw Crockett mieszka na łodzi, gdzie jego sublokatorem jest… aligator!), luzem i dekadencją (BEWARE OF AIDS!). Nigdy potem już świat (czyt. Stany Zjednoczone) nie był taki beztroski, kolorowy i przyjazny do życia, nawet pomimo ogarniającej cały kraj fali przemocy i przestępczości. Zresztą, od egzekwowania porządku byli zaprawieni w bojach stróże prawa z fryzurami na lakier i uśmiechem za sto dolców. Piękne, prawda?
1986 – Manhunter – Piotr Kuszyński
Pamiętacie Milczenie Owiec? Głupie pytanie. Kto by nie pamiętał. To w końcu jeden z najbardziej znanych i powszechnie szanowanych filmowych thrillerów w dziejach, obraz obsypany stosem nagród (w tym aż pięcioma Oscarami!), który zrobił z Anthonego Hopkinsa i jego interpretacji postaci Hannibala Lectera symbol popkultury. Oklasków i wiwatów nie było końca i szkoda tylko, że wśród zachwycających się zarówno Milczeniem, jak i jego kontynuacjami, istnieje bardzo duży odsetek widzów, który ignoruje, albo nawet nie ma pojęcia o istnieniu Manhuntera – pierwszego obrazu, będącego, tak jak seria z Hopkinsem, adaptacją powieści Thomasa Harrisa. Produkcja ta, pierwotnie nazwana Czerwony Smok (zmianę wymusił producent, który stwierdził, że tytuł może kojarzyć się z mającym premierę w 1985 roku Rokiem smoka), obraca się wokół sprawy seryjnego mordercy, do którego przywarł pseudonim “Zębowa wróżka”. Śledztwo w jego sprawie prowadzi WIll Graham, agent FBI obdarzony niezwykłą empatią, dzięki której potrafi zrozumieć tok myślenia psychopaty. Cecha, która jest jego niezwykłym atutem stanowi też jednak potworny psychiczny ciężar. I jeśli zapytalibyście mnie, co w opowiadanej tu historii podoba mi się najbardziej, to najpewniej odpowiedziałbym, że jest to właśnie przedstawienie styranego emocjonalnie detektywa, który w nieustannym napięciu stara się rozszyfrować metody i sposób myślenia osobnika zatracającego swoje człowieczeństwo. Niestety, trzeci pełny metraż Manna był straszliwą klapą finansową i musiał odczekać wiele lat, by dorobić się kultu wśród widowni rozkochanej w kinie audiowizualnego przepychu. Zachwycają zwłaszcza przepiękne kadry wypełnione najczęściej białymi, sterylnymi pomieszczeniami (te kontrastują z mrokiem i brzydotą fabuły), oraz syntezatorowa muzyka, która wyśmienicie akcentuje niepokój, jaki wylewa się z ekranu, gdy obserwujemy poczynania psychopatycznego mordercy. Michael Mann to jeden z najwybitniejszych stylistów kręcących w latach 80., a jego trzy pierwsze filmy (właśnie z Manhunterem na czele!) stanowią na to niezbity dowód.
