Ten film łatwo zlekceważyć. Powodem jest głównie czas trwania. 237 minut, 4 godziny, 14 rolek taśmy filmowej – to dużo nawet w przypadku epickich, historycznych opowieści, które filmowcy zwykle starają się zmieścić w trzech godzinach. Tutaj, jak słusznie sugeruje tytuł, mamy do czynienia z filmem o miłości. Czterogodzinny film o miłości? Moim zdaniem brzmi to jak cztery godziny tortur. Film nie należy do najnowszych, powstał już w 2008 roku, a na 10. festiwalu Pięć Smaków pokazywany jest w ramach retrospektywy Siona Sono, japońskiego reżysera należącego do eksperymentatorów. Miłość obnażona zyskała już status arcydzieła. Według mnie jak najbardziej słusznie.
Pierwszym filmem Sono obejrzanym przeze mnie na festiwalu była Gwiazda szeptów z 2015, która, mimo iż znacznie krótsza (100 minut), okazała się skutecznym lekiem na bezsenność. Pełna uciążliwych dłużyzn irytowała jak kapiąca woda z kranu. Dlatego miałem słuszne obawy, że dwukrotnie dłuższy spektakl tego samego reżysera będzie trudny do wytrzymania. Bardzo się pomyliłem. Ten film nie ma ani jednej niepotrzebnej sceny – tętni życiem, zadziwia dynamiką, powoduje taki chaos w głowie, że sto myśli na minutę przelatuje przez mózg. Miałem nawet wrażenie, że reżyser tak podkręcił tempo, aby zmieścić się w jak najkrótszym czasie.
Fabuła jest dosyć oryginalna, ale nie ma sensu jej opowiadać, choćby dlatego, że kluczowy dla całości wątek wchodzi po upływie prawie godziny seansu. Dopiero wtedy wchodzi napis tytułowy. I zaczyna się jedna z najbardziej szalonych i oryginalnych historii miłosnych, pełna licznych perypetii, wzbudzająca zróżnicowane emocje – od śmiechu po wzruszenie i niepokój, a nawet ból. Sion Sono potrafi nie tylko rozbawić widza i – jak przystało na poetę – wprowadzić zabójczą dawkę liryzmu, ale potrafi też brutalnie wstrząsnąć odbiorcą, kopnąć tak mocno, że trudno się pozbierać.
Film nie jest wyłącznie eksperymentem testującym wrażliwość i wytrzymałość widza. To dzieło bardzo bogate w treść, pełne cytatów z popkultury, Biblii i greckiej filozofii. Z japońskiej popkultury wywodzi się chociażby panna Sasori, czyli Miss Scorpion – kultowa bohaterka mangi Tôru Shinohary i filmu Shunyi Itô z 1972. Kostium Sasori zakłada pierwszoplanowy bohater, licealista Yû Honda, ale to coś więcej niż zabawa w cross-dressing. Wyjątkowo wyrafinowaną metodą reżyser igra z oczekiwaniami widzów, badając ich cierpliwość, prowokując do refleksji, balansując na granicy dobrego smaku.
Dominujące religie w Japonii to buddyzm i politeistyczne shintô. Jednak dla Siona Sono najbardziej inspirująca okazała się wiara katolicka. Toteż garściami czerpał z Biblii. Daleko mu jednak do katechety, który próbuje za pomocą umoralniających haseł nauczać, na czym polega miłość. Sono w taki sposób zaprezentował wydarzenia, by niczego nie narzucać, by publiczność sama doszła do konkretnych wniosków. W trakcie trwania filmu akcja przeskakuje szybko z jednego wątku w drugi, więc nie ma za bardzo czasu, by się zastanawiać nad głębszym sensem. Dopiero po filmie przychodzi otrzeźwienie, bo okazuje się, że pod płaszczykiem komedii o cross-dressingu, fetyszyzmie i wojerystycznych praktykach reżyser wykopał intelektualną głębię – źródło pełne inspiracji, motywów z psychologii, etyki, socjologii i humanizmu.
Przepiękna jest scena, w której czołowa postać kobieca Yôko Ozawa cytuje z pamięci Hymn o miłości z Listu do Koryntian. I tu koniecznie trzeba podkreślić, że aktorka wcielająca się w postać Yôko, Hikari Mitsushima (muszę zapamiętać to nazwisko), przy bardzo niskim wzroście (162 cm) ma w sobie mnóstwo pokładów energii i talentu. W pewnym momencie wydawało mi się nawet, że tę rolę zagrało kilka aktorek, bo to przecież niemożliwe, aby tak młoda osoba (w trakcie realizacji miała niespełna 23 lata) mogła mieć w sobie taki temperament, umożliwiający wiarygodnie odgrywać role tak złożone, cechujące się olbrzymią siłą charakteru, ale jednocześnie bardzo kobiece – delikatne i sympatyczne. Poza tym aktorka posiada bardzo silny magnetyzm – iskrę bożą, która nie pozwala oderwać od niej wzroku. Sion Sono dał jej duże pole do popisu, co w pełni wykorzystała, tworząc kreację wybitną.
Wspominałem wcześniej o greckiej filozofii. Chodzi o alegorię jaskini sformułowaną przez Platona. W jednym ze swoich dzieł opisał sytuację, którą można interpretować na wiele sposobów. Uwięzieni w jaskini ludzie obserwują płomień ogniska, dzięki któremu na ścianie groty pojawiają się cienie osób na zewnątrz. Zdaniem Platona przeciętny człowiek postępuje tak samo w realnym życiu – nie widzi prawdy, lecz jej odbicie, namiastkę rzeczywistości. Kierując się zmysłami (ogniem trawiącym ciało od wewnątrz) nie szuka wzniosłych idei, lecz to, co zaspokaja jego żądze.
Miłość obnażona to pierwsza część tak zwanej „trylogii nienawiści”, w skład której wchodzą także Cold Fish (2010) i Miłosne piekło (Guilty of Romance, 2011). Ten ostatni również był pokazywany na tegorocznym festiwalu w ramach retrospektywy Siona Sono. Jest to film jeszcze odważniejszy i bardziej hardkorowy – w kwestii ukazywania seksu, a nie przemocy. Niestety, niedopracowany scenariusz spowodował, że wieńczący trylogię utwór nawet nie zbliżył się do poziomu omawianego dzieła. Tutaj scenariusz jest drobiazgowo rozplanowany – od charakterystyki postaci poprzez poszczególne wątki, dialogi i nawiązania, a kończąc na punktach kulminacyjnych.
Grzesznicy i dziwacy zaludniający świat Siona Sono to cienie prawdziwych ludzi, w tym reżysera filmu, który mówił, że są tu wątki autobiograficzne. Opowiadając o relacjach między ojcem i synem, między kobietą i mężczyzną oraz prezentując dwa bieguny konfliktu – męski solidaryzm i mizoandryzm, świętość i grzech, miłość i nienawiść, rodzina i sekta – przybliża się bardziej do prawdy niż twórcy opowiadający o kondycji człowieka w sposób ugrzeczniony, uporządkowany i eufemistyczny.
Wyobraźnia bohatera tegorocznej retrospektywy wydaje się być nieograniczona, jego styl to łączenie perwersji z humanizmem, mieszanie campowej estetyki, nieobliczalnego arthouse’u i wyrafinowanego liryzmu. Japoński filmowiec korzysta z europejskiej literatury, japońskich komiksów, osobistych doświadczeń i obserwacji, kreując kino nowatorskie, szalone i pełne emocji. W recenzowanym obrazie da się też zauważyć ciekawe zastosowanie muzyki, która występuje niemal cały czas, nawet w scenach dialogowych, zaś w przełomowym dla historii fragmencie rozbrzmiewa Boléro Maurice’a Ravela.
Absolwent Polibudy, inżynier. Miłośnik kina gatunków z Italii, Francji i Japonii, a także westernów, filmów noir, dramatów historycznych i opowieści z napięciem i tajemnicą. Od 2009 roku, kiedy to założył bloga Panorama Kina, zajmuje się pisaniem o filmach, najczęściej takich, które są już dziś niemodne, bagatelizowane przez masowego widza i typowego krytyka.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis