Nazisploitation a.k.a. nazi exploitation – bodaj najbardziej plugawy wyprysk grindhouse’owej rozrywki lat 70. Zapewne dla wielu dzisiaj sam fakt jego istnienia wydaje się czymś ciężkim do pojęcia. Co ciekawe, źródeł nurtu należy upatrywać nie gdzie indziej, jak w… Izraelu. Cofnijmy się bowiem do lat 60. – czasów, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o pojęciu politycznej poprawności. Na rynku czytelniczym w państwie na wschodnim brzegu Morza Śródziemnego rekordy popularności biły tanie powieści brukowe, których akcja osadzona była w obozach koncentracyjnych i które to skupiały się głównie na gwałtach, nierządzie i aktach sadyzmu. W świecie zachodnim do tematu zresztą również podchodzono nie zawsze z pełną powagą, czego dowodem choćby liczne wybryki gwiazd rocka. Lider The Rolling Stones, Brian Jones, urządził sobie całą sesję zdjęciową w mundurze SS, a po drugiej stronie Atlantyku członek proto-punkowych The Stooges, Ron Asheton, regularnie paradował na scenie obwieszony memorabiliami związanymi z III Rzeszą.
Na podatnym gruncie psychodelicznych odlotów i rewolucji obyczajowej rosło w międzyczasie w siłę i emancypowało się z okowów kino eksploatacji, które z czasem wydać musiało na świat jakiś wstrętny pomiot. Nazisploitation to podgatunek, który ma wiele wspólnego z filmami spod znaku women-in-prison, jednak połączenie seksu i przemocy wynosi na nowy, jakże jaskrawy poziom. Sadystyczne tortury i wyuzdany seks z obowiązkową swastyką w tle to tutaj norma. Rozpasani oficerowie SS z lubieżnym uśmiechem obłapiają dorodne Żydówki, by zaraz potem je wybatożyć, a czasem nawet… zjeść (sic!). Z pewnością nie każdemu podejdzie takie „wyrafinowane” podejście do tematyki dzisiaj zahaczającej o martyrologiczne tabu, jednak nie da się zaprzeczyć, że były czasy, kiedy filmy z tego specyficznego nurtu cieszyły się sporą popularnością. Począwszy od prekursorskiego Love Camp 7 z 1969 roku, przez całą kolejną dekadę filmowcy (szczególnie włoscy, ale nie tylko) prześcigali się w pomysłach na wyeksploatowanie do cna nazistowskiej symboliki idącej w parze z golizną. Pod koniec lat 70. gatunek był już jednak na tyle wypalony, że zaczął wymierać w sposób naturalny. Dogorywał do połowy lat 80., ale już głównie w podziemiu porno, gdzie znalazł sobie wygodną niszę.
W poniższym tekście piątka ochotników, w tym dwójka zaproszonych gości: Kuba Haczek oraz Simply z The Blog That Screamed, pochyla się nad jedenastoma tytułami, które polecamy jedynie osobom pozbawionym smaku i wyczucia.
Caligula von Kömuda
PS. ACHTUNG!!! Poniższy tekst ma charakter kolekcjonerski. Nie należy go przyjmować doustnie, wziewnie czy dożylnie. Nie powinien mieć kontaktu ze śluzówką. Naszym celem nie jest propagowanie systemów totalitarnych, a jedynie uświadamianie, jakie zagrożenie ze sobą niosą i jakie spustoszenia czynią w ludzkiej duszy. Pamiętajcie dzieciaki: jesteśmy Waszymi przyjaciółmi!
PPS. Zdjęcie u góry pochodzi z Nocnego portiera (1974) Liliany Cavani, który wprawdzie nie jest oficjalnie zaliczany do nurtu nazisploitation, ale miał na niego niepodważalny wpływ.
1969 – Love Camp 7 (reż. Lee Frost) – Marta Płaza
Zanim kultowa Elza, Wilczyca z SS wkroczyła na salony, doprowadzając do szewskiej pasji obrońców moralności, głos postanowił zabrać niejaki Lee Frost. Do spółki ze swoim stałym współpracownikiem Bobem Cressem nakręcił Love Camp 7 – film uznawany dziś za pierwszy przykład kina nazisploitation. Jako że początki zazwyczaj bywają nieśmiałe, to i film Frosta, w porównaniu z późniejszymi przedstawicielami nurtu, jest stosunkowo grzeczny, jakby ekipa dopiero badała, na jak wiele może sobie pozwolić. Stawiają tu więc bardziej na kampową przesadę niż wulgarność i brutalność, chociaż i tych tutaj nie brakuje. Mimo to, dla współczesnego widza, który widział już bodaj wszystko, sceny przemocy w filmie Frosta nie są aż tak szokujące. Reżyser opowiada historię dwóch amerykańskich agentek, które zostają zesłane do niemieckiego obozu dla kobiet, skąd muszą uratować szczególnie cenną dla wywiadu więźniarkę. Zanim jednak wykonają zadanie, będą musiały znosić szereg upokorzeń, od prostytuowania się, aż po tortury, a wszystko to w imię chwały III Rzeszy. Dodatkowej pikanterii filmowi może dodawać fakt, iż mimo jego stosunkowo grzecznej formy, ostatecznie znalazł się on na niesławnej liście Video Nasties, zrzeszającej filmy krytykowane za szczególną brutalność i epatowanie seksem. A tego, mimo różnych środków ostrożności, u Frosta nadal jest pod dostatkiem! Więcej tu jednak frywolnej seksualności, prosto ze schyłku lat sześćdziesiątych, niż rzeczywiście makabrycznej przemocy. Film Frosta wdzięczy się ładnymi aktorkami i ich (nieprzesadnie) zmaltretowanymi ciałami. Jedynym kontrapunktem dla tej (jeszcze!) dość lekko podanej nazistowskiej obskury zdaje się być postać kapitana obozu (w tej roli wspomniany wyżej Cresse) – sadystycznego gnoja, który mimo przegiętego charakteru, nadal robi wrażenie. W obozie pod jego dowództwem, przeklina się wszelkie świętości!
1973 – She Devils of the SS (reż. Erwin C. Dietrich) – Wongo
Pieprzna osobliwość z okolic nurtu nazisploitation i zapewne najłagodniejszy tytuł w niniejszym zestawieniu. Bowiem Erwin C. Dietrich (w annałach euro-trashu zapisany m.in. jako producent filmów Jessa Franco) skupia się tu głównie na eksploatacji seksu i fetyszyzacji nazistowskiej symboliki, pomijając jakże kluczową kwestię tortur, poniżenia i innego zwyrodniałego okrucieństwa. Fabuła opowiada o frywolnych przygodach rozbudzonych seksualnie dziewcząt w nazi-mundurkach, zrzucanych zresztą przy byle jakiej okazji. I choć nie zabrakło sceny gwałtu pod portretem samego Adolfa Hitlera, to przemoc pojawia się w znikomych ilościach i związana jest niemal wyłącznie ze zrealizowanymi po taniości scenami “batalistycznymi” (określenie mocno na wyrost!), nie występuje zaś w wydaniu „obozowym”. Taki stan rzeczy staje się jasny, gdy weźmiemy pod uwagę, że ta szwajcarska produkcja została adresowana na rynek niemiecki, gdzie obowiązywały pewne obostrzenia. Nie trudno mi również sobie wyobrazić, że odbiorcami docelowymi tego kuriozalnego dziełka byli podstarzali weterani Wehrmachtu, z sentymentem wracający myślą do minionych lat młodości. A ci zapewne chętniej woleliby wspominać miłosne podboje na łonie przyrody, niż mniej chwalebne czyny. A już na pewno nie mieliby ochoty oglądać się w roli zdeprawowanych sadystów.
1975 – Elza, Wilczyca z SS (reż. Don Edmonds) – Kuba Haczek
Ilse Koch, będąca pierwowzorem tytułowej postaci, była żoną Karla Kocha, komendanta obozu KZ Buchenwald – zasłynęła z wyjątkowego okrucieństwa wobec więźniów, oraz tworzenia z ich skóry makabrycznych pamiątek. Amerykański aktor, producent i reżyser Don Edmonds w swym najbardziej znanym filmie bardzo luźno potraktował tę historię, czyniąc z Ilse demoniczną seks-maniaczkę, szukającą idealnego partnera do erotycznych przygód. I to odtwórczyni głównej roli, Dyanne Thorne, stała się najbardziej rozpoznawalnym elementem filmu oraz jego kontynuacji. Obdarzona przez naturę solidnym biustem aktorka zaczynała jako artystka komediowa, by w końcu w świadomości widzów na całym świecie pozostać okrutną obozową strażniczką torturującą swoje ofiary pod przykrywką medycznych eksperymentów. Ilse, oprócz próby udowodnienia, iż kobiety mają większą odporność na ból, nie ustaje również w poszukiwaniach kochanka doskonałego, zdolnego zaspokajać jej niepohamowane żądze. I owe doświadczenia dokonywane przez nadzorczynię i jej podwładne wypełniają większą część filmu – oglądamy m.in. kastracje, biczowania, obdzieranie ze skóry i gotowanie ofiar żywcem, a to wszystko ukazane z ekstremalną dosłownością, w klimacie krwawego kina gore, któremu obraz Edmondsa bardzo wiele zawdzięcza. Umiejętnie łącząc przerażające sceny tortur z erotycznym dreszczykiem podniecenia, reżyser stworzył wybuchową mieszankę kiczu i groteskowej przemocy. Nakręcony w dziewięć dni, za zaledwie 150 tysięcy dolarów, film stał się w Stanach wielkim sukcesem, co zaowocowało powstaniem trzech sequeli w latach 1976-1977. Elza, Wilczyca z SS jest dziś chyba najważniejszym obrazem nazisploitation, realizującym jego klasyczne założenia groteskowym tworem, którego momenty „nadmiaru”, czyli przedstawienia seksu, gwałtów i tortur, są głównym tematem.
1976 – Salon Kitty (reż. Tinto Brass) – Marta Płaza
Tinto Brass na trzy lata przed spłodzeniem kultowego Kaliguli, bierze na warsztat nazistowskie świntuszenie. Opowiada historię ekskluzywnego berlińskiego burdelu, wykorzystywanego w czasie wojny do celów szpiegowskich, całość oczywiście odpowiednio doprawiając naziexploitową, bezwstydną estetyką. Nikogo nie powinno dziwić więc to, że w starciu cycki – wiarygodność historyczna, zwyciężają te pierwsze. Brass postanowił historię przybytku prowadzonego przez prostytutkę Katharinę Zammit, wzbogacić chociażby o wątek przeprowadzania seksualnych eksperymentów – wszystko po to, aby nagości i bezeceństwa ze swastyką w tle było jeszcze więcej. Ważną rolę w tym świntuszeniu, podobnie zresztą jak w niezapomnianej Elzie, odgrywają mundury wojskowe, podnoszone wręcz do rangi fetyszu. Ciekawe przy tym wszystkim jest to, że o ile roznegliżowana armia zdzirowatych szpiegów została przez Brassa potraktowana typowo – jako obiekt seksualnego pożądania – o tyle esesmani rozebrani do rosołu, z dala od swoich eleganckich mundurów, są tylko bryłą obrzydliwego cielska, pozbawioną źródła swojej władzy. Film Brassa można potraktować jako porno odpowiedź na Kabaret (1972) Boba Fosse’a. Podobieństw jest wiele: od sceny otwarcia, przywodzącej na myśl występy Lizy Minelli, poprzez dekadencki nastrój, fetyszyzację nazistowskich symboli, aż po muzyczne wstawki. Różnica jest tylko jedna: Brass, w przeciwieństwie do Fosse’a, ma w głębokim poważaniu moralne wartości i przesłanie filmu, najważniejszą rzeczą czyniać źródło perwersyjnej przyjemności.
1976 – Deported Women of the SS Special Section (reż. Rino Di Silvestro) – Caligula von Kömuda
Reżyser Rino Di Silvestro dzierży palmę pierwszeństwa w aż dwóch eksploatacyjnych konkurencjach: jego debiutancki obraz Women in Cell Block 7 (1973) to pierwszy okaz włoskiego kina spod znaku women-in-prison, zaś późniejsze o trzy lata Deported Women of the SS Special Section uznawane jest za pierwsze włoskie nazisploitation. Wprawdzie w marcu 1976 roku (a więc siedem miesięcy przed omawianą tutaj pozycją) premierę miał Salon Kitty, jednak walory artystyczne i „poważne” ujęcie tematu przez Tinto Brassa w oczach wielu deklasyfikuje jego dzieło jako pełnoprawny okaz nurtu. Tymczasem Silvestro za cel objął sobie wyciśnięcie z zagadnienia Holocaustu maksimum wyuzdania przy minimalnej chęci do refleksji. Akcja filmu osadzona została w obozie koncentracyjnym dowodzonym przez sadystycznego komendanta Ernera. Na oddział żeński dostarczony zostaje właśnie transport nowych więźniarek. Jedna z nich szczególnie wpada w oko dowódcy obozu, dzięki czemu może liczyć na specjalne przywileje z jego strony. Dziewczyna bynajmniej nie zamierza jednak ulec Herr Ernerowi, za cel stawiając sobie zachowanie godności… Motyw sadomasochistycznego związku między oprawcą a ofiarą był nad wyraz ochoczo eksponowany w ramach nurtu – twórcy działający w jego obrębie najwyraźniej zapatrzeni byli w perwersyjną atmosferę Nocnego portiera (1974), jeszcze jednego wzorca dla włoskiej odmiany nazisploitation. Silvestro oczywiście nawet nie zbliża się poziomem do wyrafinowanego stylu Liliany Cavani, ale nietrudno się domyślić, że właśnie o to w całej zabawie chodzi: aby odrzeć chwytliwy wątek fabularny z tajemnicy i niedopowiedzeń i wyłożyć wszystko „kawa na ławę”. W porównaniu z wieloma późniejszymi okazami gatunku, Deported Women of the SS Special Section jest wprawdzie stosunkowo grzeczne, ale i tutaj znalazło się miejsce na odrobinę szaleństwa. W pamięć zapada w szczególności motyw z „krwiożerczą” waginą, który jest tyleż absurdalny, co pomysłowy. Z kolei na tle aktorskiej miernoty zdecydowanie wyróżnia się sprowadzony z Wysp John Steiner, aktor który w latach 70. na dobre zadomowił się we włoskiej celuloidowej obskurze. Jego kandydatura do roli Herr Ernera specjalnie nie dziwi, zważywszy że ze względu na specyficzną fizjonomię wcześniej wystąpił już we wspomnianym Salonie Kitty. Tutaj w najlepsze bawi się rolą komendanta-psychopaty: to postać skrajnie przerysowana, jednocześnie zabawna i przerażająca. Podziwiając groteskową grę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że teraz wiem, na kim musiał się wzorować Christoph Waltz podczas przygotowań do roli Hansa Landy.
1977 – Nazi Love Camp 27 (reż. Mario Caiano) – Kuba Haczek
Ten ponury, momentami naprawdę dołujący, a na dodatek przeładowany erotycznymi (oraz w kilku wypadkach również pornograficznymi) wstawkami film Caiano opowiada historię Żydówki Hanny Meyer (w tej roli znana z Bestii [1975] Waleriana Borowczyka Sirpa Lane) zakochanej ze wzajemnością w niemieckim żołnierzu Klausie. Parę kochanków rozdziela wybuch II wojny światowej, Klaus rusza na front, zaś Hanna zostaje zmuszona do opuszczenia rodzinnego domu, który dzieliła z rodzicami. Pewnego dnia, w akcie samoobrony, kobieta zabija niemieckiego żołnierza, po czym trafia do obozu. Tam rozpoczyna się główny dramat Hanny, gwałconej z innymi więźniarkami przez niemieckich żołnierzy w polowym burdelu. Przerzucana z rąk do rąk, trafia w końcu do kapitana Kurta von Steina, który zakochuje się w urokliwej blondynce i czyni z niej prywatną kochankę (wpierw sprawdzając jednak czy nie ulegnie amorom jego alzackiego owczarka…). Kobiecie udaje się przetrwać, a nawet awansować na stanowisko szefowej burdelu dla nazistów. Tymczasem Klaus, teraz już kapitan, bierze udział w programie Lebensborn, mającym na celu rozmnażanie wyselekcjonowanych par niemieckich i produkcję aryjskich nadludzi. Cały czas pamięta jednak o swojej przedwojennej miłości, którą próbuje na własną rękę odszukać. Nazi Love Camp 27, mimo swej niepodważalnej przynależności do gatunku nazisploitation, jest w gruncie rzeczy dramatem antywojennym, w którym na pierwszym planie obserwujemy tragiczną historię kobiety, pragnącej za wszelką cenę przeżyć w świecie, który zatracił wszelkie poczucie moralności. Doświadczony reżyser Mario Caiano sprawia, iż widz przejmuje się losem głównej bohaterki, co w gatunku nastawionym na eksponowanie przemocy i seksu tylko dla celów rozrywkowych jest nie lada umiejętnością. Pomijając wstawki pornograficzne (zaburzające niestety odbiór całości), Nazi Love Camp 27 ma nadal wiele do zaoferowania, pozostając w mojej opinii dużo ciekawszym w tej kwestii obrazem (choć nieporównywalnie mniej atrakcyjnym pod względami wizualnymi), niż zbudowany na podobnym scenariuszu Salon Kitty Tinto Brassa.
1977 – Ostatnia orgia gestapo (reż. Cesare Canevari) – Wongo
Twórca Matalo! (1970), czyli najbardziej ukwaszonego spaghetti westernu w historii, wkracza na teren nazisploitation serwując ciężki sznycel z ludzkiego mięsa. Punkt wyjścia może budzić skojarzenia z Pasażerką (1963) Andrzeja Munka lub Nocnym Portierem Liliany Cavani: oto po wojnie dochodzi do ponownego spotkania kata z ofiarą – niemieckiego komendanta obozu Conrada von Starke (Marc Loud vel Adriano Micantoni) i pięknej blond-włosej Żydówki Lise Cohen (Daniela Poggi, późniejsza gwiazda italo disco oraz ambasadorka dobrej woli UNICEFu). Wspólny spacer po opuszczonym obozie koncentracyjnym przywołuje okrutne wspomnienia. Co osobliwe, sceny z przeszłości wracają przy dźwiękach harmonijki ustnej, niczym retrospekcje w jakowymś spag-wescie, ale to niespecjalnie musi dziwić, zważywszy na wcześniejszy dorobek reżysera. I rzecz jasna mamy tutaj do czynienia z czystej wody exploitem, rozmiłowanym w ukazywaniu wymyślnych tortur, kanibalizmu oraz przede wszystkim seksualnego poniżenia kobiet. Bywa nawet, że w wydaniu „3 w 1”, jak w przypadku osławionej sceny bankietu (konsumpcja potrawy z nienarodzonych żydowskich dzieci), zwieńczonej rozebraniem, podpaleniem i pożarciem jednej z usługujących więźniarek. Można jednak odnotować pewne próby nadania dziełu autorskiego sznytu, oczywiście w ramach tej najplugawszej z plugawych odmian kina eksploatacji. Doklejone motto z Fredricha Nietzschego usiłuje sztucznie uwznioślić wymowę, ale dochodzą też bezpośrednie zabiegi formalne, jak choćby przeplatanie dwóch płaszczyzn czasowych. Osobliwie prezentuje się również relacja komendanta z Lise – dziewczyną, która trafiła do obozu wyzbyta woli przeżycia. Obarczająca siebie winą za śmierć bliskich i przez to z całkowitą apatią znosząca kolejne upokorzenia więźniarka fascynuje okrutnego oficera. Ten wpierw próbuje ją złamać, by z czasem zapałać szczerą miłością… Warto w tym miejscu wspomnieć o dość interesującym temacie muzycznym przypisanym głównej bohaterce, sentymentalnej kompozycji Alberto Baldana Bembo Lise, w której typowo włoski liryzm zderza się twardą, niemiecką melorecytacją. Jednakże najciekawszy moim zdaniem motyw pojawia się po scenach zbiorowego gwałtu; nazi-wariacji na temat Porwania Sabinek, z tabunem rozebranych rekrutów rzucających się na nagie więźniarki – bez wyjątku młode, zgrabne i powabne. Następuje wówczas przebitka na iście dantejski obraz zniszczonych starczych ciał i opuchniętych brzuchów, udręczonych kobiet kroczących wprost w krematoryjne płomienie. W tym momencie zostaje bowiem rozbity fałsz konwencji nazisploitation.
1977 – The Beast in Heat (reż. Luigi Batzella) – Simply
Luigi Batzella zdobył niejaki rozgłos dzięki aplikowaniu końskich dawek golizny swoim horrorom gotyckim (Devil’s Wedding Night, 1973) i satanicznym (Nude for Satan, 1974), stając się przy okazji ulubieńcem włoskich cenzorów. Ale reżyser miał to gdzieś, idąc w ekstrema lubił za każdym razem podnosić sobie poprzeczkę. Dlatego nawet w tak kontrowersyjnym gatunku, jak nazisploitation, garażowa produkcja Batzelli wyróżnia się pomysłami, na jakie sam doktor Mengele by nie wpadł. Bohaterką jest jego koleżanka po fachu, dr Ellen Kratsch (Macha Magall), prowadząca tajne eksperymenty genetyczne w kazamatach wojskowych koszarów, gdzieś na włoskiej prowincji. Dr Kratsch to ktoś na kształt SS-mańskiej markizy De Sade, skrzyżowanej z Gillesem De Rais. Dla relaksu fräulein lubi zrzucić czarny mundur Allgemeine SS i przytulić się cycami do nagiego, storturowanego więźnia drapiąc go i gryząc, a gdy wiszący obok towarzysz niedoli zaczyna domagać się tego samego, w ruch idzie bagnet i delikwent traci całą ochotę, wraz z przyrodzeniem. Jej program badawczy mający na celu stworzenie nadczłowieka posuwa się z oporami, a uzyskany efekt nie jest na razie nawet Untermenschem; to co najwyżej Unterscheiße. Małpolud o lombrozowskim obliczu trzymany w klatce i szprycowany najmocniejszymi afrodyzjakami, robi za rozrywkowe ruchadło, ku uciesze naszej sawantki genetycznego dadaizmu. Porywane ze wsi dziewczyny lądują po kolei w klatce, gdzie tytułowa „napalona bestia” gwałci je, aż wyzioną ducha. Taką sceną zaczyna się to arcydzieło trashu, ale makabrę tematu w dużym stopniu równoważy nieporadność wykonania. Przez większość czasu wygląda to, jakby mongoloid nie mógł sobie trafić, a operator nie łapie ostrości nawet przy wytrzymanych, bliskich planach. W roli bestii wystąpił Salvatore Baccaro (pseudonim artystyczny Boris Lugosi), aktor o fizjonomii nie wymagającej charakteryzacji do tego typu ról. Gdy jednak na zbliżeniu wydziera kobiecie włosy łonowe razem z mięsem i pakuje sobie do ryja, robi się groźnie, zwłaszcza że obok inna naga ofiara miota się z elektrodami przytwierdzonymi do warg sromowych. Jeszcze inna, rozciągnięta zostaje na stole, a wygłodzone szczury właśnie napoczynają jej brzuch. W założeniu, bo faktycznie są to wypastowane na czarno świnki morskie, przycupnięte nieruchomo, jak to one (tylko Włosi potrafią tak żonglować kontrastami). Jest jeszcze wątek partyzancki i tu się robi ciekawie, bo nie dość, że jest on „przeklejony” z wcześniejszego dramatu wojennego Batzelli When the Bell Tolls (1970), to jeszcze zajmuje prawie trzy czwarte filmu (!!!). Z tak wygodnickim stock footage dotąd się nie spotkałem (są jeszcze fragmenty z jugosłowiańskiego, wojenno-sensacyjnego Mostu Hajrudina Krvavaca, 1969), a nowy materiał z bestią to niecałe 20 minut. Ale nawet w tak śmieciarskiej produkcji, wektor moralny przez cały czas zwrócony jest we właściwym kierunku, całe bestialstwo spotyka się z wyraźnym potępieniem. Najzabawniejsze, że w drugiej połowie lat 70., kiedy szlachetny Niemiec-hitlerowiec stał się dyżurnym elementem w mainstreamowym kinie wojennym (Orzeł Wylądował, Żelazny Krzyż, Ucieczka na Atenę, Żelazny Krzyż 2, Akta OdeSSy), dopiero taki crust punkowy mutant Batzelli musi przypominać, kto nasiał największej bardachy w XX wieku, zmieniając Europę w cmentarz.
1977 – The Red Nights of the Gestapo (reż. Fabio De Agostini) – Caligula von Kömuda
10 maja 1941 roku, Rudolf Hess odbył swą słynną podróż na Wyspy Brytyjskie. Podróż, z której – jak wiadomo – nigdy nie wrócił. Zaraz potem, Niemcy zaatakowały ZSRR, co stanowiło swoisty punkt zwrotny wojny i – jak się okazało – miało być jedną z głównych przyczyn klęski III Rzeszy. Akcja filmu De Agostiniego umiejscowiona została pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami. Bohaterem jest tutaj skompromitowany adiutant Hessa, Standartenführer Werner von Uhland (Ezio Miani), który by zmyć plamę na honorze (i ocalić własną skórę), podejmuje się misji ratowania państwa. Jego zadaniem jest rozpracowanie grupy spiskowców z kręgów finansjery, wysoko postawionych oficjeli, którzy pragnęliby pozbyć się Hitlera i paktować z Brytyjczykami. Von Uhland dołącza do spisku, jednocześnie szykując jego członkom gorzką niespodziankę… Co odróżnia The Red Nights of Gestapo od większości filmów nurtu to rezygnacja z efektów szoku na rzecz daleko posuniętej dekadencji. Wprawdzie wszystko to już było – w dodatku przedstawione ciekawiej – w Salonie Kitty, ale i tak obraz De Agostiniego zaskakuje nadzwyczaj wysokimi, jak na standardy nazisploitation, walorami produkcyjnymi. Fabuła łączy erotykę z motywami konspiracyjnymi i trzeba przyznać, że tkwi w tym koncepcie pewien potencjał. Z reguły niweczą go jednak kuriozalne rozwiązania: cała szpiegowska fabuła mocno zahacza o groteskę, a ciągłym zwrotom akcji towarzyszą absurdalne zgoła linie dialogowe. Przemocy tutaj jak na lekarstwo, ale i tak na nudę narzekać nie można. W pierwszej połowie dzieje się naprawdę dużo, dopiero w drugiej tempo nieco zwalnia. Odkąd znajdziemy się na zamku będącym miejscem spotkania prominentów, reżyser i scenarzysta w jednej osobie wrzuca nas w środek nazistowskich bachanaliów. Większość scen jest raczej grzeczna, tj. pozostawia więcej wyobraźni, niż obrazuje dosłownie, ale i tak znajdą się tu takie atrakcje, jak popis kurtyzan, z których jedna wyciąga z waginy drugiej biżuterię (z pokazem kroniki filmowej w tle) czy penetracja za pomocą poczciwego Lugera. Szybko gubi się gdzieś w tym wszystkim sens całego przedsięwzięcia, a sam finał… cóż, finał sensu już w ogóle nie zawiera. Zostaje niezły klimat i parada rozebranych pań na tle sztandarów ze swastykami. W dużej mierze to jedynie chaotyczne popłuczyny po Zmierzchu bogów, niemniej rzecz z pewnością będzie bardziej przystępna dla przeciętnego widza niż – dajmy na to – dokonania Bruno Matteiego czy Cesare Canevariego. A na koniec mała ciekawostka: zastanawialiście się, co robiły niemieckie gospodynie domowe z czasów II Wojny Światowej podczas, gdy ich mężowie walczyli za ojczyznę? Otóż układały puzzle. Oczywiście z wizerunkiem samego Führera!
1978 – Bordel SS (reż. José Bénazéraf) – Caligula von Kömuda
Paryski dom publiczny jako ulubione miejsce relaksu elity SS. Oficerowie nader chętnie korzystają z usług hojnie obdarzonych Francuzek, jednocześnie nie mając pojęcia, że burdel jest przykrywką dla działań ruchu oporu… O tym, jak prężnie działał francuski ruch oporu wszyscy doskonale wiemy z serialu ‚Allo ‚Allo! (1982 – 1992). Z kolei z filmu José Bénazérafa dowiadujemy się, że wiązało się z tym również sporo przyjemności. Bordel SS to – obok Hitler’s Harlot (1973) czy Stalagu 69 (1982) – przykład nazisploitation w wydaniu XXX. Czytaj: regularne porno. Choć z fabułą. Wątłą, bo wątłą, ale jednak. Seksu sporo, ale stanowi mimo wszystko dodatek. I podany jest z – nazwijmy to – smakiem. Rzecz jest całkiem stylowa, a koneserów eurotrashu z pewnością zaintryguje fakt, że w roli jednej z prostytutek podziwiać możemy Brigitte Lahaie. Owłosione łona, pełne pasji sceny fellatio i migające w tle mundury. Co zabawne: mimo, że idziemy w tym przypadku w rejony „obmierzłego” kina dla dorosłych, to Bordel SS jest dużo grzeczniejszy niż większość pozycji nazisploitation, a przy tym nakręcony całkiem serio (czyt. niezamierzenie komicznych akcentów praktycznie brak). Może rzecz w tym, że produkcja pochodzi z Francji, gdzie tradycje grindhouse’u nie były tak mocno zakorzenione jak we Włoszech, a od bagnetu zawsze większą popularnością cieszyły się bagietki. Tak czy siak – zdecydowanie lepsze, niż można by się spodziewać, pod warunkiem że na starcie nie odstraszy vintage’owy klimat (patrz: wpomniane włochy, tym razem małą literą pisane).
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
1 Trackback / Pingback