1989 – Wydarzyło się w Los Angeles – Caligula
Wyobraźcie sobie, że Gorączka powstała nie w „oświeconych” latach 90., a dekadę wcześniej, gdy Michael Mann pracował jeszcze przy Policjantach z Miami. Nawet z udziałem Pacino i De Niro byłby to zupełnie inny film. Odmienny pod względem stylistyki, tonacji, mniej „mroczny”, bardziej wyluzowany. Jeżeli wyobraźnia nie jest waszą mocną stroną, zawsze można sięgnąć po Wydarzyło się w Los Angeles, film, który stanowi swoisty „prototyp” słynnego obrazu z 1995 roku. Rzecz pierwotnie planowana była jako pilot serialu, jednak w obliczu braku większego zainteresowania, skończyło się na stu-minutowej produkcji dla NBC, obejrzanej przez paru widzów w paśmie wieczornym stacji, następnie błyskawicznie zapomnianej. Fabuła jako żywo przywodzi na myśl późniejszy hit reżysera z dwójką gigantów ekranu: to zabawa w policjanta i złodzieja, podana w przystępny sposób, bez zbędnych udziwnień. Zupełnie jakby twórca chciał stworzyć coś w rodzaju wzorca kina policyjnego. Tyle, że tutaj aktorstwo jest niemrawe, realizacja miejscami przywodzi na myśl opery mydlane, dialogi kuleją, zdjęcia i montaż zalatują „taniochą”. I chyba właśnie ten telewizyjny sztafaż najbardziej uwodzi. L.A. Takedown, jak brzmi oryginalny tytuł produkcji, równie dobrze mógłby być zapomnianym klasykiem rynku wideo, w którym brakuje jedynie udziału Michaela Dudikoffa. I jeśli być szczerym, to dla każdego maniaka „guilty pleasures” będzie to znacznie większa frajda, niż seans młodszego o sześć lat remake’u.
1992 – Ostatni Mohikanin – Caligula
Od czego by tu zacząć? Może od tego, że najchętniej napisałbym list miłosny do Ostatniego Mohikanina. Trudno czasem oddzielić dzieło filmowe od własnych emocji. Zwłaszcza, gdy nie jest tworem ponadczasowym, ze wszech stron wybitnym, a mimo tego… skończonym. Bo przecież ekranizując klasyczną powieść przygodową autorstwa Jamesa Fenimore Coopera, Mann sięgnął absolutu. Ten miks melodramatu i zatopionej w historycznych realiach awantury, dosłownie chwyta za serce. Obrazami, uniwersalnymi emocjami, mieszanką dzikości i delikatności, wreszcie muzyką – soundtrack autorstwa Trevora Jonesa i Randy’ego Edelmana od ćwierćwiecza zajmuje czołowe miejsce w moim prywatnym „top” i stanowi bezsprzecznie integralną część rzeczonego filmu jako niepowtarzalnego przeżycia. Wizja plus dźwięk to podstawowe dwa składniki kina jako medium, więc jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że Mann to artysta świadomy, wystarczy obejrzeć sekwencję na skałach, gdy ten „zły Indianin” (niezastąpiony Wes Studi) próbuje odwieść „brankę” od skoku w przepaść. Jeden z najpiękniejszych i zarazem najbrutalniejszych w swej bezceremonialności momentów w kinie mainstreamowym. Takie rzeczy wypada pokazywać dzieciom, by pielęgnować w nich wrażliwość. Wychodząc od błahej pozornie formuły „przygodówki”, niegdysiejszy telewizyjny wyrobnik wcisnął nam w gardło tchnienie nie tylko „epickie” (to dla współczesnej młodzieży), ale i schyłkowe, podmalowane ponurym spleenem. Niby tylko biegający Daniel Day-Lewis i skalpowanie, ale w tle wymierają rasy, narody, wspomnienia, wartości.
1995 – Gorączka – Oskar Dziki
Kiedy wydawało się już, że kino gangsterskie niebezpiecznie skręca w stronę taniego, krzykliwego eskapizmu, Michael Mann tchnął w nie oszałamiającą dawkę stylu i ludzkiego pierwiastka. Rzadko w którym filmie sensacyjnym udało się zmieścić tak wiele głęboko sportretowanych postaci. To historia o obsesyjnym, wysoce intuicyjnym glinie (Al Pacino) polującym na zdyscyplinowanego do granic możliwości przestępcę (Robert De Niro). Oprócz tych dwóch wielkich nazwisk na planie Mann zebrał wysoce przekrojową obsadę – od Vala Kilmera, przez Dannyego Trejo, na Henrym Rollinsie kończąc! Kontrasty między dwoma skonfrontowanymi ze sobą antybohaterami są na tyle zaskakujące i angażujące, że potrafią utrzymać widza w napięciu przez bagatela trzy godziny seansu. Ich, wydawać by się mogło niewinna, rozmowa przy kawie jest niczym spiżowy pomnik potwierdzający warsztatowy geniusz tych obu panów. Jednak ta czerpiąca z klasycznego westernu formuła jest tylko centralnym punktem dla fantastycznie szczegółowego portretu pozornie równych sił po obu stronach prawa. To wręcz chirurgiczna wiwisekcja na tkance osobistego życia i wewnętrznych rozterkach wszystkich mniej lub bardziej spowinowaconych postaci. Eskalacja tego konfliktu zaczyna się od przeprowadzonego z gracją wojskowej operacji napadu na konwój przewożący papiery wartościowe. Jeden z członków grupy przestępczej (Val Kilmer) zabija bezlitośnie trzech konwojentów ściągając sobie na głowę detektywa z wydziału zabójstw. Kiedy dochodzi do finałowego napadu na bank – który swoją drogą jest jedną z najlepszych sekwencji akcji w historii kina – De Niro wypowiada słowa: „Jesteśmy tu po pieniądze banku, a nie wasze pieniądze. Wasze pieniądze są ubezpieczone przez rząd federalny, nie stracicie ani grosza”. Ta maksyma wyrwana rodem z ust rabusiów dotkniętych bankructwem Ameryki lat 30-tych tak bardzo spodobała się Mannowi, że włożył ją również w usta Johnego Deppa w swoich Wrogach Publicznych (2009). Wypieszczone stylistycznie elementy, z których słynnie Michael Mann, ścieżka dźwiękowa Elliota Goldenthala i fenomenalne zdjęcia Dantego Spinotti, wznoszą Gorączkę ponad poziom, który dla wielu twórców kina sensacji nigdy nie będzie osiągalny.
1999 – Informator – Arek Szpak
Informator rozpoczyna się od rozgrywających na Bliskim Wschodzie sekwencji, w których grany przez Ala Pacino bohater, dziennikarz telewizyjnej stacji CBS, przygotowuje dla współpracowników wywiad z jednym z przywódców Hezbollahu, kończy zaś pojawiającym się na ekranach telewizorów newsem informującym o schwytaniu Teda Kaczyńskiego, znanego jako Unabomber przestępcy terroryzującego amerykańskie społeczeństwo od końca lat 70. do połowy 90. W opowieści, w której rolę czarnego charakteru pełnią odhumanizowane, nakierowane na zysk i władzę korporacje, ta filmowa klamra wybrzmiewa w wymowny sposób. Zupełnie jakby reżyser chciał powiedzieć, że formy nacisku, którymi posługują się korporacje, to tylko inny rodzaj terroryzmu i opresyjności. Zawoalowanej, ukrytej, nierzadko w świetle prawa, na sali sądowej i na urzędowym papierze, a jednak wciąż naznaczonej kłamstwem i cynizmem i przemocą. Ta dwoistość znajduje swoje uzupełnienie w formie samego filmu, który wpisując się w ramy realistycznego kina faktu, jest też kontynuatorem tradycji paranoicznych thrillerów, w której popisowo tu rozwijany styl Manna i jego twórcze zainteresowania odnalazły się idealnie, nie tracąc przy tym nic z własnej swoistości. Skąpany w zimnych błękitach, pełen ujęć zza szyby, drobiazgowo portretowanych nowoczesnych miejskich przestrzeni – od wnętrz biurowców i lotnisk po zatłoczone ulice – Informator ukazuje urbanistyczną rzeczywistość jako fascynująco sterylną; jak często inne filmy Manna, jak poprzedzająca Informatora Gorączka i późniejsze, niedocenione Miami Vice (2006) i Haker (2015), jest filmem zarazem nowocześnie chłodnym i staroszkolnie romantycznym. Opowiadając o kłamstwie, manipulacji i groźbie pozostających na służbie korporacyjnej amoralności, jest także opowieścią o oporze, który taki stan rzeczy budzi, idealizmie którego wyrazicielami są doskonale zagrani przez Ala Pacino i Russella Crowe’a bohaterowie, dalece różni w temperamentach, ale podobni w etosie, w który wierzą, a którego znakiem stają się nieustannie powtarzane przez jednego i drugiego, a torpedowane przez innych, ich własne, tyleż zawodowe, co osobiste creda: „Nie porzucam informatorów” i „Powiedziałem prawdę”. Jak mantry.
