Na celowniku: Michele Soavi

Protegowany Joe’go D’Amato i Dario Argento. Pod auspicjami tego pierwszego zrealizował swój debiut, pod skrzydłami tego drugiego – dwa swoje najlepsze obrazy. Przez fanów horroru został zapamiętany za sprawą zaledwie czterech tytułów, aktywny zawodowo jest jednak do dzisiaj. W momencie kiedy włoska machina produkcyjna kina gatunkowego zwinęła swoje podwoje, przeniósł się do telewizji, gdzie stworzył m.in. rozliczne kryminały. Co zabawne, Michele Soavi do filmu trafił niejako przez przypadek, statystując na planie Absurdu (1981). Tak mu się spodobało na planie filmowym, że postanowił zostać na dłużej i prędko zaskarbił sobie sympatię D’Amato. Kto by się wówczas spodziewał, że oto swe pierwsze kroki w biznesie stawia ostatni Wielki Mistrz włoskiego horroru?

W dzisiejszym odcinku „Na celowniku” przedstawiamy dorobek tego wyjątkowego twórcy, w wersji niestety mocno okrojonej (wielu spośród jego telewizyjnych produkcji nie sposób obecnie dostać, choć udało nam się dotrzeć do jednego z jego neo-noirowych kryminałów nakręconych już w XXI wieku), ale opisanej z niekłamaną pasją przez załogę w składzie: Piotr Kuszyński, Justyna Wróblewska, Caligula oraz Marcin Mess.

Caligula


1987 – DeliriaPiotr Kuszyński

Po latach asystowania i niewielkich występach, u między innymi, takich twórców jak Dario Argento, Lamberto Bava, czy Joe D’Amato, w końcu nadeszła chwila dla Soaviego by mógł stanąć za kamerą jako pełnoprawny reżyser. Akcja Delirii (Znanej również pod takimi tytułami jak Stage Fright, czy Aquarius) odbywa się w teatrze, gdzie grupa aktorów pod okiem apodyktycznego reżysera przygotowuje się do musicalu, który opowiada o seryjnym mordercy skrywającym twarz za maską olbrzymiej sowy. Olbrzymia presja ze strony inwestora, marne postępy podczas prób, czy też w końcu, skręcenie kostki przez jedną z aktorek sprawia, że zdesperowany reżyser zarządza dodatkowe przygotowania nocą i przy okazji rozkazuje zamknąć teatr po to, by nikt z obsady się nie zbuntował i nie postanowił wyjść. Na nieszczęście dla obsady, wcześniej do teatru dostaje się zbiegły pacjent szpitala psychiatrycznego, który po przebraniu się za mordercę z musicalu zaczyna polować na zamkniętych w teatrze artystów. Soavi wziął na tapet konwencję amerykańskiego slashera, jednak sprytne umiejscowienie akcji pozwoliło na zastosowanie, tak mocno kojarzonego z włoskim horrorem, barokowego przepychu i odrealnionej, przywołującej na myśl koszmary atmosfery. Reżyser w tym aspekcie jawi się jako pojętny uczeń Argento, który z mistrzowską precyzją operuje skrytymi za półmrokiem i kontrastowym oświetleniem zdjęciami. To właśnie estetyka jest tu największym wabikiem, w przeciwieństwie do przemocy, która, wbrew pozorom, nie jest wcale aż tak silnie wyeksponowana. Czuć zresztą, pewne podobieństwo Delirii do mających swoją premierę dwa lata wcześniej Demonów Lamberto Bavy, gdzie Michele Soavi również asystował. Oba filmy łączy nie tylko podobna ekspresyjność artystyczna, ale i motyw zamknięcia grupki ludzi w budynku instytucji kultury, gdzie pociągająca, krwawa fikcja staje się koszmarną rzeczywistością. Tu, rzecz jasna, odbywa się to w bardziej  realistycznych, bo i pozbawionych elementów nadnaturalnych ramach, jednak oba filmy aż proszą się o zestawienie ich w ramach seansu double-feature i to jako równe sobie dzieła. Doskonały początek, niestety krótkiej, kariery ostatniego Maestro włoskiego horroru.


1989 – Kościół Justyna Wróblewska

W 1989 r. światło dzienne ujrzał Kościół, czyli swoiste the best of Italian horror. W pierwotnym zamyśle Lamberto Bavy film miał być trzecią częścią jego słynnych Demonów (1985), ostatecznie jednak nikt (łącznie z producentem – Dario Argento) nie był zainteresowany kontynuacją, a Bava odszedł z projektu. I tak oto stołek reżyserski zajął Michele Soavi, który wprowadził kilka zmian w scenariuszu i udowodnił, że nauki pobierane u mistrza Argento nie poszły na marne. Choć skrypt, posiadający wielu autorów z Argento, Soavim i Franco Ferrinim na czele, nie należy do szczególnie oryginalnych i zawiera wiele motywów dobrze znanych z innych włoskich produkcji, to niesamowita warstwa wizualna wykreowana przez Soaviego czyni seans niezwykłym, apokaliptycznym przeżyciem. Fabuła kręci się wokół tytułowego kościoła, który powstał na masowym grobie zamordowanych przez zakon krzyżacki rzekomych czcicieli szatana. Obecnie w zabytkowym budynku trwają prace renowacyjne prowadzone przez Lisę (Barbara Cupisti). Kobieta wraz z nowo zatrudnionym bibliotekarzem kościelnym, Evanem (Tomas Arana), odkrywa, że w podziemiach znajduje się przejście do innego wymiaru w postaci kamienia o siedmiu oczach. Gdy przejście zostanie otwarte, uruchamia się mechanizm zamykający katedrę. Przebywający w świątyni ludzie (m.in. szkolna wycieczka oraz uczestnicy ślubnej sesji fotograficznej) zostają uwięzieni na amen. Jednocześnie z innego wymiaru zaczynają przenikać siły, które przemieniają ludzi w demony. Jak więc widać, fabularnie obraz ma w sobie wiele z najsłynniejszego dzieła młodszego Bavy. Zapożyczeń z innych horrorów jest zresztą więcej – lovecraftowskie inspiracje, scena z maszyną do pisania niczym z Lśnienia (1980) czy wątek diabelskiego zapłodnienia a’la Dziecko Rosemary (1968). Nie znaczy to jednak, że Kościół należałoby zakwalifikować jako zwykłą podróbkę. Film uwodzi gęstą i mroczną atmosferą eskalującego szaleństwa wylewającego się z każdego kąta katedry. Imponujące gotyckie wnętrza staną się bohaterem i świadkiem niewyobrażalnych zdarzeń, których kulminacją będzie pojawienie się ogromnej, pokrytej błotem, szatańskiej głowy złożonej z ciał opętanych ofiar. Stare, dobre efekty praktyczne spisują się tu na medal i oczarują chyba każdego fana grozy lat 80. Nie zawiodą się również fani gore, bowiem Soavi serwuje nam wiele pięknie krwawych scen ze zjadaniem własnego serca, zderzeniem z pędzącym metrem czy samobójstwem za pomocą wiertła na czele. Kolejnym istotnym elementem filmu jest ścieżka dźwiękowa składająca się z kompozycji Keitha Emersona, Fabio Pignatelliego (Goblin) oraz Philipa Glassa. Pulsujące syntezatory tworzą fantastyczną aurę niesamowitości, najmocniejszym punktem programu jest zaś, według mnie, hipnotyzujące Floe Glassa w wykonaniu Martina Goldraya. Wielu za wadę filmu uznaje lekką chaotyczność, która objawia się w braku jednego, konkretnego głównego bohatera czy w niepotrzebnych scenach. Moim zdaniem nie przeszkadza to jednak w odbiorze obrazu, który jawi się raczej jako rządzący się własnymi prawami koszmar senny. Wartka akcja, dobra obsada (w tym młodziutka Asia Argento w roli Lotty – swego rodzaju łączniczki), wspaniałe ujęcia, obłąkańcza atmosfera i kreatywne efekty przykrywają wszystkie potencjalne niedociągnięcia czyniąc z Kościoła jedno z ostatnich wielkich dzieł schyłkowego okresu świetności włoskiego horroru. 


1991 – SektaCaligula

Kolejny po Kościele obraz zrealizowany przez Soaviego pod producenckimi auspicjami Dario Argento. Początek zwiastować może zresztą kompozycyjną kalkę względem poprzedniego obrazu, bo zaczynamy od zanurzonego w przeszłości wprowadzenia. Tym razem scenariusz nie cofa się jednak aż do średniowiecza, a do roku 1970. Południowa Kalifornia, dogorywa Lato Miłości. Grupa hipisów zostaje odwiedzona przez tajemniczego wędrowca, który cytuje Sympathy for the Devil Stonesów, a z oczu źle mu łypie niczym samemu Charliemu Mansonowi. Wkrótce do przybysza dołącza gang motocyklistów i wspólnie urządzają rzeź Dzieci Kwiatów. Zaraz potem przenosimy się do Frankfurtu czasów współczesnych, gdzie poznajemy Miriam Kreisl (Kelly Curtis), skromną nauczycielkę. Kobieta zabiera do swojego domu starszego mężczyznę, którego o mało co nie potrąciła samochodem. Nieznajomy wygląda na chorego i wkrótce dostaje zapaści na posadzce jej salonu. Miriam wyrusza na poszukiwania lekarza, a tymczasem cudownie ozdrowiały włóczęga zaczyna myszkować po jej włościach… Podobnie jak w Kościele, Soavi eksploruje diabelskie rejony horroru, tym razem jeszcze mocniej odwołując się do Dziecka Rosemary (1968): w jego poprzednim filmie mieliśmy dosłownie ukazaną scenę gwałtu Szatana na kobiecie, tym razem chodzi już wprost o narodziny Antychrysta. W finansowej stolicy RFN-u grasuje siatka wyznawców diabła, który przygotowują grunt pod jego przyjście na świat. W piwnicy domu bohaterki znajdują się tajemne wrota, których otwarcie będzie zaczątkiem piekielnych wydarzeń. Włoch nie śpieszy się, wykorzystuje rozbudowaną ekspozycję, powoli kreuje posępny klimat, by z pełną mocą uderzyć dopiero w finale. Pod względem efektów gore rzecz jest raczej oszczędna, ale kiedy już się pojawiają, to walą z pełną mocą (scena ściągania skóry z twarzy!). Bardzo zwodniczy zatem jest to obraz, usypiający uwagę widza, ale szatańsko przewrotny pod spodem, czego najdobitniejszym dowodem otwarte zakończenie. Niby rzecz oparta głównie na kliszach nurtu i ich parafrazach, ale Soavi odciska na nich autorskie piętno. Zupełnie tak, jak robili to włoscy mistrzowie w latach 70.!


1994 – O miłości i śmierciCaligula

Najoryginalniejsze i bodaj najbardziej ambitne dokonanie Soaviego. Postmodernistyczna żonglerka gatunkami i schematami, tworząca reguły filmowego świata, po to jedynie by je potem łamać. O miłości i śmierci łączy w sobie zombie movie, czarną komedię, romans, thriller i mroczną baśń, tworząc na ich bazie doznanie unikalne, wielopiętrową grę z widzem. Bohaterem historii jest nadzorca cmentarza Francesco Dellamorte (Rupert Everett), który wraz ze swym pomocnikiem Gnaghim (François Hadji-Lazaro) toczy sekretny bój w powracającymi do żywych umarlakami. Nikt poza tą dwójką nie wie, że ludzkość znajduje się u progu inwazji krwiożerczych zombie. Dla Francesco pilnowanie, aby żaden truposz nie wymknął się z terenu nekropolii to po prostu część jego obowiązków, praca jak każda inna. Ten układ zacznie się komplikować, gdy mężczyzna napotka na swej drodze urodziwą wdowę (Anna Falchi)… Siła filmu tkwi w nieprzewidywalności scenariusza: o ile wcześniejsze dokonania reżysera stanowiły czytelne ukłony w kierunku klasyki włoskiego (i nie tylko) horroru, tak tutaj hołd co rusz ociera się o pastisz, by zaraz potem pokazać niespodziewanie drugie dno. Główny bohater niczym Ash z trylogii Martwego zła (1981-1992) prowadzi nieustanną batalię z wysłannikami zaświatów, ale Soaviego nie interesuje wykreowanie jeszcze jednego, przerysowanego bohatera popkultury. Śmiech znika z ust, gdy nieoczekiwanie przerzuceni zostajemy z bezpiecznego terytorium eskapistycznego gore z zombiakami w tle na opowieść o… seryjnym mordercy. Im dalej w las, tym bardziej duszna robi się atmosfera, znika gdzieś pierwotny frywolny nastrój. Karkołomne fikołki odstawia tu Włoch, miejscami ciężko uwierzyć, że to się w ogóle trzyma kupy, ale ostatecznie O miłości… wygrywa jako dekonstrukcja gatunków tyleż świadoma, co refleksyjna i przesiąknięta melancholią. Krwawa jatka bez granic, pełna pomysłowych efektów praktycznych, przepięknie sfilmowana, podparta świetną rolą Everetta i boskimi wdziękami zjawiskowej Falchi.


2006 – Goodbye KissMarcin Mess

Adaptacja pulpowej powieści Massimo Carlotto pod tym samym tytułem to szorstkie i nihilistyczne neo-noir, w którym odbijają się echa brutalnych poliziotteschi lat 70. Głównym (anty)bohaterem jest kawał wyjątkowo podłego skurwysyna, który chciałby być „porządnym obywatelem”, a trzonem opowieści obserwacje, jak ciągnie ze sobą wszystkich w bagno. Inna sprawa, że niemal cały świat przedstawiony dawno jest już zepsuty. Ok. 35-letni Giorgio jest po prostu jednym z jego najgorszych elementów i sprawia, że jego otoczenie rozpada się jeszcze szybciej. Ale o co właściwie chodzi? Giorgio, uciekając niegdyś z Włoch jako terrorysta skazany na dożywocie, żyje gdzieś w Ameryce Południowej parając się fuchą komunistycznego rewolucjonisty-żołnierza-najemnika. W jednej z pierwszych scen strzela w łeb swojemu najlepszemu przyjacielowi. W nagrodę za to otrzymuje od dowódcy swojego oddziału fałszywy paszport, dzięki któremu po 15 latach życia w dżungli może wrócić do Włoch. Tam zaś dogaduje się z policją – w zamian za sprzedanie swoich dawnych kamratów jego odsiadka skrócona zostaje do dwóch lat. Po wyjściu na wolność dogaduje się z zaprzyjaźnionym gangsterem i zaczyna dla niego pracować jako właściciel klubu ze striptizem i handlarz narkotykami. Momentalnie zaczyna też okradać swojego szefa. Dużo? To ledwie pierwsze 20 minut blisko 2-godzinnej opowieści. Co prawda, akcja później trochę zwalnia, aby bardziej podążać za antybohaterem niż za oscylującymi wokół niego wydarzeniami, ale do samego końca dzieje się dużo. No, nawet trochę za dużo, co jest jedynym większym grzechem filmu. Czuć bowiem, że Soavi chciał zmieścić w fabule możliwie najwięcej z książkowego pierwowzoru, przez co zmuszony był w pewnych miejscach postawić na mocną skrótowość. W związku z czym dramaturgia chwilami wyraźnie kuleje. Ale to ciągle kawał solidnego filmu. Pomysłowo nakręcony (dość powiedzieć, że na starcie otrzymujemy ujęcie z perspektywy martwego krokodyla niesionego przez rzeczny prąd), pełen ciekawych, mocno zarysowanych postaci, ambitny i bezkompromisowy w swojej treści. Fabuła nosi znamiona społeczno-politycznej alegorii, bezpośrednio odwołując się do historii Włoch („epoka ołowiu”, oczywiście) i stawiając tezę, że cały kraj jest już kompletnie zepsuty. Jak przy tym sugeruje, włoskie społeczeństwo pełne jest takich Giorgiów – gości, którzy zrobią wszystko, aby przetrwać i się dorobić. Do głowy przyjść więc też mogą protagoniści spaghetti westernu, choć swoim okrucieństwem Giorgio – wyzbyty jakichkolwiek skrupułów i choćby cienia moralności złodziej, morderca, gwałciciel, szantażysta – przebija ich wszystkich. Snując swoją ponurą opowieść o nim, Soavi kłania się głównie włoszczyźnie lat 70. (czuć wpływy dokonań Elio Petriego), choć nie zabrakło też wymownego odwołania do Czasu apokalipsy (1979), które jest jednym z ledwie kilku fragmentów, w których reżyser sugeruje nam, że Giorgio nie zawsze był „czarnym charakterem” i to raczej bezlitosne realia uczyniły go tym, kim teraz jest. Jego poczynania nie zostają jednak usprawiedliwione. Soavi nie bawi się w moralistę, jest raczej brutalnie szczerym obserwatorem. Rezultatem czego otrzymujemy dzieło wyjątkowo brudne, które chętnie daje w mordę swojej widowni.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*