10. Festiwal Filmowy Pięć Smaków dobiegł końca, w ciągu ośmiu dni można było obejrzeć zróżnicowane produkcje z całej Azji: Bangladeszu, Birmy, Chin, Filipin, Hongkongu, Indii, Indonezji, Japonii, Korei Południowej i Północnej, Malezji, Singapuru, Tajlandii, Tajwanu, a nawet z… Polski (Mnich z morza Rafała Skalskiego). Znamy już laureatów, są nimi Filipińczycy, twórcy filmów Dziecko apokalipsy i Zwyczajna rodzina, wyróżniono też tybetańską historię Tharlo. Oprócz dzieł dla ambitnego widza, któremu Nowe Kino Azji kojarzy się z dramatami społecznymi obfitującymi w egzystencjalne i etyczne pytania, przygotowano też seanse filmów komercyjnych, w których nierzadko pod postacią luźnej rozrywki ukryto komentarz społeczny do aktualnych wydarzeń.
Wybierając filmy do obejrzenia celowałem w Japonię i Koreę Południową, które kojarzą mi się z dobrym i uniwersalnym kinem, a także wizualnym szaleństwem, którego brakuje europejskim i amerykańskim obrazom. Na co dzień rzadko oglądam koreańskie horrory, nie znałem wcześniej także twórczości Siona Sono, dlatego festiwal niejednokrotnie mnie zaskoczył. Poznałem dzięki niemu wiele ciekawych zjawisk we współczesnym (i nie tylko) kinie azjatyckim. Obejrzałem 12 filmów w trakcie festiwalu – nie jest to imponujący wynik, ale i tak doznałem prawdziwej eksplozji orientalnych smaków.
SOFT & PINK
Wyobraźcie sobie taką sytuację. Macie córkę w wieku licealnym, niespełna 18-letnią. Pewnego dnia wraca do domu i oświadcza, że dostała rolę w filmie. Taka wiadomość uradowałaby pewnie rodziców, bo wiedzą oni, że w tej branży można zdobyć sławę i pieniądze. W końcu musi paść pytanie: Jaki to będzie film? I pada następująca odpowiedź: Sceny seksu co 10 minut. Czar pryska – sława i pieniądze przestają mieć znaczenie. Ciało wystawione na sprzedaż jednoznacznie kojarzy się z zawodem, który nie jest powodem do dumy.
Taką sytuację przedstawił w swoim najnowszym filmie niepokorny artysta japoński Sion Sono, którego retrospektywa to dla mnie najważniejszy punkt programu. Antyporno (2016) – film, z którego pochodzi wspomniana sytuacja – to dzieło trudne do sklasyfikowania. I tu chodzi nie tylko o to, że trudno określić gatunek i opisać treść. Niełatwo jest także powiedzieć, czy to film dobry czy zły. Jest kilka przepięknych sekwencji, w których wyczuwa się rękę prawdziwego artysty, ale jest także kilka odpychających i wulgarnych fragmentów, w trakcie których miałem ochotę wyjść z sali kinowej. Zasadniczą zaletą filmu jest krótki czas trwania (78 minut), bo takie eksperymentalne kino na dłuższą metę byłoby nie do wytrzymania.
Film jest hołdem dla serii Roman Porno, realizowanej w latach 1971-88 przez wytwórnię Nikkatsu. Filmy tego nurtu cechowały się sporą dawką erotyki (sceny seksu co 10 minut) i Sion Sono z tego nie zrezygnował, wprowadzając także motyw odgrywania ról w teatrze życia. O tym, że życie jest teatrem mówił już Ingmar Bergman, a Sion Sono dodaje, że życie to także pornos – jest tak samo monotonne i puste, a w każdym związku ktoś musi dominować. Aktorka Ami Tomite jest tu niesamowita, ani na chwilę nie wychodzi z roli, tworząc kreację szaloną, odważną, wieloznaczną, częściej krzycząc niż wypowiadając kwestie. Wraz z Mariko Tsutsui tworzą relację: tyran i jego poddany, zamieniając się rolami, co daje ciekawy efekt. Nie wykluczone, że sporo tu było improwizacji, bo film złożony jest z szeregu luźno ze sobą powiązanych scen, które nie składają się w logiczną całość.
