
Kiedy Luca Guadagnino zapowiedział, że nakręci nową wersję Suspirii (1977), pomyślałem, że porywa się z motyką na słońce. Nie dlatego, że jestem ortodoksyjnym fanem Argentowskiego klasyka, lecz dlatego, że opierał się on przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) na operowaniu specyficzną stroną wizualną i atmosferą oniryzmu, a jego fabuła była rzeczą marginalną. Nie było tu tak naprawdę materiału na sensowny remake. Jedyne, co można było zrobić, to usprawnić samą historię.
Pierwszy trailer okazał się pokazywać praktycznie zaprzeczenie stylu Argento – szarość, brud, stonowanie. Nie wiadomo było zupełnie, czego się ostatecznie spodziewać, a gdy film trafił do kin, widownia uległa olbrzymiej polaryzacji. Ja sam podchodziłem do obrazu Guadagnino z ogromnym sceptycyzmem, a kolejne opinie dawały mi jasno do zrozumienia, że nie będę mieć do czynienia z remakiem. Będę mieć do czynienia z antytezą filmu Argento.
Gdy nowa Suspiria była puszczana w kinach, ja nie miałem okazji się na nią wybrać, jednak już wtedy cały szum wokół niej żywo mnie interesował i starałem się wyciągnąć z niego jakieś wnioski. Sam Guadagnino powiedział w wywiadzie dla „Guardiana”, że jego celem jest nie tyle nakręcenie faktycznego remake’u, co oddanie w swoim filmie hołdu uczuciom, które czuł podczas oglądania dzieła Argento po raz pierwszy, gdy miał czternaście lat. Już wtedy pragnął nakręcić swoją wersję tej historii, a gdy na łamach Kinomisji pojawił się poświęcony jej Wielogłos, Grzegorz Fortuna przytoczył wypowiedź scenarzysty David Kajganicha mocno drwiącą ze scenariusza oryginału. Łącząc te dwie rzeczy ze sobą można zadać pytanie: A może Guadagnino wcale nie lubi Suspirii? W tym samym wywiadzie nazwał ją co prawda jednym z najważniejszych włoskich filmów, ale czy jedno drugie wyklucza? Tłumaczyłoby to, dlaczego obrał taki, a nie inny kierunek. Kiedy go nadrobiłem, okazało się, że niewiele się pomyliłem.
Od samego początku Guadagnino robi wszystko odwrotnie niż Argento. Gdy oryginał bardzo umownie podchodził do kwestii czasu i miejsca akcji, remake wykłada nam datę, a nawet obudowuje fabułę w tło historyczne. Odrealnione scenografie zastąpione zostały przez realistyczny obraz podzielonego Berlina lat 70-tych, wątek szkoły tańca potraktowany przez Argento po macoszemu tutaj staje się centralnym punktem całej opowieści, z kolei główni bohaterowie zamiast bycia dwuwymiarowymi kalkami zyskują znacznie więcej tła i głębi (towarzyszymy im czasem nawet podczas codziennych czynności). Umowność zostaje wyparta przez szczegółowość, oniryzm – przez realizm. Psychodeliczna muzyka Goblinów zostaje zastąpiona przez nastrojowe, ale znacznie bardziej konwencjonalne (i niestety kompletnie nie zapadające w pamięć) utwory Thoma Yorke’a.



Wszystkie więzi z oryginalną Suspirią zostają przerwane. Czy wychodzi to całości na złe? Absolutnie nie. Suspiria Guadagnino jest jednym z lepszych horrorów ostatnich lat i na pewno ma w sobie potencjał, by zostać klasykiem, jednak nietrudno zauważyć, czemu jedni uważają go za lepszy od filmu Argento, a inni za coś niegodnego swojego tytułu. Myślę, że wszystkiemu winne jest błędne przeświadczenie, że mamy do czynienia z remakiem sensu stricto, zresztą, jak wspomniałem, sam reżyser tak do niego nie podchodził. Bardziej można ten film nazwać polemiką nie tylko z filmem Argento, ale może nawet z całym włoskim horrorem, który poczynając od pierwszych dokonań Riccardo Fredy i Mario Bavy aż do najpóźniejszych filmów Argento cechował się tak naprawdę romantycznością. To nie historie były w nich ważne, a estetyka, klimat, muzyka – szokowanie widza poprzez zderzanie go z pozbawionymi sensu sennymi koszmarami, czy kryminalnymi intrygami rozgrywającymi się w zakrapianej karykaturą wizji rzeczywistości. Często, żeby poczuć te filmy, trzeba przymknąć oko na ich naiwność, zaakceptować umowność i dać porwać się kunsztownym scenografiom, kadrom i pięknej muzyce. Tylko dzięki zasadzie „Miej serce i patrzaj w serce” mogliśmy przyjąć bez pukania się w głowę fakt, że – dla przykładu – w Demonach (1985) Lamberto Bavy tajemniczy mężczyzna w masce za pomocą puszczanego w kinie filmu zamienił widzów w tytułowe potwory. Dzięki niej także byliśmy w stanie zrozumieć jak działają demoniczne moce w filmach Lucio Fulciego, a nie śmialiśmy się z coraz bardziej odrealnionych wydarzeń na ekranie. Swego czasu na łamach Kinomisji pisałem także o Inferno (1980), które nie posiadało nawet spójnej, prostolinijnej fabuły.
Guadagnino sprzeciwia się temu wszystkiemu, odrzuca przesadne przywiązanie do strony wizualnej (co wcale nie znaczy, że wcale o nią nie dba, po prostu stara się zrównoważyć formę i treść), odrzuca umowność, sprzeciwia się nawet charakterystycznej dla włoskich horrorów lat 60. i 70. mizoginii – kobiety nie są już ofiarami morderców; są silne i kontrolują swój los. Odmienność Guadagnino tylko przypomina, że klasycznych twórców włoskiego horroru postrzegać można jako odpowiedników literackich romantyków. Nowa Suspiria jest jak Lalka Bolesława Prusa wsadzona między dzieła Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Innymi słowy, w tym kontekście Guadagnino jest pozytywistą włoskiego horroru.
Dlaczego jednak Suspiria to Suspiria? A ilu z nas zaczęło swoją przygodę z „włoszczyzną” od klasyka Argento? To jeden z najbardziej rozpoznawalnych i najbardziej kultowych włoskich horrorów, najważniejszy jego reprezentant i dla wielu początek przygody z tymże gatunkiem. Dlatego też myślę, że fakt nazwania przez Guadagnino swojego dzieła właśnie w ten sposób ma wyłącznie symboliczne znaczenie.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis