
Zapewne spora część z Was zna kontekst powstania i dystrybucji kultowego obrazu Zombie pożeracze mięsa (Lucio Fulci, 1979). Świt żywych trupów (George A. Romero, 1978) był wyświetlany we Włoszech pod tytułem Zombi. I okazał się takim sukcesem, że dystrybuujące film Fulciego studio Variety zdecydowało się, bez wiedzy reżysera, zmienić tytuł swojego własnego filmu na Zombi 2, tak by pod pozorem bycia sequelem obrazu Romero przyciągnąć jeszcze więcej widzów do rodzimych kin. Co ciekawe, scenariusz do Zombie pożeracze mięsa powstał zanim do włoskiej dystrybucji trafił Świt żywych trupów, a film odwołuje się raczej do pierwotnego znaczenia słowa „zombie” z religii voodoo niż do nieumarłych z romerowskiej wizji. I o ile spora część włoskiego kina gatunków lat 60. i 70. była odpowiedzią na istniejące już gatunki lub korzystała z fali popularności innych filmów lub trendów (eurospy jako odpowiedź na filmy o przygodach agenta 007, poliziotteso jako wariacja na temat amerykańskiego kina policyjnego, czy wreszcie macaroni combat, czyli amerykańskie kino przygodowo-wojenne lat 60. we włoskim wydaniu), tak w przypadku Zombi 2 mieliśmy do czynienia z bezpośrednim nawiązaniem do konkretnego tytułu i wykorzystaniem jego popularności dodając „dwójkę” do tytułu oryginalnego obrazu (co przywodzi na myśl praktykę znaną z peplum czy spaghetti westernów, gdzie przebojowe tytuły doczekiwały się zaraz nieoficjalnych sequeli, które z oryginałami często nie miały nic wspólnego oprócz imienia głównego bohatera, zwykle podanego już w tytule filmu).
W tym samym czasie swoją premierę miał Łowca jeleni (Michael Cimino, 1978), który okazał się być wielkim sukcesem zarówno komercyjnym, jak i artystycznym, a także kamieniem milowym w wówczas nieistniejącym jeszcze gatunku, któremu możemy swobodnie określić mianem „film o wojnie w Wietnamie”. Tymczasem na półwyspie Apenińskim zdecydowano się powtórzyć zabieg, jaki wykorzystano przy filmie Fulciego i nakręcić nieoficjalny sequel Łowcy jeleni, wyzbywając się wszystkich politycznych inklinacji, jakie miał w sobie obraz Cimino. Łowca jeleni we Włoszech wyświetlany był pod tytułem Il cacciatore (dosł. Łowca), więc postępując zgodnie z kluczem zaprezentowanym akapit wyżej, film ten miał nosić tytuł… Il cacciatore 2. Brawa dla każdego, kto odgadł prawidłową odpowiedź. Stety lub niestety, ze względu na prawa autorskie ostatecznie zdecydowano się odstąpić od tego pomysłu i zmienić tytuł na L’ultimo cacciatore, czyli Ostatni łowca. Zważywszy jednak na to, że jeszcze dekadę wcześniej pojawiały się filmy z agentem 077 lub agentem 008, włoska publika nie miał większego problemu z odczytaniem intencji twórców. Ostatni łowca wszedł na ekrany kin latem 1980 roku, a ja przechodzę do omawiania tejże zacnej produkcji.

Trzech zmęczonych wojną żołnierzy armii amerykańskiej spędza wieczór w obskurnym burdelu w Sajgonie. Wieczór uciech zmienia się w tragedię, gdy jeden z nich, będąc na skraju załamania nerwowego i tęskniąc za ukochaną, zabija swojego towarzysza, a następnie popełnia samobójstwo strzelając sobie w usta. Dwa trupy – dwa szybkie prawe w twarz widza. Po chwili burdel staje w płomieniach, eksplodują też inne okoliczne budynki, a jedynym ocalałym okazuje się trzeci z żołnierzy, kapitan Henry Morris (w tej roli David Warbeck). Po tym krwistym i wybuchowym prologu przenosimy się do wietnamskiej dżungli, gdzie kapitan Morris dostaje do wykonania tajną misję na tyłach wroga. Nie wiemy co jest konkretnie celem misji, ale czy musimy to wiedzieć? Ważne jest to, że Morris wraz z czwórką innych żołnierzy (czarnoskóry eks-futbolista, olbrzymi Kubańczyk, lokalny przewodnik i redneck z Południa) oraz amerykańską reporterką (Tisa Farrow w swojej być może ostatniej roli (film miał premierę tego samego dnia, co również figurujący w jej filmografii jako ostatni Ludożerca Joe D’Amato)), będą musieli stawić czoła wielu zagrożeniom nim wykonają tą ściśle tajną i niebezpieczną misję.
Za scenariusz filmu odpowiadał Dardano Sachetti, natomiast reżyserię powierzono Antonio Margheritiemu (po raz kolejny ukrywającemu się pod pseudonimem Anthomy M. Dawson), weteranowi kina gatunków, który tworzył spaghetti westerny, eurospy, horrory gotyckie, polizioteschi, gialli, peplum, a nawet filmy science-fiction. Co ciekawe, film okazuje się mieć stosunkowo niewiele wspólnego z Łowcą jeleni (bodaj trzy wyraźne odwołania), a nieco więcej czerpie z innego „wietnamskiego” klasyka, Czasu apokalipsy (Francis Ford Coppola, 1979). Zresztą, co wymowne, filmowi zdarzyło się trafić do amerykańskiej dystrybucji pod tytułem Hunter of the Apocalypse. Fabularnie Ostatni łowca wciąż jest jedną nogą w klasycznych filmach macaroni combat, ale okazuje się być, przy skromnej liczbie filmów tratujących o tym konflikcie w dniu swojej premiery, całkiem pionierski. Mogę nawet rzec, że to jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy B-klasowy akcyjniak traktujący o wojnie w Wietnamie, bo wysyp takich produkcji datowany jest na drugą połowę lat 80. i wiąże się z sukcesem Plutonu (Oliver Stone, 1986) czy Rambo 2 (George Pan Cosmatos, 1985). I Ostatni łowca stawia innym produkcjom poprzeczkę naprawdę wysoko. Przede wszystkim zaskakujące jest tu tempo prowadzenia akcji i jej różnorodność. Naprawdę ciężko jest się nudzić podczas seansu, a film zawiera wiele typowych dla gatunku, ale bardzo sprawnie zrealizowanych, atrakcji.
Rzecz nie przeskakuje wyłącznie od strzelaniny do strzelaniny, choć te są mocnym, wyróżniającym się elementem. Oczywiście należy przymknąć oko na prawdopodobnie niewyczerpany zapas amunicji w magazynkach, których bohaterowie nie zawracają sobie głowy zmieniać, czy też nadmierną ekwilibrystyką i macho-pozy podczas posyłania kolejnych serii, ale wymiany ognia z żołnierzami Wietkongu są emocjonujące, szybkie, drapieżne. Montaż, choreografia walk, zdjęcia – to wszystko świetnie podkreśla intensywność starć, które są także urozmaicone pod względem lokacji, bo pojawiają się obowiązkowe potyczki w wiosce czy dżungli, ale też na łodzi na rzece oraz – co bardzo mi się podobało – w ciasnej jaskini, w rytmie disco piosenki, co jest w pewien groteskowy sposób bardzo urokliwe.



Elementem godnym pochwały jest także wykorzystana w filmie na naprawdę dużą skalę pirotechnika, która jeszcze bardziej intensyfikuje strzelaniny. Wystrzały z karabinów, dymiące, przeszywane kulami ciała, płonące i walące się budynki, wybuchające beczki, granaty, fajerwerki, zimne ognie, petardy… Jest tego dużo i dodaje całości sporego kopa. Nierzadko bywa też całkiem krwawo, gdy pociski przeszywają ciała wrogów, a krew leje się jak u Peckinpaha, a ponadto dodano też szczyptę gore, m.in. jeden z żołnierzy wpada w zastawioną przez „Charliego” pułapkę lub pocisk ze stacjonarnego karabinu dosłownie urywa nogę żołdakowi. Na deser kilka trupów smacznie upieczonych za pomocą miotacza ognia.
Obraz Margheritiego w kwestii rozwałki prezentuje się nad wyraz atrakcyjnie, a strzelaniny sprawiają ogromną frajdę. Ilość akcji (od cholery strzelanin), kill count, zmienność lokacji i kilka innych gatunkowych atrakcji jak survivalowe przedzieranie się przez dżunglę czy trafienie w ręce wroga (odtworzenie klatki w wodzie z szczurami znanej z Łowcy jeleni) skutecznie przysłaniają wątłą fabułę, choć na końcu pojawia się nawet fabularny twist. Rewelacyjna jest też scena, gdy grupa upalonych żołnierzy próbuje zgwałcić reporterkę, a ich dowódca powstrzymując podwładnych przed tym niecnym czynem, zleca jednemu z niedoszłych gwałcicieli przyniesienie kokosa, co zmienia się w morderczą zabawę w unikanie kul Wietnamczyków. Włosi nie brali bezpośredniego udziału w wojnie w Wietnamie, więc twórcy nie stają po żadnej ze stron, podbierając na potrzeby tej produkcji kilka motywów, jak ogólną niechęć Amerykanów do konfliktu czy wskazanie problemu z zażywaniem narkotyków przez żołnierzy. Margheriti zdecydowanie chciał uniknąć politykowania (co mu się udało), lecz pojawiło się tu kilka drobnych, choć znaczących elementów i scen, które budują realizm i kontekst konfliktu, jak propagandowe komunikaty radiowe wygłaszane przez Wietnamczyków, które miały skłonić amerykańskich żołnierzy do dezercji, co swoją drogą się udaje, a bohaterowie w pewnym momencie muszą walczyć też z grupką dezerterów. Całość podlana jest solidnym maczyzmem, który objawia się w postaci kretyńsko-samczych dialogów i zachowań, przyjemną ejtisową muzyką z egzotycznym zacięciem Franco Micalizziego, która dobrze buduje napięcie, kroplą nihilistycznej melancholii oraz napalmem.
Ostatni łowca to mała perła wśród B-klasowych filmów akcji osadzonych w Wietnamie (lub okolicach) i prekursor tego nurtu kina wojennego. Jest krwawo, brudno, brzydko, ale przy tym cały czas przyjemnie rozrywkowo. Twórcy nie demonizują żadnej ze stron konfliktu, rezygnują z wniknięcia w głąb psychiki postaci, a dają wykonaną na solidnym poziomie ekspolatacyjną rozrywkę, która gasi pragnienie żądnego wojennych atrakcji widza. Twórcy wiedzą, że nie stać ich na stworzenie epickiego obrazu na miarę Czasu apokalipsy, więc rekompensują to czystą akcją, która w takim wydaniu broni się i sprawia pulpową radochę. Smaczna włoszczyzna w wietnamskim opakowaniu.

Zakochany w dziełach Quentina Tarantino, ogląda filmy wszelkiego gatunku, pisze recenzje na Wieczorny Seans Filmowy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis