Jesienne liście pokrywające chodniki niczym uschnięte kwiaty, szeroko uśmiechające się dynie zdobiące kolejne werandy, radośnie chichoczące dzieciaki przebrane za potwory i polujące na słodycze lub ofiary psikusów. Oto Halloween, czas kiedy Michael Myers, jak niemal co roku, ucieka ze szpitala psychiatrycznego, aby głównie za pomocą odpowiedniej wielkości noża – a czasem też młota, siekiery, szkła czy jeleniego poroża – zabić kilka nastoletnich opiekunek dla dzieci i ich (opiekunek) zbereźnych chłopaków. Ewentualnie wyrżnąć w pień połowę mieszkańców swojej rodzinnej miejscowości. Jednostki zamieszkujące fikcyjne Haddonfield w stanie Illinois nie mają więc lekko. Niezależnie od tego, kto akurat filmuje ich losy, i czy seria Halloween znowu zdaje się zmierzać ku końcowi, ich codzienność stale definiowana jest mitem rzeźniczego boogeymana. Który prędzej czy później powróci i znowu ich wymorduje. Czasem określany jako pierwotne zło czy niedająca się powstrzymać siła, innym razem postrzegany jako maszyna do zabijania (kontrolowana przez współczesnych druidów) lub po prostu przerośnięty psychopata, Michael Myers to ikona. Stworzony tylko dla jednego filmu stanowiącego zamkniętą całość, lecz prawa rynku nie pozwoliły mu spocząć. Wraz z legendarnym majstersztykiem Johna Carpentera narodził się wszakże slasher, jak również cała seria brutalnych polowań Myersa. Dzisiaj liczy sobie dwanaście części, już teraz zapowiadana jest trzynasta (premiera za rok), ale nikt chyba nie wierzy, aby to miał być koniec. Mimo że Michael nigdy nie miał potencjału komercyjnego na miarę Jasona Voorheesa czy Freddy’ego Kruegera, opowiadające o nim filmy – prezentujące bardzo, ale to bardzo różny poziom – to już nieodłączny element horrorowej popkultury. Legenda amerykańskiego boogeymana jest skazana na nieśmiertelność, a dziś, w ramach nowego odcinka cyklu Po całości, kinomisyjna załoga rozkłada ją na czynniki pierwsze. Zapraszamy do lektury. Nie zapomnijcie talerza zupy dyniowej.
Marcin Myers
1978 – Halloween (reż. John Carpenter) – Caligula von Komuda
Sześciolatek zabija w noc halloweenową swoją siostrę. Mały psychopata trafia do szpitala psychiatrycznego, w którym spędza kolejne 15 lat, po którym to okresie ucieka i wraca w rodzinne strony, gdzie zaczyna terroryzować Bogu ducha winne opiekunki do dzieci… Pomysł na film zrodził się w głowie producenta Irwina Yablansa, który zaproponował reżyserię początkującemu twórcy nazwiskiem John Carpenter po tym, jak zobaczył jego niskobudżetowy thriller Atak na posterunek 13. (1976). Carpenter miał tylko jeden warunek: żądał kompletnej kontroli nad projektem i ostatecznego słowa przy montażu. Producenci nie negocjowali. Twórca otrzymał budżet w wysokości 300 tysięcy dolarów i ekipę złożoną z podobnych mu żółtodziobów – zapaleńców (wyjątki stanowili Donald Pleasence i Charles Cyphers), w skład której weszła Jamie Lee Curtis, córka Janet Leigh znanej wszem wobec jako prysznicowa ofiara z Psychozy (1960). Nakręcony w 4 tygodnie, na ulicach udającej fikcyjne miasteczko ze Środkowego Zachodu Pasadeny, obraz zarobił w kinach 70 milionów dolarów, co uczyniło go jedną z najbardziej dochodowych produkcji niezależnych w historii. I dało narodziny nowemu nurtowi w kinie grozy. Nastolatki dosłownie oszalały na punkcie slasherów, które miały święcić triumfy przez całą kolejną dekadę. Carpenter i – w życiu prywatnym partnerka, a na planie współpracownica – Debra Hill bynajmniej nie planowali żadnej rewolucji. Jak przyznawał w wywiadach sam reżyser, kluczem do sukcesu była prostota. I to zapewne też dzięki niej po upływie czterech dekad Halloween pozostaje niedoścignionym wzorem, do którego odwołuje się większość przedstawicieli gatunku. Mamy tu rozbudowaną introdukcję, bohaterkę, na której losie nam zależy i enigmatycznego zabójcę – archetyp. Za pomocą słów doktora Loomisa budowana jest mitologia wokół milczącego antagonisty, który z pozycji przeciętnego psychola urasta do rangi wcielonego Zła. Na przestrzeni lat powiedziano zresztą o filmie wystarczająco wiele, by ciężko było go obecnie oglądać z „otwartą głową”, bez świadomości wszystkich jego zasług i kulturowej wagi. Reżyserski warsztat Carpentera w połączeniu z muzyką jego autorstwa w dalszym ciągu robią jednak piorunujące wrażenie: nie ma tu miejsca na efekciarskie zagrywki, to wszystko stara, hitchcockowska szkoła straszenia z ograniczoną do minimum – w odróżnieniu od sequeli – ekranową przemocą. Niespieszny rytm, „staromodny” styl narracji z długimi jazdami kamery i przywiązaniem do roli odgrywanej przez fabularną ekspozycję wciąż zdają perfekcyjnie egzamin. Jeden z tych filmów, które zmieniły niegdyś kino i które wciąż wyglądają młodziej i świeżej niż jego naśladowcy.
1981 – Halloween 2 (reż. Rick Rosenthal) – Michał Mazgaj
Proces powstawania scenariusza tego filmu jest owiany swego rodzaju legendą o tym, jak John Carpenter starając się pokonać twórczy impas wypijał zgrzewki piwa, byle tylko napisać cokolwiek. Na domiar złego, podczas postprodukcji reżyser Rick Rosenthal mocno poróżnił się z Carpenterem, który przemontował całość, aby bardziej przypadła do gustu producentom. Na stole montażowym m.in. pozbyto się licznych scen mających na celu zarysowanie charakterów postaci drugoplanowych; ponoć były one aż tak źle napisane (co w sumie nie powinno dziwić) i zagrane. Dodano także więcej przemocy i nagości, co stało w sprzeczności z wizją Rosenthala, który chciał nakręcić minimalistyczny i powolny film na miarę oryginału. Halloween II faktycznie pod wieloma względami jest inne i, niestety, gorsze od przełomowej części pierwszej. Należy jednak zaznaczyć, że groza poprzednika jest w nim nadal obecna, do czego bez wątpienia przyczyniły się: lekko zmodyfikowana względem poprzednika muzyka autorstwa Carpentera oraz miejsce akcji – opustoszały szpital, który z jednej strony jest niemałym budynkiem, a z drugiej jest klaustrofobiczny i osaczający, bo jednak bohaterowie przebywają w zamkniętej przestrzeni z przemykającym niezauważenie cichym mordercą. Na plus trzeba także zaliczy fakt, że jest to bezpośrednia kontynuacja pierwszego Halloween, dziejąca się tej samej nocy. „Dwójka” wpadła jednak w pułapkę wielu innych sequeli stawiając na „więcej” i „bardziej”, przez co zatraciła w pewnym stopniu indywidualność poprzednika i upodobniła się do wielu innych powstających wówczas slasherów. Jest ona znacznie bardziej sensacyjna i wybuchowa, występuje w niej dużo więcej postaci, a co za tym idzie – mamy więcej trupów na ekranie. Postanowiono także przynajmniej w niewielkim stopniu uchylić rąbka tajemnicy, wskutek czego dowiadujemy się, że Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) jest siostrą Michaela; pojawiają się także napisany krwią napis „Samhain” i opowieść o druidach składających ofiary z ludzi w noc Halloween. Na pozór nie jest to nic psującego całość historii, nie obdziera bowiem Myersa z tajemniczości, skłania jednak do zadania pytania – po co? Z kolei zasugerowanie, że Michael przede wszystkim tropi członków swojej rodziny może rodzić wątpliwości co do sensowności większości popełnianych przez jego morderstw. Najbardziej chybiony jednak okazał się casting Dicka Warlocka w roli Myersa; choć w pierwszym filmie zamaskowany antagonista poruszał się wolno, tak jego ruchy pozostawały naturalne, w sequelu są one już całkowicie robotyczne, co skutecznie wysysa napięcie z wszelkich scen pościgu. Halloween II wypada w ogólnym rozrachunku jako sequel gorszy od oryginału; choć nie psuje go w żaden sposób, tak pod pewnymi względami jawi się jako niepotrzebny, z czego zdawali sobie sprawę sami twórcy, z Johnem Carpenterem na czele.
1982 – Halloween 3: Sezon czarownic (reż. Tommy Lee Wallace) – Caligula von Komuda
Przez długi czas najbardziej znienawidzona odsłona cyklu. Po tym, jak producenci wymusili powrót Laurie i Michaela w części drugiej, John Carpenter (który na pomysł połączenia dwójki bohaterów więzami krwi miał wpaść po wypiciu sześciopaku piwa w trakcie zmagań z niemocą twórczą) i Debra Hill uzależnili swój dalszy udział w rozwijaniu franczyzy od jednego warunku: nigdy więcej Michaela Myersa! Tak narodziła się idea halloweenowej antologii, która zakładała wypuszczanie kolejnych — niepowiązanych z poprzednimi filmami — opowieści co roku. Na pierwszy rzut poszła fabuła autorstwa Nigela Kneale’a, twórcy postaci profesora Quatermassa (Kneale nie wyraził zgody na wykorzystanie jego nazwiska w napisach ze względu na zmiany, jakie wprowadzono do jego oryginalnego scenariusza), a za kamerą usiadł debiutujący na stanowisku reżysera Tommy Lee Wallace, wieloletni przyjaciel Carpentera i jego stały współpracownik (w poprzednich dwóch częściach serii zajmował się m.in. scenografią, brał udział w montażu, a także zagrał „Kształt” w pamiętnej scenie ataku na Laurie w szafie). Zamiast zamaskowanego zabójcy otrzymujemy historię bardziej fantastyczną/baśniową (w rozumieniu baśni jako okrutnej przypowieści w tradycji braci Grimm, nie disnejowskich księżniczek), silnie inspirowaną wątkami z Inwazji porywaczy ciał (1956) Dona Siegela. Zgodnie z pierwotnym założeniem, nad całością wisi duch takich serii jak Strefa mroku (1959-1964) czy Night Gallery (1969-1973), jednak klimat zimnowojennej grozy wniesiony zostaje tutaj na nowy poziom, wzbogacony makabrycznymi efektami gore i dodatkową dawką pesymizmu. Zarówno krytycy, jak i widownia nie zaakceptowali nowego podejścia. Recenzenci zżymali się na scenariuszowe dziury (szczególnie pastwiono się nad zbrodniczym planem filmowego antagonisty, który jest iście „bondowski”: zakłada destrukcję dla samej destrukcji), widzowie chcieli powrotu Michaela. Season of the Witch poniósł klęskę w box office, ustępując miejsca takim hitom, jak Poltergeist i Piątek trzynastego III (oba z tego samego roku), a dzierżący kasę Moustapha Akkad wyciągnął lekcję ze swojej pomyłki i sześć lat później przywrócił Myersa światu. Na przestrzeni lat trzecie Halloween powoli popadało w zapomnienie jako kaleki bękart przebojowej serii, aż w końcu… zostało odkryte przez kolejne pokolenie kinomanów. Ci docenili ejtisowy sznyt obrazu (czołówka z komputerową dynią to skończony odlot!), delikatnie „kwasowy” feeling całości (potomek druidów planuje wymordować dzieci na całym świecie za pomocą… reklamy telewizyjnej), syntezatorowy soundtrack Johna Carpentera i Alana Howartha (spokojnie można postawić w jednym rzędzie z uwielbianym przez masy motywem przewodnim z „jedynki”), jak i przygarnęli z całym dobrodziejstwem inwentarza umowną fabułę, której satyryczny wymiar i krytyka konsumpcjonizmu na etapie premiery zostały skwitowane wzruszeniem ramion. Z atmosfery skrajnej pogardy, dzieło Wallace’a wywindowane zostało na piedestał i obecnie wielu spośród miłośników cyklu uważa je za najlepszy odcinek serii po klasyku z 1978 roku. Sam zaliczam się do tego grona!
1988 – Halloween 4: Powrót Michaela Myersa (reż. Dwight H. Little) – Michał Mazgaj
Po nieudanej komercyjnie próbie pchnięcia serii na nowe, mniej oczywiste tory, John Carpenter pożegnał się na zawsze z Halloween (a przynajmniej do 2018 roku), które poszło wówczas w odstawkę na sześć lat. Fani chcieli powrotu ulubionego slasherowego zabójcy i to miano im dostarczyć, nawet jeśli wymagało to dokonania w pewnych miejscach gwałtu na logice. Bo Michael Myers nie tylko przeżył eksplozję i spalenie żywcem, ale jeszcze przez lata bycia przykutym do szpitalnego łóżka znacząco przypakował. Żeby było zabawniej, zakończenie „dwójki” jakimś cudem przeżył także grany przez Donalda Pleasance’a Sam Loomis. Co prawda z bliznami na twarzy i dłoniach, ale to i tak zaskakująco dobry stan jak na kogoś, kto stał w samym centrum wybuchu gazu. Po latach Myers budzi się z katatonicznego stanu i zaczyna znów siać spustoszenie w poszukiwaniu członków swojej rodziny. Tym razem jego celem jest córka nieżyjącej już Laurie Strode, zamieszkująca u rodziny zastępczej dziewczynka Jamie Lloyd (Danielle Harris). Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje więc na to, że seria wróciła do formuły wypracowanej przez Johna Carpentera w pierwszych dwóch filmach, jednak dzieło Dwighta H. Little’a jest znacznie bardziej nieszablonowe w kontekście całego gatunku niż może się to początkowo wydawać. Slashery bowiem najczęściej koncentrują się na mordowaniu kolejnych bohaterów, a fabuła jest przeważnie tylko pretekstem. W Halloween IV mamy do czynienia z czymś odwrotnym i morderstwa zdają się być kwestią drugorzędną, a gdy do nich dochodzi, najczęściej są potrzebne, aby w ten czy inny sposób popchnąć fabułę do przodu (np. Michael musi zabić konkretne osoby, żeby wydostać się z ambulansu, albo zdobyć nowe ubranie). Na uwagę zasługuje także skala tej opowieści. Zanim trafi do Haddonfield, dr Loomis spotyka Myersa na starej stacji benzynowej. Później, w przeciwieństwie do „jedynki” i „dwójki”, które operowały albo bardzo ograniczoną, albo wręcz zamkniętą przestrzenią, terenem łowów zamaskowanego zabójcy staje się całe miasteczko, na domiar złego pozbawione prądu. Bohaterowie dopiero w okolicach trzeciego aktu ukrywają się w jednym z domów i też na dość krótki czas. Ciekawe jest też to, że oprócz policji, Michaela zaczynają szukać sami mieszkańcy. Wszystko to sprawia, że Halloween IV, podobnie jak część druga, jednak w o wiele większym stopniu, jawi się bardziej jako thriller aniżeli nastrojowy film grozy na miarę oryginału – tempo akcji jest wartkie, nie brakuje pościgów, wystrzałów, czy nawet wybuchów. Obranie przez twórców takiego kierunku nie jest samo w sobie ani dobre, ani złe i bardziej zależy od preferencji widza. Pokręcić nosem można jednak na postać samego Myersa, który oprócz wspomnianej wcześniej postury zaczął nosić trochę komicznie wyglądającą maskę. Problematyczny stał się też jego charakterystyczny wolny chód, który wcale nie przeszkadza mu znaleźć się zawsze we właściwym miejscu i czasie i dogonić każdą ofiarę. Mimo to Halloween IV był przez długi czas ostatnią dobrą odsłoną serii, jednocześnie spełniającą oczekiwania fanów i wnoszącą do gatunku powiew świeżości.
1989 – Halloween 5: Zemsta Michaela Myersa (reż. Dominique Othenin-Girard) – Justyna Wróblewska
Piąta część Halloween rozgrywa się rok po wydarzeniach z „czwórki”. I choć końcówka poprzedniej części zdawała się sugerować wprowadzenie pewnych rewolucyjnych zmian, to ostatecznie pomysł uczynienia Jamie nowym mordercą został wyrzucony do kosza. Dosłownie. Zatrudniony w roli nowego reżysera Dominique Othenin-Girard wyrzucił scenariusz na oczach producentów. Nikt nie przejmował się brakiem gotowego skryptu, a produkcja filmu ruszyła. W rezultacie otrzymaliśmy nieprzemyślany sequel, w którym nie brak głupawych rozwiązań. No bo jak inaczej określić chociażby sam początek – przypadkowy mężczyzna ratuje rannego Michaela (pomimo, że ten chciał go wcześniej udusić) i trzyma nieprzytomnego mordercę w swojej chatce przez… rok. Co ciekawe, w pierwotnej wersji scena ta prezentowała się inaczej – zamiast starca wybawcą Myersa miał być zainteresowany okultyzmem Dr. Death, który naznaczył go znakiem Thorna i wskrzesił podczas odprawiania rytuału (wersję, którą przez lata uznawano za zaginioną, można obejrzeć w dodatkach do nowego wydania od Scream Factory). Sama fabuła Halloween 5 koncentruje się na pościgu Michaela za małą Jamie i bezsensownym wątku telepatycznej więzi pomiędzy tą dwójką. Powraca również Dr. Loomis, którego postać staje się coraz bardziej groteskowa w swojej obsesji na punkcie Myersa. Większość filmu to standardowe stalk’n’slash bez większego polotu, gdyż morderstwa zazwyczaj odbywają się poza kadrem. Pojawia się również tajemnicza postać w kapeluszu, która została wprowadzona do scenariusza bez konkretnego celu i pomysłu na jej rozwój (sic!). Jej rozwinięcie znajdziemy dopiero w kuriozalnej (choć klimatycznej) części szóstej. Jednak tym, co stanowi najsłabszy element filmu, jest sama postać Myersa, którą postanowiono uczynić bardziej ludzką. Wprowadzono zmiany nawet w masce, co zdecydowanie nie wyszło jej na dobre. W jednej ze scen Michael zdejmuje swój nieodłączny atrybut na prośbę Jamie, a nawet… urania łzę! To właśnie od tej części The Shape zostaje powoli odzierany z całej swojej „boogeymanowatości”, by stać się zaprzeczeniem słów Loomisa z pierwszej części cyklu („No reason, no conscience”). Ostatecznie więc Halloween 5 to bardzo przeciętny i nijaki sequel, do którego nieszczególnie chce się wracać.
1995 – Halloween 6: Przekleństwo Michaela Myersa (reż. Joe Chapelle) – Antoni Urbanowicz
Warto jeszcze raz powtórzyć, niczym mantrę, pewną prawdę o tej serii – Michael Myers nigdy nie miał potencjału na takie sequele, jakich doczekali się Freddy Krueger czy Jason Voorhees. W oryginale Carpentera był zaledwie „kształtem”, symbolem zła ostatecznego, który zrobił swoje i wyparował w powietrzu. Żądni szmalu producenci nie poddawali się jednak i kontynuowali serię. Do tej pory mamy już dwanaście części cyklu (licząc wszelkie retcony i remaki). I tak oto nagle postać Laurie Strode (Jamie Lee Curtis), w iście telenowelowym twiście, została siostrą Michaela. Następnie pojawił się całkiem niegłupi pomysł, by kontynuować serię bez postaci Myersa. Ale nie, chłop ubrany w maskę Shatnera musiał wrócić. Zadziało to w zaskakująco udanej „czwórce” (druga najlepsza część oryginalnej serii), by następnie kontynuować swoje mordy w kompletnie bezbarwnej „piątce”. Tym sposobem dochodzimy do Przekleństwa Michaela Myersa – najbardziej znienawidzonej części cyklu, przynajmniej do czasu, gdy Busta Rhymes zarzucił do Myersa tekstem „Trick or treat, motherfucker” w Halloween: Powrót. Pozwólcie mi zostać adwokatem diabła, bo wbrew wszystkiemu przy „szóstce” ubawiłem się jak cholera. Jest kompletnie debilna, absurdalna do bólu, niezamierzenie przezabawna, trąci VHS-em na kilometr. Na dodatek, ostatecznie pojawia się w pełnej krasie Cierń – organizacja neo-druidów, która „stworzyła” Michaela (jak musiał wyglądać proces myślowy tworzący taki koncept?) i traktuje go jako henchmena do odwalania brudnej roboty. Oglądając te idiotyzmy, poczułem się znowu jak 8-latek, który przypadkowo odkrył w TV przypadkowy horror i z uciechą, w ukryciu przed „starymi,” oglądał go z pełnym zaangażowaniem, mimo iż film leci już od połowy. Pewnie gdybym w tym samym wieku miał napisać skrypt do sequela Halloween, to właśnie tak by to wyglądało. W przeciwieństwie do „piątki” ma to swój charakter, choć osobliwy, nieco komiksowy i naprawdę durny w opór. Dostajemy również jedną z fajniejszych śmierci w serii, czyli sekwencję, w której Myers razi prądem despotycznego ojca rodziny, dopóki głowa mu nie wybucha niczym balon. Szkoda trochę w tym wszystkim Donalda Pleasence’a. Na ekranie wygląda na już wyraźnie schorowanego. Zmarł na 8 miesięcy przed premierą filmu. Jego ostatnia scena w filmie trąci brakiem pomysłu na godny koniec postaci dr Loomisa, przez co napis „in Memory of Donald Pleasence” wybrzmiewa niczym wyjątkowo ponury żart. No ale nic. Wyłączcie mózgi, zakupcie alkohol, zaproście znajomych i odpalcie właśnie tą część w tle. Będziecie mieli ubaw po pachy!
1998 – Halloween: 20 lat później (reż. Steve Miner) – Caligula von Komuda
Wraz z coraz dziwniejszymi pomysłami scenarzystów, seria Halloween w latach 90. w prostej linii zmierzała ku temu, by przeistoczyć się w kolejną na rynku franczyzę direct-to-video (co potwierdza zresztą jedna z koncepcji na kontynuację Przekleństwa Michaela Myersa, w której zabójca miał terroryzować uczennice szkoły z internatem i którą to fabułę producenci planowali skierować od razu na półki wypożyczalni video). Z odsieczą przyszedł nieoczekiwanie scenarzysta Kevin Williamson, nowicjusz świeżo opromieniony ogromnym sukcesem Krzyku (1996). Zamiast rozwijać fanaberie znane z „szóstki”, twórcy zdecydowali się wymazać wydarzenia z ostatnich trzech części i nakręcić bezpośredni sequel dwóch pierwszych odsłon cyklu. Zabieg podziałał jak marzenie: odświeżona formuła nabrała rumieńców i duszący się wciąż w wyziewach minionej dekady staruszek wreszcie zaczął przypominać slasher na miarę lat 90. 20 lat później jest bowiem filmem noszącym wszelkie znamiona czasów w jakich powstał, z rozlicznymi mrugnięciami do widza i wszechobecnymi cytatami, na powrót skierowanym przy tym do konkretnej – czyt. nastoletniej – publiki. Największym sukcesem Williamsona (który wprawdzie nie figuruje tym razem na liście płac jako scenarzysta, ale za to jako producent wykonawczy miał istotny wpływ w większości kwestii, w tym również i na fabułę) oraz stojącego za kamerą Steve’a Minera (tak, tego od Piątku trzynastego 2 i 3 [1981-1982]) było jednak przekonanie do powrotu Jamie Lee Curtis, która postawiła jeden istotny warunek – film miał być definitywnym zamknięciem serii (co – jak wiadomo – nie miało miejsca). Fakt, że Laurie Strode wróciła do gry oznaczał w praktyce tyle, że Michael nie musiał już więcej uganiać się za żadnymi siostrzenicami, przyszywanymi ciotkami, ani druidami. Mógł być na powrót sobą i przeć po trupach lekkomyślnych dzieciaków w nadziei na dokończenie dzieła, które rozpoczął lata temu (comeback Curtis miał również inną, pomniejszą zaletę: umożliwił zatrudnienie do drobnej, epizodycznej roli jej matki, Janet Leigh). W momencie premiery H20 odniosło ogromny sukces, stając się najlepiej zarabiającą odsłoną serii. Wprawdzie niektórzy spośród ortodoksyjnych fanów nie mogli się pogodzić z faktem, że ich idol się „sprzedał” i skręcił w kierunku schludnej, sterylnej wizji à la Koszmar minionego lata (1997). Ale wiecie co? Pieprzyć ich! Osobiście zawsze uważałem, że ten semi-reboot to najlepsze co mogło się przytrafić tej franczyzie. To rzecz przykrojona pod gusta nowego pokolenia odbiorców, może za bardzo ugrzeczniona w pewnych momentach, ale za to nakręcona z polotem, lekkością i pozbawiona nadęcia (od którego kolejna rewitalizacja następne 20 lat później będzie wręcz pękać w szwach). Udana laurka na okrągłą rocznicę.
2002 – Halloween: Powrót (reż. Rick Rosenthal) – Justyna Wróblewska
W żywocie każdej popularnej serii horrorów przychodzi moment, gdy po kilku niezbyt udanych i niezbyt mądrych sequelach przypuszczamy, że apogeum absurdu zostało już osiągnięte i nic gorszego już nas nie czeka. Wtedy pojawia się kontynuacja, która udowadnia, że jednak nie. Takim przypadkiem jest właśnie Halloween: Powrót. W projekt nie wierzyła nawet sama Jamie Lee Curtis, która pojawiła się w filmie jedynie ze względu na obowiązujący ją kontrakt, jednocześnie przekonując twórców do uśmiercenia swojej postaci w jednej z pierwszych scen. Tym sposobem dostaliśmy wyjątkowo marnie napisane pożegnanie, na jakie tak znamienna dla całej serii bohaterka z pewnością nie zasłużyła. W scenariuszu roi się zresztą od idiotycznych rozwiązań, których kwintesencją jest twist wyjaśniający sposób, w jaki Michael przeżył dekapitację, którą mogliśmy oglądać w Halloween: 20 lat później. Ósma odsłona cyklu to niewątpliwie dziecko swoich czasów. Wątek popularnych wówczas reality-shows i czatów internetowych czy obsadzenie w jednej z ról popularnego rapera (Busta Rhymes) stanowią ukłon w stronę młodszego pokolenia widzów. Cóż jednak po tym, skoro film został obdarty z jakiegokolwiek klimatu grozy? Z pewnością nie pomógł tu fakt, że Halloween: Powrót, bazując na popularności samoświadomych meta-slasherów pokroju Krzyku (1996), postawiło na zdystansowanie się od powagi cechującej poprzednie części. Wątki humorystyczne w postaci stereotypowo przerysowanych bohaterów czy głupawych tekstów Busta Rhymesa („Trick or treat, motherfucker!”) zamiast bawić wywołują jedynie uśmiech politowania. Irytujący studenci nie sprawdzają się nawet w roli mięsa armatniego, gdyż sceny zabójstw pozbawione są większego polotu. Jakby tego było mało, w finale czeka nas pojedynek stulecia – Myers kontra Rhymes i jego komiczne kung-fu. Freddy i Jason mogą się schować! Na koniec seansu pozostaje więc niesmak i zagwozdka – jak to się stało, że taki gniot wyreżyserował człowiek odpowiedzialny za kultowe Halloween II?
2007 – Halloween (reż. Rob Zombie) – Marcin Mess
Po względnej popularności w kręgach fanów horroru, jaką przyniosły mu radośnie brutalne i perwersyjne Dom 1000 trupów (2003) i Bękarty diabła (2005), Rob Zombie otrzymał propozycję nie do odrzucenia: odnowienie kultowej serii Halloween. Mając błogosławieństwo samego Carpentera, który miał mu powiedzieć, aby postawił na własną interpretację, muzyk-reżyser-scenarzysta zaprezentował swoistą demitologizację. Jego wersja to bowiem w połowie prequel oryginału, skupiający się na dzieciństwie Myersa, a w połowie remake. Zombie celował w zaprezentowanie wiarygodnego portretu psychopaty, za pewnik biorąc, że psychopatą człowiek się już rodzi, a oznaki tego widoczne są w pierwszych latach życia, kiedy dziecko znęca się nad zwierzętami. Tak jest też i tutaj, choć kontekstem dla 10-letniego Myersa (bardzo fajny Daeg Faerch), mordującego chomiki czy trzymającego w szkolnym plecaku truchło kota, jest jego życie rodzinne. A to definiowane jest pewną patologią. Mama Michaela, choć czuła i oddana, jest niezbyt majętną striptizerką, jego starsza siostra traktuje go, delikatnie rzecz ujmując, lekceważąco, a bezrobotny ojczym na każdym kroku wyśmiewa go i poniża. Kłótnie domowe są codziennością, a i w szkole Michael jest upokarzany i bity przez paru starszych uczniów. Jest kompletnym outsiderem, co reżyser podkreśla jeszcze nadając mu subkulturowe rysy (długie włosy i rockowe/metalowe koszulki), samą opowieść też chętnie zdobiąc w kilku miejscach gitarową muzyką (rockowa ballada podczas sceny striptizu czy horror-punk we fragmencie miłosnych igraszek nastolatków). Składa się to wszystko na bardzo ciekawy, miejscami groteskowy, ale też przejmujący portret przyszłego mordercy, który, jak sam mówi, nosi maski, żeby schować swoją brzydotę. Problem pojawia się w połowie filmu, kiedy to rzecz przeobraża się w rozgrywający się 15 lat później klasyczny remake. Wówczas, oczywiście, Zombie skupia się na młodszej siostrze Michaela, Laurie (znakomita Scout Taylor-Compton), której wzorcowo normalna codzienność z nową rodziną zamienia się w makabryczny koszmar halloweenowej nocy. Terror, jakiego nastolatka doświadcza, jest niezwykle intensywny, lecz pojawia się wówczas specyficzny dysonans. Zamaskowany i milczący Michael nie wzbudza już w nas żadnych uczuć i nie do końca przekonuje jako dorosła wersja smutnego wyrzutka, którego wcześniej oglądaliśmy, natomiast portret Laurie jest ostatecznie zbyt skromny, aby jej coraz głośniejszy krzyk miał zrobić na nas wrażenie. Co prawda, sam finisz jest należycie mocny, lecz trudno nie odnieść wrażenia, że to film stający w rozkroku między autorską wizją reżysera a wymogami konwencji. I szczerze, łatwo mi sobie wyobrazić, że byłby dużo lepszy (jego pierwsza połowa jest świetna), gdyby nie był wcale powiązany z franczyzą, lecz stanowił zupełnie osobną opowieść. Ta nie musiałaby wkraczać na ścieżkę oczekiwaną przez producentów, z którymi reżyser musiał walczyć o kształt filmu podczas jego realizacji.
2009 – Halloween 2 (reż. Rob Zombie) – Marcin Mess
Swój remake Halloween Zombie postrzegał jako skończoną historię, a jego produkcję wspominał głównie przez pryzmat tarć z decydentami z wielkiego studia. Potencjalnej kontynuacji mówił więc początkowo „Nie”. Jednak film osiągnął duży sukces kasowy i studio chciało kuć żelazo póki gorące, obiecując przy tym twórcy swobodę. Zombie, uważając się już za reżysera odpowiednio doświadczonego w takim boju, w końcu jednak się zgodził. Czego miał wkrótce pożałować. Film stanowi przy tym jedną z najambitniejszych i najbardziej interesujących części cyklu, lecz warto zaznaczyć, że posiada dwie, zupełnie różne w wymowie, wersje. Ta, która trafiła do kin, to dziecko montażowych zmian studia, które nie zaakceptowało wybranych pomysłów reżysera-scenarzysty uznając je za zbyt pesymistyczne i nieprzystępne dla masowej publiczności. Rezultatem film niezgrabny i ciężkostrawny. Wersja reżyserska jest częściowo przemontowana, dłuższa o 14 minut i prezentuje inny portret Laurie (ponownie Scout Taylor-Compton). O ile w tej kinowej dziewczyna jakoś się trzyma po traumatycznych przeżyciach z „jedynki” i dopiero z czasem zaczyna coraz bardziej tracić nad sobą kontrolę, o tyle tutaj już na starcie ukazana jest jako wrak człowieka, mając nieustanne koszmary (świetna sekwencja szpitalna, przewrotnie kłaniająca się pierwszemu Halloween 2) i regularne ataki paniki, w trakcie zwykłej rozmowy mogąc w każdej chwili wybuchnąć płaczem lub agresją. Różnica bywa kolosalna. Co prawda, i wersja reżyserska ma swoje wady i ponownie są one głównie rezultatem zderzenia reinterpretacji serii ze standardowymi elementami gatunku. Wracający po dwóch latach nieobecności Michael zostawia za sobą stos trupów i ma oniryczne wizje (niektóre – zwłaszcza te z białym konikiem – prezentują się bardzo kiczowato), co stanowi jednocześnie obowiązkowy i najmniej interesujący aspekt filmu. Sam portret Laurie – co wymowne, teraz równie subkulturowej, jak młody Michael – jest zaś mocarny i czyni Halloween 2 prawdopodobnie najbardziej neurotycznym slasherem w historii. To PTSD pełną gębą, bez miejsca na subtelności i bez nadziei na happy end. No dobra, znowuż, to ostatecznie zależy od tego, jaką wersję filmu obejrzymy. W oryginalnej wizji reżysera dla Laurie nie ma ratunku. Koszmar zakończyć się może tylko w momencie śmierci. To solidny cios w łeb, jeśli przymknąć oko na „dziecięcy” charakter wspomnianych wizji, które łączą tutaj całą rodzinę. Szkoda więc, ponownie, że nie jest to film niepowiązany z franczyzą, że zwyczajnie nie pozwolono reżyserowi w pełni rozwinąć skrzydeł. Potencjał był bardzo duży. Ale cóż, mimo że tak nierówny, to ciągle intrygujący i charakterny obraz, prezentujący być może najtragiczniejszą i najciekawszą final girl całego gatunku. Niedziwne, że mimo kolejnych konfliktów Zombie otrzymał jeszcze propozycję nakręcenia „trójki”. Tym razem stanowczo odmówił i wrócił do kina niezależnego.