2004 – Zakładnik – Piotr Pluciński
Zakładnik zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyła się Gorączka – na lotnisku w Los Angeles. Mann wraca do sensacyjnej konwencji, a Tom Cruise zmienia Roberta De Niro na posterunku zabójcy z własnym kodeksem postępowania, ale Vincent niewiele ma wspólnego z idealistą Neilem. Jest raczej postacią na miarę Terminatora – chłodną, nieustępliwą, nihilistyczną – i podobnie jak on ma przed sobą określone zadanie: eliminację świadków w procesie federalnym. Jest w tym tak skuteczny, że aż chce się powtórzyć za filmem Camerona: „Nie można się z nim dogadać. Nie można przemówić mu do rozsądku. Nie czuje współczucia, żalu ani strachu. I nie zatrzyma się, dopóki nie będziesz martwy!”. Podobnie jak T-800, Vincent przybywa do Los Angeles z innej, odległej rzeczywistości, a wykonując swoją misję pod osłoną nocy staje się kolejnym z wielu koszmarów śnionych przez tę wiecznie niespokojną metropolię. Mann, wybitny mitotwórca miejski, widzi L.A. jako przeorane kontrastami, wyobcowane i tęskniące. Zaludnione samotnymi kobietami i pogrążonymi w melancholii jazzmanami, z kojotami wybierającymi się na nocny żer i palmami uginanymi podmuchami wiatru. To czysta metafizyka: okruchy miasta pozamykane w zgrabnych filmowych miniaturach, w swego rodzaju odrębnych mikro-konstelacjach, z których każda jest momentem medytacji. „Miliony galaktyk z setkami milionów gwiazd. (…) To my, zagubieni w kosmosie. (…) Kto nas zauważa?” – mówi w jednej ze scen Vincent, uderzając w nieco górnolotny, ale pasujący do tej postaci (i samego Cruise’a) ton. Wykładając kierującą nim filozofię, stawiając siebie w roli egzekutora, siły sprawczej, osoby wymazującej życiorysy, Vincent staje się uosobieniem najgorszego z wielkomiejskich lęków – strachu przed przypadkiem, bezcelowością i zapomnieniem. Jakby na potwierdzenie, przywołuje opowieść o człowieku, który wsiadł do metra i w nim umarł. „Sześć godzin minęło zanim ktoś się zorientował, że tą trasą krążą zwłoki” – mówi. Jako socjopata zapomina jednak, że sam także podlega regułom, na które się powołuje: miasto, jak to u Manna, znajdzie sposób, by okrutnie z niego zadrwić.
2006 – Miami Vice – Dorota Jędrzejewska-Szpak
Film niedoceniany nawet przez fanów reżysera, jednak wart powtórki, weryfikacji – dobrą wolę nagradza wybuchem entuzjazmu. Rozkręca się powoli, ale to nic. Wkrótce wszystko się rozjaśni, intryga złoży się w klarowną całość. Wolne tempo daje czas, by przyjrzeć się miejskim kadrom nocy, tutaj – z domieszką jasnej, połyskującej ekskluzywności i przesady. Mann łączy techniczny kunszt z ideą, czyniąc obraz estetyczną substancją swoich filmów. Wraz ze znakomicie dobraną muzyką to jego sposób na hipnotyzowanie, tworzenie atmosfery. Jeśli chodzi o fabułę, też jest jak zwykle – gliniarze, spluwy, kartel narkotykowy, niebezpieczna misja pod przykrywką. Dwóch twardzieli w obszernych garniturach. A jednak nieco się obruszam, gdy ktoś nazywa filmy Manna typowo „męskimi”, nie lubię takich kategoryzacji. Choć naszpikowane akcją i podporządkowane fetyszom twórcy, który niczym uradowany chłopiec lubi bawić się gadżetami, zazwyczaj ciągną w stronę uniwersalnych wartości. Takich, które działają niezależnie od płci, ekscytują. Przyjaźń, miłość, lojalność. Trochę jak w Ostatnim Mohikaninie, tak i w Miami Vice jednym z tematów jest porozumienie dusz kochanków i zazdrość z rodzaju tych najprostszych – o ogień w oczach dziewczyny. Mann ładnie chwyta na ekranie chemię między bohaterami. Gdy Li Gong i Colin Farrell tańczą w nocnym klubie w rytm kubańskiej piosenki, parkiet staje się gorący, żarzy się od zakazanej miłości. Romans podszyty zagrożeniem, naznaczony ulotnością chwili idealnej, obnaża Manna jako romantyka. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Stereotypowy twardziel nie przyznałby się do takich namiętności.
2015 – Haker – Dorota Jędrzejewska-Szpak
Mieszane recenzje, słaba frekwencja – ostatni film Manna, Haker z 2015 roku, dla dąsalskich kinomanów z pewnością okazał się dowodem na to, że słynny reżyser już się skończył. Bzdura. Wystarczy spojrzeć na jego kino z szerszej perspektywy i, co ważne, zrobić to uczciwie, by dojrzeć w Hakerze ciekawe i konsekwentne rozwinięcie większości z mannowskich obsesji. Film ten, prócz bycia kolejnym wyznaniem miłosnym ku miejskim przestrzeniom, najbardziej skupia się, siłą rzeczy, na technologii – znowu jako narzędziu pracy, uporczywej towarzyszce codzienności, ale także źródle opresji, sojuszniczce przestępców, złowrogiemu mechanizmowi, dla którego granice i odległości nie mają znaczenia. Dzięki któremu przestępstwa można dokonać z innego kontynentu, ot tak, ze skutkiem natychmiastowym namieszać w globalnych rynkach lub ukraść górę pieniędzy. To już u Manna było – w Zakładniku, w Miami Vice. Haker jest kolejnym krokiem naprzód, gdzie ściganie „tego złego”, czyli anonimowego adresu IP, bez twarzy, bez charakteru, okazuje się doświadczeniem wyjątkowo fizycznym. Po staroświecku. Liczy się nie to, kto stworzy najlepszy kod i przebije się przez hasła, ale kto podejdzie najbliżej, kto dotknie, kto wbije nóż w plecy. Mann, tworząc nieco komiksowego i celowo „fizycznego” bohatera, czyni go, trochę przekornie, nośnikiem filozofii. Tytułowy haker czyta Baudrillarda i Foucalta. I nie jest to żart. Lektury te są na miejscu w filmie tworzącym posępną wizję współczesnego świata, w którym mało co istnieje naprawdę, wszystko jest jedynie symulacją – jak wirtualne pieniądze w wirtualnych bankach, których nie da się dotknąć, za to można je stracić na skutek kliknięcia myszką. Haker to film, który toczy się w niespiesznym tempie. Mann spokojnie kręci swoje, nie schlebia nowoczesnym, wymagającym nieustannej stymulacji gustom, choć to nowoczesność jest jego fetyszem. Wymaga uwagi i cierpliwości, które wynagradza garścią trafnych refleksji na temat cielesności i osobistego kontaktu w opozycji do niedookreślonej rzeczywistości po drugiej stronie kabla, złowrogich pendrive’ów, zdradliwych kamer. A jeśli to wciąż mało, dorzuca jeszcze koncertowy finał.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis