[Pięć Smaków] Ostatni mistrz (2015)

[Tekst pierwotnie opublikowany 18/11/2016]

„Z ogrodnikiem czy bez, kwiaty mogą zwiędnąć. Z mężczyzną czy bez, kobieta może rozkwitnąć”. Kto, jeśli nie Chińczycy, potrafi takie życiowe mądrości podać w formie efektownego, atrakcyjnego dla widza widowiska? 10. edycja Festiwalu Filmowego Pięć Smaków rozpoczęła się dla mnie od mocnego uderzenia, które choć nie powaliło mnie na ziemię, to okazało się ciekawym, inspirującym doświadczeniem. Kino sztuk walki wciąż nie doczekało się należnego uznania, ale na szczęście organizatorzy festiwalu pamiętają też o takich filmach. Kilka lat temu na Pięciu Smakach można było zobaczyć debiut Xu Haofenga pt. Tożsamość miecza (2011), teraz przed polskimi widzami swój pokaz siły i zręczności prezentuje Ostatni mistrz, którego zadaniem jest pokazać wyższość techniki wing chun nad innymi stylami walki.

Do Tiencin, miasta położonego w północno-wschodniej strefie Chin, przybywa z południa mistrz sztuk walki, który wśród lokalnych mieszkańców zamierza spopularyzować wspomniany wyżej południowy styl kung fu. Wybiera ucznia, który mógłby zagrozić renomie tutejszych szkół, pokonując ich adeptów. Taki wyczyn pozwoliłby mu założyć własny ośrodek, gdzie mógłby legalnie i odpłatnie szkolić przyszłych mistrzów. Z czasem jednak historia musi się skomplikować. Bo natura ludzka jest skomplikowana. Człowiek, dla którego wing chun jest stylem życia i regionalną specjalnością, nie może tak po prostu przekazać całej swojej tajemnej wiedzy komuś obcemu, w dodatku pochodzącemu z nędznej prowincjonalnej mieściny.

Żyjący w tym świecie bohaterowie muszą stawić czoła moralnym dylematom, decyzjom dotyczącym wyboru konkretnej  ścieżki i konsekwencjom tych decyzji ponoszonym często przez lata, a czasem i do śmierci. Protagonista filmu nie jest jednowymiarową postacią, nie jest człowiekiem bez wad. Xu Haofeng (reżyser, scenarzysta i zarazem adaptator własnej powieści) stworzył złożoną postać – fightera z burzliwą przeszłością i dużym bagażem doświadczeń. Nawet na taką doświadczoną, zaprawioną w bojach osobę czekają niebezpieczeństwa wynikające ze zwykłych życiowych postaw: obsesji, egoizmu, przywiązania do tradycji.

Brak szacunku do kina kung fu wyrażany jest często przez głosy w stylu „nierealny”, „bajkowy”, „nie mający z prawdziwym życiem nic wspólnego”. Ludzie, którzy tak mówią zapominają, że dla wielu osób, szczególnie Azjatów, sztuki walki są całym życiem. Jedni zajmują się siedzeniem w biurze, inni godzinami ćwiczą kung fu z drewnianym manekinem. On ciosów nie oddaje, ale uczy zręczności, panowania nad własnym ciałem, wzmacnia kondycję i skutecznie przygotowuje adepta do kolejnego etapu ćwiczeń. Kolejny etap to walka z żywym człowiekiem, która uczy pokory i odkrywa słabości wojowników. Następnym etapem powinna być eliminacja tych słabości, a więc właściwie walka z samym sobą.

Akcja filmu Xu Haofenga rozgrywa się w latach 30. XX wieku. Czasy przed II wojną światową także i dla Chińczyków były „epoką finałową”. Wojna chińsko-japońska, która rozegrała się w latach 1937-45, była przełomem, który wpłynął znacząco na to, jak dziś wygląda ten kraj. Zmieniła się mentalność, zmieniło się postrzeganie rzeczywistości. Ówczesny klimat polityczny sprzyjał rozwijaniu się militaryzmu. W całej swojej historii Chińczycy wielokrotnie musieli stawiać czoła najazdom, choćby Mandżurów, więc doskonale wiedzą, że aby się obronić muszą opanować biegle sztukę walki, przede wszystkim oswoić się z różnego typu bronią.

Konkluzja filmu jest niewesoła, ale mimo wszechobecnej goryczy, smutku i śmierci, konwencja retro jest wyrazem pewnej tęsknoty za dawnymi czasami, które z dzisiejszego punktu widzenia wydają się bardziej kolorowe, bardziej atrakcyjne. Tę nostalgię reżyser podkreślił poprzez dodanie humoru. Jestem bardzo zaskoczony tym, jak wiele żartów tu napakowano. Ale, co ważniejsze, nie jest to humor prymitywny, rodem z hongkońskich komedii z lat osiemdziesiątych. Wystarczy wspomnieć motyw z Rudolfem Valentino, który jest tutaj bogiem. Dosłownie – żona głównego bohatera modli się do zdjęcia tego hollywoodzkiego gwiazdora. Ten motyw bawi ze względu na żartobliwe ukazanie kultu gwiazd, który to przed wojną był dosyć powszechny.

Osobną kwestią, ciekawie potraktowaną przez twórców, jest kino – dające wielkie możliwości, uwieczniające dla potomności zwycięstwa jednych i porażki innych. Mamy tu na przykład taką scenę, w której przed seansem kanonicznego dla gatunku dzieła Spalenie Klasztoru Czerwonego Lotosu (1928) mistrzowie wraz z uczniami szkół walki oglądają nakręcony amatorską kamerą pokaz umiejętności dwóch mistrzów. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że widzowie (czyli my, w odróżnieniu od widzów będących częścią świata przedstawionego) w tym momencie już wiedzą, że walka wyglądała nieco inaczej. Kamera jako narzędzie oszustów? Nasuwa się już tylko jedno słowo – autoironia.

Jak na film sztuk walki zaskakująco dużo tu tematów do dyskusji i analiz. Na początku tekstu wstawiłem cytat, sugerujący że kobieta jest główną bohaterką filmu. I rzeczywiście, postać kobieca pełni tu bardzo istotną funkcję. Ukazywana niczym wiosenny kwiat w blasku promieni słonecznych – odsłaniająca cały swój urok, któremu trudno się oprzeć. Uzależniona od pewnych czynników kształtujących społeczeństwo, mająca niewiele do powiedzenia w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Aby przetrwać musi zaakceptować warunki, poddać się losowi. Bo prawa natury są niezmienne i człowiek musi się podporządkować. Jej relacje z mężem (dla którego ślub był tylko częścią konkretnego planu) są kluczowe dla zrozumienia całości w równym stopniu, co relacja mistrz-uczeń.

Charakterowi tej typowej kobiecej bohaterki przeciwstawiono postać wdowy, która zarządza szkołą kung fu i jest tak mocno przesiąknięta rodzinną tradycją związaną z uprawianiem wschodnich sztuk walki, że przypomina szefa mafii, który bez cienia wątpliwości potrafi wydać rozkaz „Zabić”. Taka postawa stoi w opozycji do tej reprezentowanej przez głównego bohatera – on nawet kiedy walczy na noże, nie zabija przeciwnika. Paradoksem jest, że dla jednych to oznaka pewnej wrażliwości, a dla innych jest to świadectwo wyrafinowanego okrucieństwa, bo okrywa hańbą pokonanego wojownika.

Sceny walk nakręcone zostały w starym, klasycznym stylu, to znaczy tak, aby wyglądały jak prawdziwe walki, a nie posklejane ze stu ujęć sekwencje mające ukryć niedoskonałości walczących. Tutaj, owszem, niedoskonałości widać, ale one mają na celu uwiarygodnić bohaterów, pokazać ich jako ludzi z krwi i kości. Rezygnacja z linek i efektów generowanych komputerowo w dzisiejszych czasach zasługuje na szczególną pochwałę. Znacząco wpływa to na jakość i wiarygodność produkcji.

Ciekawą atrakcją, wywołującą uśmiech na twarzy, jest oręż jaką posługują się fighterzy. Różnego typu starożytne ostrza wyglądają groźnie i można mieć pretensje do reżysera, że dysponując takimi narzędziami nie zrobił masakry. Wydaje mi się jednak, że miał w tym określony cel. W końcu zrobienie krzywdy tego typu bronią nie jest niczym trudnym. Trudne jest wymachiwanie ostrzami w taki sposób, by nie zrobić poważnej szkody. To dopiero świadczy o umiejętnościach i wyszkoleniu wojownika.

Umiejscowienie akcji w latach trzydziestych wymagało solidnego przygotowania, zebrania odpowiedniej dokumentacji i połączenia jej z własną wyobraźnią w taki sposób, by nie utracić wiarygodności. Reżyser Xu Haofeng jest akurat solidnym fachowcem, bardzo poważnie traktującym swój zawód. Mimo iż ukończył szkołę filmową już w latach dziewięćdziesiątych, swój pierwszy film pokazał publiczności dopiero w 2011. I wcale nie dlatego, że chińska cenzura hamowała jego wysiłki. On po prostu uważał, że wcześniej nie był gotowy. Efektem takiego ostrożnego podejścia do kina są filmy cechujące się nie tylko sprawną realizacją, ale też bogactwem treści (wynika to głównie stąd, że on najpierw pisze książki, które potem ekranizuje).

Na koniec mogę jeszcze powiedzieć parę słów o muzyce. Wspaniale łączy poszczególne sceny. Sekwencje następują po sobie dynamicznie, bo jedna w drugą przechodzą szybko nie tylko dzięki montażowym cięciom, ale i muzyce. Znacznie ułatwia to odbiór. Widać, że filmowcy nie skupili się na jednym aspekcie, ale wszystko dopracowali w najdrobniejszym szczególe. Tożsamość miecza nie zdobyła wielkiego uznania, ale Ostatni mistrz zdecydowanie zasługuje na szacunek. Tak jak wing chun i uprawiający tę sztukę wojownicy. Kto tego nie rozumie, może obejrzeć coś innego, np. film o uprawianiu kakao w Brazylii, bo jest bardziej życiowy. Albo o skutkach katastrofy w Fukushimie, która jest jednym z tematów tegorocznej edycji Festiwalu Pięć Smaków.

Absolwent Polibudy, inżynier. Miłośnik kina gatunków z Italii, Francji i Japonii, a także westernów, filmów noir, dramatów historycznych i opowieści z napięciem i tajemnicą. Od 2009 roku, kiedy to założył bloga Panorama Kina, zajmuje się pisaniem o filmach, najczęściej takich, które są już dziś niemodne, bagatelizowane przez masowego widza i typowego krytyka.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*