2018 – Halloween (reż. David Gordon Green) – Marcin Mess
Pomimo wspomnianego wyżej błogosławieństwa, John Carpenter miał ostatecznie mocno narzekać na filmowe reinterpretacje Roba Zombie, w jednym z wywiadów nawet otwarcie nazywając je gównem. Bardzo się ucieszył, kiedy został zaproszony do współtworzenia nowej odsłony Halloween – całkowicie ignorującej filmy Zombie i wracającej do korzeni Michaela Myersa jako tajemniczej, niemal nadnaturalnej istoty – w rolach producenta wykonawczego i kompozytora. Choć nie miał nic wspólnego z pisaniem scenariusza filmu, autorzy nowego tekstu konsultowali z nim swoje pomysły. Rezultatem film będący bezpośrednią kontynuacją oryginału, zupełnie odcinający się od pojawiającego się w „dwójce” pomysłu, aby uczynić Laurie siostrą Michaela, jak również od wszystkich pozostałych sequeli. Zarazem jednak, tak trochę schizofrenicznie, film czerpie z nich wybrane elementy w ten sposób kłaniając się fanom serii. Akcja rozgrywa się równe 40 lat po pierwszym Halloween. Laurie (wracająca do roli Jamie Lee Curtis) to już 60-letnia kobieta, która ciągle nie może się do końca pozbierać po wydarzeniach wiadomej nocy. Niemalże niczym Sarah Connor z obrazów o „elektronicznym mordercy”, zbroi się stale w domu oczekując powrotu Michaela, przy okazji próbując przekonać do swoich racji córkę (wytrenowaną za dzieciaka niemal na miarę Johna Connora) oraz wnuczkę (sceptyczną wobec boogeymana i tym samym stanowiącą tu jedyny okaz klasycznej final girl). Tymczasem Michael po czterech dekadach niewoli ucieka i rusza na swoje kolejne polowanie. Towarzyszą temu raczej marne jump scary i niemała doza naiwności, ale tutaj, w przeciwieństwie do późniejszego Halloween Kills, nie stanowi to jeszcze dużego problemu. Film ogląda się prawie tak, jakby miał być ostatnim slasherem w historii. Gatunek definiowany miksem seksu i przemocy zostaje przefiltrowany przez (pseudo-)realizm, #metoo i feminizm, ze zniszczoną traumą bohaterką, która w towarzystwie najbliższych, reprezentujących odmienne oblicza płci pięknej (i slasherowych heroin), walczy z ultra-brutalnym psychopatą w takim samym stopniu celem obrony, co zemsty. Trudno nie odbierać tego przez pryzmat całego gatunku, jak gdyby David Gordon Green ukazywał nam wendettę wszystkich damskich ofiar slasherowych zwyroli. Cóż, pierwowzór Carpentera to dzieło pod każdym względem archetypiczne, a Green kontynuuje jego wątki rezygnując ze stricte gatunkowego cudzysłowu (jedynym wyraźnie umownym elementem jest sam Myers), zamiast tego będąc śmiertelnie poważnym oraz możliwie najbardziej współczesnym. I przewrotnym, kiedy ironicznie nawiązując do „jedynki” ukazuje Laurie niejako przejmującą rolę Michaela. Wszystko to czyni ten film zarazem bardzo interesującym i nierównym, z jednej strony pomysłowo przetwarzającym standardowe elementy serii, z drugiej opierającym się na dosyć niedorzecznym punkcie wyjścia (mowa w końcu o bitwie pary 60-latków…). Ostatecznie odbieram go jednak pozytywnie, jako coś, co wykorzystując udział legendarnej Curtis mogło fajnie zamknąć cykl. Niestety, ktoś wmówił Greenowi, iż należy nakręcić kolejną część, a na to już mu pary nie starczyło.
2021 – Halloween Kills (reż. David Gordon Green) – Marta Płaza
Twórcy nie żałują juchy i halloweenowej aranżacji. Fan-serwisu też jest tu sporo, czy to w sięganiu po klasyczny film Carpentera czy też puszczaniu oka do widzów pamiętających kolejne części. Film uszyty z cytatów, aluzji i nawiązań grzeje się w klimacie dyń zdobiących okolice i wyjątkowo ciemnej nocy rezonującej z mrokiem przypisywanym Myersowi. Trup ściele się tu gęsto, w wymyślnych konfiguracjach, z użyciem przeróżnych narzędzi zbrodni. Michael nie ogranicza się bowiem do swojego archetypicznego noża, sięgając po kilofy, szkło czy świetlówki. I brzmiałoby to wszystko super zachęcająco, tyle że nie. David Gordon Green zdaje się zapominać, że o sile dobrego sequela decyduje przede wszystkim porządna i angażująca historia, a samo żerowanie na kultowości i nawet stosunkowo pokaźny body count to za mało, aby ponieść film. Podczas gdy w poprzedniej części skupiał uwagę przede wszystkim na mikro społeczności, czyli Laurie Strode i jej najbliższych, tym razem dostajemy naszpikowaną banalnymi metaforami opowieść o bohaterze zbiorowym – mieszkańcach Haddonfield. Obieranie takiego kierunku zawsze jest ryzykowne, scenariusz lubi bowiem traktować bohaterów instrumentalnie, jedynie ślizgając się po ich historiach. Taki też jest problem najnowszego Halloween. Filmu, który dość krzywdząco traktuje postaci, a co więcej prostacko szafuje napięciem, sprowadzając się głównie do kolejnych beznamiętnych epizodów rozlewu krwi, które z biegiem akcji wzbudzają co najwyżej wzruszenie ramion. W międzyczasie twórcy starają się mówić jeszcze coś o poszukiwaniu kozła ofiarnego, radzeniu sobie z pokoleniową traumą i odzyskiwaniu własnej tożsamości – wszystko to na pół gwizdka, nie porywająco, bez – nomen omen – iskry, którą mogliby rozpalić jedynie pełnokrwiści bohaterowie. Tacy, którym daje się grać, angażować i żyć historią, a nie tylko być poszlachtowanym mięchem w rękach milczącego jak zwykle, choć jakby banalnego w tej kiepskiej historii, mordercy. Szkoda, bo pierwsza połowa fajnie grająca małomiasteczkowym klimatem i halloweenową stylistyką dała się lubić.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
1 Trackback / Pingback