Elementy soft & pink zawiera również Miłosne piekło (2011). Mimo iż zaliczany do tej samej grupy, co Miłość obnażona (2008, tak zwana „trylogia nienawiści”) różni się od niej znacząco – jest bardziej prowokacyjny i obsceniczny, intrygujący ze względu na zagadkę kryminalną, ale odbiegający (przynajmniej wg mnie) od poziomu wcześniejszego dzieła (o którym więcej poniżej). Mówiąc o tym filmie nie można pominąć wkładu, jaki wniosła do niego Megumi Kagurazaka (Cold Fish). Jest ona dla Siona Sono tym, kim Anna Karina dla Jean-Luca Godarda – żoną i muzą. Gdyby był malarzem-portrecistą to zawsze by mu pozowała. W Miłosnym piekle stworzyła ekshibicjonistyczną kreację, wpływając także na scenariusz filmu, podsuwając pomysły z własnych doświadczeń i obserwacji.
SZEPTY I CIENIE
Retrospektywa Siona Sono obejmowała siedem filmów, w tym jeden dokument reżyserowany przez syna Nagisy Oshimy. Wśród filmów nakręconych przez samego Sono wyróżnia się jeden autentyczny majstersztyk – czterogodzinny dramat o sile uczuć pt. Miłość obnażona (2008). Film, w którym szalone pomysły złożyły się w przejmującą, piękną opowieść, trudną do zapomnienia, pełną emocji, podtekstów, przemocy, nawiązań do różnych źródeł, do kultury wysokiej i niskiej. Zabawne, nieobliczalne i bardzo przemyślane dzieło, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Pod tą całą gatunkową powłoką kryje się sporo ambitnych wypowiedzi, z których wyróżnia się „jaskinia Platona”. Reżyser zdaje się mówić: uwolnijcie się z więzów, wyjdźcie z jaskini i zamiast obserwować cienie rzeczywistości bierzcie to, co daje wam życie. Głęboki humanizm przenika z ekranu. Motywy z popkultury mieszają się z biblijnymi cytatami, absurdalny komizm z szekspirowską tragedią. W sferze muzycznej też dużo się dzieje – obok współczesnych brzmień uszy wychwytują także klasyczne kompozycje Ravela i Beethovena.
Megumi Kagurazaka, o której wspomniałem przy okazji Miłosnego piekła, wystąpiła także w jeszcze jednym filmie męża pokazywanym na festiwalu – w Gwieździe szeptów (2015), będącej pomostem między retrospektywą Sono a sekcją poświęconą Fukushimie. Czarno-białe kino science fiction – bardzo nietypowe, wyciszone (dialogi są szeptane), nacechowane artyzmem (kulminacyjny moment – ludzkie cienie za pergaminem – to wizualny majstersztyk). Sono w wyrafinowany sposób testuje cierpliwość widza. Pojawiają się tu na przykład plansze z nazwami dni tygodnia, nieistotne na pozór, lecz podkreślające uciążliwą codzienną rutynę oraz upływający powoli, lecz konsekwentnie, czas. Wprowadzają one motyw tęsknoty za przeszłością, a monochromatyczne fotografie jeszcze tę nostalgię pogłębiają. Akcję osadzono w przyszłości, komputery i androidy przejęły kontrolę nad kosmosem, zaś ludzie stali się wymierającym gatunkiem – mogli wyginąć od głośnych dźwięków.
BARWY FUKUSHIMY
Człowiek jest sprawcą wielu tragedii, ale Natura też potrafi mocno przywalić i unicestwić setki ludzkich istnień. W 2011 roku potężne tsunami spowodowane przez trzęsienie ziemi doprowadziło do serii wypadków w elektrowni jądrowej Fukushima. Skala zniszczeń była ogromna, porównywalna do katastrofy w Czarnobylu. Minęło już pięć lat od tamtych wydarzeń – to wciąż niewiele, ale na tyle dużo, by można było spojrzeć na to chłodnym okiem, zachowując pewien dystans, szukając pozytywnych aspektów i przy okazji opowiadając o zwykłych ludziach, którzy mimo traumy próbują jakoś żyć. Kino to doskonałe medium do wyrażania opinii, niektórzy swoje zdanie wyrażają głośno i bez owijania w bawełnę, inni po cichu, aluzyjnie.
W omówionej wyżej Gwieździe szeptów reżyser stosuje aluzje, niedopowiedzenia. Mówi szeptem o zbliżającym się końcu ludzkości. Część akcji rozgrywa się w prefekturze Fukushima, a na drugim planie pojawiają się lokalni mieszkańcy, wyobcowani przez katastrofę sprzed lat. Co ciekawe, film nie powstał pod wpływem tragedii Fukushimy, ale z powodu… kryzysu twórczego Siona Sono. Reżyser wyczuwał, że kończą mu się pomysły i sięgnął po storyboard Gwiazdy szeptów, który przeleżał w szufladzie 25 lat. Film można odczytywać na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to melancholijna opowieść o przemijaniu i nostalgii, o cieniach dawnej cywilizacji, o ciszy i rutynie. Drugie znaczenie film zyskał po awarii Fukushimy. Stał się opowieścią o pustce i samotności, które na skutek traumatycznych przeżyć pogłębiają się, prowadzą do wyciszenia i apatii.
„Wspomnienia o tobie są czarno-białe, a pragnę cię w technikolorze”. To fragment piosenki zaśpiewanej bezgłośnie przez niemego bohatera komediodramatu Dziewczyna w technikolorze (2015). Film zrealizowali twórcy specjalizujący się w kinie „różowym” (erotycznym). Jest to kino drogi o podróży starego, schorowanego człowieka do Tokio w poszukiwaniu dawnej kochanki. Facet przez prawie 40 lat przebywał w zakładzie zamkniętym, z którego wypuszczono go dopiero po awarii Fukushimy. Nie może mówić, bo rak krtani odebrał mu głos. Cały czas żył wspomnieniami i to one kierują jego życiem na wolności.
Nie doceniłem tego filmu, nie dostrzegłem tu psychologicznej głębi, prawdopodobnie schowała się skrzętnie przede mną. Dominuje tu kwaśny smak, z kina wychodzi się z kwaśną miną, jak po zjedzeniu cytryny. Z jednej strony to kino typowo festiwalowe – powolne, kontemplacyjne, surowe i ascetyczne. Z drugiej strony – to komediodramat o seksie, w którym brakuje subtelności i humoru. Dla porównania Sion Sono w Miłości obnażonej tematykę perwersji seksualnych przedstawił z większą finezją i rozbrajającym humorem. Dziewczyna w technikolorze to film, który szybko wyleci mi z pamięci, może z wyjątkiem wspomnianej sceny w klubie karaoke, gdzie rozbrzmiewa tytułowa piosenka. Zabrakło też wyraźnej konkluzji, która by mnie przekonała, że ta historia dokądś zmierza.
STRZEŻCIE SIĘ DEMONÓW I JAPOŃCZYKÓW!
Dawno nie wyszedłem z kina tak sponiewierany, jak po filmie Lament (2016) – horrorze z Korei Południowej. Film miał swoją premierę na festiwalu w Cannes, gdzie wzbudził sensację. Trudno pisać o tym filmie bez zdradzania ważnych elementów fabuły, gdyż cała intryga jest zawiłą zagadką. Hong-jin Na, reżyser i zarazem scenarzysta filmu, osadził akcję na sennej prowincji, pokazując przeciętnych ludzi w starciu z czymś niewytłumaczalnym, co przekracza granice ludzkiej wyobraźni. Mamy tu podany obszerny materiał do analizowania, interpretowania, szukania nowych tropów. Innymi słowy widz staje się detektywem próbującym wyjaśnić, co się właściwie stało i kto jest sprawcą zamieszania.
Pierwszoplanowym bohaterem filmu jest niezbyt charyzmatyczny, bardzo przeciętny z wyglądu policjant, który także charakterem nie przypomina twardych i nieustępliwych gliniarzy z filmów. Z pewnością łatwo uwierzyć, że ktoś taki istnieje. Dodaje to wiarygodności. Ta wiarygodność zostaje jednak postawiona pod znakiem zapytania, gdy w jego życiu zaczynają się dziać rzeczy wyjęte prosto z koszmarów sennych. Staje się bezradny, nie ma pojęcia w jaki sposób ochronić córkę, bo nie potrafi dostrzec prawdziwego zła. Ono doskonale się kamufluje. Czy sprawcą zła, demonem w ludzkiej skórze, jest mieszkający samotnie tajemniczy przybysz z Japonii? To on staje się głównym podejrzanym, co wynika raczej z ogólnej niechęci do Japończyków i nie jest podparte mocnymi dowodami.
Twórcy filmu doskonale usypiają czujność widza, by w pewnym momencie przywalić z grubej rury. Nie brakuje tu scen szarpiących nerwy, które są niczym gwałtowne grzmoty w trakcie burzy, budzące z letargu, przerywające spokój. Reżyser świetnie konstruuje klimat i używa sprawdzonych sposobów na straszenie widza, ale stara się unikać gatunkowych schematów i jak najwięcej pozostawia w sferze domysłów. Nie ma tu jednoznacznych odpowiedzi, są tylko ślady, symbole, wskazówki, poszlaki. Pasjonaci wędkarstwa pewnie zauważą alegoryczny motyw wędki – ktoś zarzuca przynętę, ktoś połyka haczyk. Należy zachować czujność.
KOREA SUSPIRIORUM
Przez 35 lat Korea znajdowała się pod panowaniem japońskim. To jarzmo zrzuciła dopiero po kapitulacji Japonii w 1945. W Uciszonych (2015) Hae-young Lee przeniósł akcję swojego filmu do tamtej epoki, kiedy kraj nie był jeszcze podzielony, ale rządzony przez naród, który cechował się żelazną dyscypliną, agresywną polityką, pogardą dla życia oraz szacunkiem do wojny i wojowników. Od podboju Mandżurii w 1931 działania Japonii, jej dążenie do osiągnięcia doskonałości w dziedzinie militaryzmu, stawały się coraz bardziej niepokojące i okrutne, co przełożyło się także na klimat w krajach przez nią okupowanych.
Akcja południowokoreańskiego horroru rozgrywa się w 1938 roku – w sanatorium dla dziewcząt. Placówka, przypominająca nieco szkołę z internatem, dzięki takim filmom jak hiszpańska Rezydencja (1969), stanowi doskonałą metaforę polityki opartej na totalitaryzmie. Już pierwszego dnia nowa pensjonariuszka dostaje w twarz bez wyraźnego powodu. Taki początek nie zwiastuje niczego dobrego (chyba że dobry film). W ośrodku atmosfera powoli się zagęszcza, klimat staje się nieprzyjemny, a pomiędzy dziewczynami rodzą się konflikty i przyjaźnie. Dzieje się tu coś dziwnego, pytanie tylko czy wyjaśnienie okaże się racjonalne (jak w przypadku wspomnianej Rezydencji), czy fantastyczne (jak np. w słynnej Suspirii).
Już w pierwszych minutach ten film mnie chwycił. Za sprawą pulsującej, nastrojowej muzyki. W zasadzie nie było w tym niczego nowatorskiego, ale takie sprawdzone metody budowania nastroju zawsze działają. Gdy już wchodzimy do ośrodka, czujemy się jak w nawiedzonym domu, coś wisi w powietrzu, coś czyha na młode panny. Coś, co jest silniejsze od tych słabowitych, wyizolowanych dziewcząt. Niepokój to wierny towarzysz zarówno widza jak i bohaterów i nie opuszcza ich ani na krok. Tokio, które dla bohaterek jawi się jako raj, nie jest nim w istocie. Jest iluzją, snem, marzeniem. Albo piekłem.
ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY
Kino południowokoreańskie jest dobrze znane w świecie, cenione za styl, pomysłowość i sprawność warsztatową. Lament i Uciszone należą do tych horrorów, które straszą klimatem, ale pozytywnie zaskoczyć potrafią również niektóre wysokobudżetowe przeboje, np. Ostatni pociąg (2016) – katastroficzne widowisko o wirusie zamieniającym ludzi w żądne krwi bestie – który w styczniu trafi do polskich kin pod tytułem Zombie Express (szkoda, że nie Zombie, które jeździło koleją).
Kino z Korei Południowej miało się dobrze już w latach 70., co pozazdrościli sąsiedzi zza północnej granicy. Syn rządzącego Koreą Północną Kim Ir Sena nakazał porwać jednego z popularnych reżyserów z Południa, by nauczył filmowców reżyserskiego fachu. I tak Shin Sang-ok w 1978 roku został siłą sprowadzony za żelazną kurtynę, spędził cztery lata w obozie pracy, po czym zaproponowano mu nakręcenie kilku filmów, by podnieść jakość tutejszej kinematografii. Najsłynniejszy film Shina zrealizowany w Korei Północnej to Pulgasari (1985) – widowisko w stylu japońskiej Godzilli.
Nie lada atrakcją tegorocznej edycji festiwalu było kino zza żelaznej kurtyny – z „tej drugiej” Korei, której kinematografię zna niewiele osób. Zaprezentowano m.in. dwa klasyki z lat 80., które powstały tuż po tym, jak wspomniany Shin Sang-ok zrealizował przełomowe Pulgasari. Koreańczycy z Północy idąc za ciosem zaczęli kręcić produkcje rozrywkowe wzorowane na dokonaniach filmowców z Japonii i Hongkongu, zawsze jednak starając się nadawać im propagandowego charakteru.
Za jeden z najciekawszych filmów północnokoreańskich uważa się adaptację legendy o niezwyciężonym Hong Kil-dongu – koreańskim Robin Hoodzie. Zrealizowany w 1986 roku utwór jest pełnym pojedynków filmem wuxia, gdzie bohaterowie mają sprężyny w butach i potrafią przeskoczyć drzewo. Zabawne dziełko z naiwnym wątkiem miłosnym, licznymi zasadzkami (strzeżcie się wojowników ninja), baśniową walką dobra ze złem i umoralniającym przesłaniem. Film zdobył olbrzymią popularność w krajach bloku sowieckiego, także w Polsce. Oprócz oczywistych nawiązań do hongkońskich filmów wuxia wyróżnia się motyw jakby żywcem wyjęty ze spaghetti westernu. Otóż główny bohater jest koreańskim odpowiednikiem Człowieka z Harmonijką. Jego pojawieniu się towarzyszy dźwięk fletu.
Gorzej ocenianym widowiskiem, ale według mnie znacznie lepiej nakręconym (szczególnie jeśli chodzi o pracę kamery i sceny walki) jest Rozkaz 27 (1986). Gorsza ocena wynika zapewne z wyraźniejszej, zbyt nachalnej propagandy. Tu wprost mówi się, że śmierć dla Wodza i Partii to największy zaszczyt jaki może spotkać żołnierza. Zresztą nie tylko się o tym mówi, ale i śpiewa. Całkiem nieźle słucha się tych żołnierskich ballad – można się poczuć jak podczas emisji Czterech pancernych i psa. Ogólnie to kapitalna rozrywka pełna wizualnych atrakcji i dynamicznie następujących po sobie scen akcji, a także opowieść o odwadze, poświęceniu dla idei i dla towarzyszy.
CZAS MIECZA I OŁOWIU
Kino chińskie, mimo silnej pozycji cenzury, wydało na świat wiele wspaniałych, bardzo ambitnych i atrakcyjnych wizualnie arcydzieł. Przykładem są choćby utwory Yimou Zhanga. Jednakże w kraju, gdzie znajdują się słynne świątynie Shaolin i Wudang musiało rozwinąć się w końcu kino sztuk walki. Dawniej, po rewolucji kulturalnej w Chinach, centralnym ośrodkiem kina kopanego stał się Hongkong, ale po latach Chiny przejęły inicjatywę. Ostatni mistrz (2016) to jeden z najnowszych i z pewnością nie ostatnich filmów martial arts powstałych w Kraju Środka. Wzorem niedawnej serii o Ip Manie zaprezentowano tu umiejętności eksperta od wing chun – odmiany kung fu spopularyzowanej m.in. przez Bruce’a Lee i Sammo Hunga.
Mimo iż akcja rozgrywa się w latach 30. ubiegłego wieku to bohaterowie preferują starożytną, bardzo ostrą broń. Inaczej niż w całkowicie współczesnym dramacie sensacyjnym pt. Trójka (2016). Jego reżyserem jest Johnnie To czerpiący głównie z kina Johna Woo (tematyka sensacyjna, policyjno-gangsterska, efektownie stylizowane sceny akcji). Na festiwalu Pięć Smaków filmy Johnniego To są zawsze mile widziane. Trójka to film kameralny i niestety przegadany, co powoduje spadek napięcia i zaangażowania odbiorcy. Historia pomyślana jest jako „gra psychologiczna” między trójką bohaterów na ograniczonej przestrzeni. Dramaturgię podkręcono trochę za późno – za sprawą brawurowej, wizualno-muzycznej sekwencji w szpitalu. Scena, o której mowa, to strzelanina zrealizowana przy pomocy efektu bullet-time i z popową piosenką dochodzącą zza kadru. Przywodzi to na myśl dokonania Johna Woo, ale niestety dialogi i aktorstwo, najważniejsze składniki „gier psychologicznych”, tutaj nie zachwycają, przez co produkcja wiele traci.
PODSUMOWANIE
10. edycja festiwalu Pięć Smaków okazała się imprezą dla widzów o zróżnicowanych gustach. Nie mogło być inaczej, bo kino azjatyckie cechuje dzisiaj ogromna różnorodność. Horrory, melodramaty, komedie, filmy sztuk walki, policyjne thrillery, dzieła podejmujące aktualną problematykę społeczną, ale też takie, które przypominają dawne realia. Filmy subtelne i melancholijne, ale też szalone i prowokacyjne. Klasyczne i eksperymentalne, minimalistyczne i wysokobudżetowe. Nie trafiłem podczas festiwalu na filmy podobne, każdy był inny, cztery filmy Siona Sono, które obejrzałem również były bardzo odmienne, jakby nakręcone przez różnych reżyserów. Nie zabrakło zachwytów i rozczarowań, śmiechu i wzruszeń. O uczucie konsternacji i szoku też zadbano. Na pewno sporo zapamiętam z tej imprezy.
Absolwent Polibudy, inżynier. Miłośnik kina gatunków z Italii, Francji i Japonii, a także westernów, filmów noir, dramatów historycznych i opowieści z napięciem i tajemnicą. Od 2009 roku, kiedy to założył bloga Panorama Kina, zajmuje się pisaniem o filmach, najczęściej takich, które są już dziś niemodne, bagatelizowane przez masowego widza i typowego krytyka.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis