Debiutujący w latach siedemdziesiątych Wes Craven, znakomicie czuł ducha epoki, nieustannie wplatając go do swoich historii, poprzez zestawianie grozy realnego świata z tym wyobrażonym. W debiutanckim Ostatnim domu po lewej (1972), stawiając na jak największy realizm przekazu, nie miał litości dla zmierzchającej już kontrkultury, (poprzez charakter oprawców) upatrując w niej odpowiedzialności za eskalację przemocy, zrywając przy okazji z narkotyków ich mityczny, kontestacyjny charakter. Przyćpane oprychy, brutalnie pastwiące się nad dwiema nastolatkami, z pewnością zadawały kłam urokowi epoki dzieci kwiatów. Powracając pięć lat później z pierwszą częścią Wzgórza mają oczy (1977), Craven tym razem postanowił przyjrzeć się rządowi, którego działania słusznie spędzały sen z powiek niewinnym obywatelom, drżącym o swoje bezpieczeństwo. Niejasność kojarzona z militarnymi procedurami z pewnością miała nielichy potencjał grozotwórczy, dlatego ostatecznie może zaskakiwać, że seria zapoczątkowana przez Cravena, należy do jednej z tych najkrótszych w historii kina grozy. Dwie części jego autorstwa oraz dwa remake’i można streścić krótko: rozpieszczeni cieplarnianymi warunkami ludzie, muszą walczyć na pustkowiu o życie z brutalnymi mutantami. Choć jest serią dość nierówną, Wzgórza mają oczy łatwo darzyć osobliwą sympatią. Pustynne plenery, osobowości kanibali, a do tego nielichy gorefest sprzyjają efektownym seansom. Przy okazji – może trochę nadinterpretując – ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ta seria, wyrosła prosto ze społecznych lęków lat siedemdziesiątych, ma do powiedzenia coś jeszcze na temat granic wpisanych w społeczeństwo. Czy człowiek „kultury” będzie w stanie zabić w walce o życie? Czy mutanci to rzeczywiście wyłącznie nadnaturalne istoty, pozbawione pierwiastka ludzkiego? Sprawdzamy! Dorzucając przy okazji słowo na temat pewnego komiksu.
1977 – Wzgórza mają oczy (reż. Wes Craven) – Piotr Kuszyński
Nieodżałowany Wes Craven to dziś jedna z najbardziej zapamiętanych postaci w świecie filmowego horroru, twórca, którego miliony widzów pokochały za, chociażby takie pozycje jak Koszmar z ulicy wiązów (1984), czy też mocno postmodernistyczny Krzyk (1996). I choć reżyser w latach 80. osiągnął zasłużony sukces, to jego droga na szczyt była mocno wyboista. Po kultowym i mocno kontrowersyjnym Ostatnim domu po lewej (1972) przez bardzo długi czas nie mógł znaleźć pracy, a jego drugi film, który rozpoczął omawianą przez nas serię, powstał dopiero pięć lat później. Wzgórza mają oczy, czyli horror o kanibalach nękających podróżującą przez nieprzyjazne, pustynne tereny Stanów rodzinę i będący przez niektórych nazywany odpowiedzią Cravena na Teksańską masakrę piłą mechaniczną (1974), kręcony był w niezwykle niesprzyjających warunkach. Niewielki budżet, kamery pożyczone od reżysera pornosów i katorżniczy, wielogodzinny system pracy w temperaturach sięgających do 50 stopni Celsjusza zdecydowanie dawały się we znaki całej ekipie i rzutowały na efekt końcowy. Ten zaś jest niezwykle nieprzyjemny, momentami wręcz obleśny w swoim produkcyjnym brudzie i eksploatacyjnej naturze. Jest on też przez to niezwykle charakterny, ale i niestety, przez swą surowość i mało atrakcyjne tempo, niezbyt przystępny w odbiorze. Z czasem stał się też ofiarą sukcesu zarówno Wesa Cravena, jak i porządnego, ale i też dużo mocniej skrojonego pod mainstream remake’u z 2006 roku. Po Wzgórza często bowiem sięgają osoby nieświadome jego eksploatacyjnej natury, ba, nawet niemające pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak kino exploitation. Wszystko to przez chęć obejrzenia klasyka spod rąk twórcy horrorowych blockbusterów, jak i potrzeby sprawdzenia oryginału niezwykle popularnego remake’u, co ze względu na nieuniknione porównania, tylko potęguje u tych osób silne rozczarowanie. Czy więc warto po wersję z 1977 roku sięgnąć? Owszem, choć raczej tylko jeśli jesteście zadeklarowanymi zwolennikami umorusanego w brudzie amerykańskiego sleazu. Dla pozostałych będzie to raczej ciekawostka, ot, kawałek historii filmowego horroru.
1984 – Wzgórza mają oczy 2 (reż. Wes Craven) – Marcin Mess
Kawał bezlitośnie ejtisowego sera (lub bezlitośnie serowego ejtisa), o którym być może najwięcej mówi fakt, że jego reżyser, mający wszakże i kilka innych gniotów na koncie, wyrzekł się go. Sequel ten to bowiem rezultat aktu desperacji i pośpiechu, stworzony aby Craven mógł cokolwiek zarobić po realizacji dziecinnego Swamp Thinga (1982), a jeszcze przed sukcesem Koszmaru z ulicy Wiązów (1984). Rzecz jasna, niska jakość filmu dodaje mu też swoistego, niskogatunkowego uroku. Fabuła rozpoczyna się od ukazania nam Bobby’ego, ciągle nie potrafiącego poradzić sobie z traumą po brutalnych wydarzeniach z „jedynki”. Bobby jest już dorosłym gościem i wraz ze swoją partnerką Rachel, która porzuciła swoją kanibalistyczną rodzinkę w oryginale, zajmują się sponsoringiem ekipy młodych motocyklistów rajdowych. Traf chce, że kolejny rajd zaplanowany jest akurat na wiadomej pustyni, co sprawia, że Bobby doznaje załamania, postanawia zrezygnować z wypadu i w ten sposób zupełnie znika z filmu. Grupa sportowców wybiera się więc pod przywództwem Rachel, która historię swojej rodziny postanawia zachować w tajemnicy. Oczywiście, głównie nastoletni bohaterowie postanawiają wybrać drogę na skróty i wkrótce stają się celem kanibali. Złoczyńców tym razem jest ledwie dwóch – wraca Michael Berryman jako ikoniczny Pluto, a towarzyszy mu wyjątkowo nikczemny Wuj Jupiter. Na wzór przeciętnych slasherów, przebojowi bohaterowie podejmują sporo idiotycznych decyzji ułatwiających robotę oprawcom – a to Rachel, wiedząc już o zagrożeniu, postanowi pójść środkiem nocy wziąć prysznic w nie-do-końca-ogrodzonej kabinie, a to para kochanków opuści przyjaciół, aby skoczyć do samochodu na szybki numerek. Co ciekawe, nie tylko slasher, ale i ówczesne kino postapo odcisnęło piętno na filmie – zdobiący swoje ciałe blachami i plastikiem ekscentryczni złoczyńcy prezentują się na miarę antagonistów z jakiegoś obrazu Ciro H. Santiago, co uwypuklają jeszcze sceny pościgów motorowych na pustyni. Całe show kradnie jednak powracający z oryginału pies Bestia, który w pewnym momencie doczekuje się nawet sceny retrospekcji – otóż niedługo po przybyciu na pustynię przypomina mu się, jak lata wcześniej gonił i gryzł poczciwego Pluto. Kuriozum absolutnie wspaniałe, a powstałe dlatego, że Craven, nie posiadając odpowiedniego budżetu, musiał przerwać realizację i miał ledwie 60 minut gotowego materiału, przez co film nie mógł trafić do kin. Postanowił więc domontować ok. 25 minut scen z „jedynki” w formie wspomnień postaci. Co wygląda bezwstydnie tanio i wyjątkowo źle, oczywiście. Łykacie na własną odpowiedzialność.
2006 – Wzgórza mają oczy (reż. Alexandre Aja) – Marta Płaza
Z czystym sumieniem mogę zaryzykować wniosek, że film francuskiego twórcy, to jeden z tych chlubnych przypadków gdy remake przebija oryginał. Nie ma co ukrywać, pomocna okazała się przede wszystkim kasa, która pozwoliła zrealizować historię Cravena w dużo bardziej efekciarski sposób, ale też niepozbawiony solidnego klimatu. Co ciekawe, fabularnie film pozostaje wyjątkowo wierny opowieści z lat siedemdziesiątych, wzbogacając ją gdzieniegdzie o dodatkowe fabularne gore-smakowitości. Oglądanie go w trakcie seansu double feature do spółki z oryginałem, istotnie może być ciekawym doświadczeniem odbiorczym. Ponownie więc obserwujemy historię amerykańskiej rodziny z przedmieścia, która w trakcie wycieczki po kraju zostaje zmuszona do postoju na środku pustkowia. Pustynne widoki cieszą tylko przez chwilę, okazują się być bowiem domostwem wyjątkowo nie gościnnych, zmutowanych lokalsów! Aja, który trzy lata wcześniej szokował nieoczywistym i wyjątkowo krwistym Bladym strachem świetnie odnalazł się w tej potwornej historii, zbierając kolejne doświadczenia w malowniczym rozlewaniu juchy. Film dobrze gra napięciem, usypiając początkowo czujność wdzięcznym wakacyjnym klimatem, po to by w końcu uderzyć z półobrotu, sprowadzając na niewinną rodzinę prawdziwą apokalipsę. Jest w tym dużo szorstkiego uroku, który raczej sytuuje film Aji w duchu epoki, do której nawiązuje, niż klimacie początku tysiąclecia przesyconego remake’ami. Efekciarski, choć w stylowy sposób, trochę niedzisiejszy, świetnie bawi się klimatem miasteczka na odludziu, serwując wdzięczne kadry porzuconych samochodów, zatęchłych melin i brudu, który oblepia ciała na równi z krwią. Niby odświeżenie w duchu współczesności, a tak naprawdę ogląda się niczym wyjątkowo nostalgiczny powrót do korzeni.
2007 – Wzgórza mają oczy 2 (reż. Martin Weisz) – Caligula
Po ciepłym przyjęciu, z jakim spotkał się remake Alexandre Ajy, producenci zdecydowali się kuć żelazo, póki gorące. Na pokład wciągnęli Niemca Martina Weisza, który moment wcześniej zadebiutował jako reżyser kontrowersyjnym Kanibalem z Rotenburga (2006). Scenariusz drugiej części dostarczył ojcowsko-synowski tandem Wes-Jonathan Craven (Jonathan wcześniej pracował również nad skryptem Rozpruwacza umysłów [1995], filmu który – choć niepowiązany fabularnie z franczyzą – w niektórych krajach reklamowany był jako trzecia część oryginalnych Wzgórz), co pozwalało wiązać z sequelem spore nadzieje. W praktyce, Wzgórza mają oczy 2 to ledwie poprawna kontynuacja z pomysłem wyjściowym wziętym wprost z Obcego – decydujące starcie (1986). Zamiast kameralnej rozgrywki z poprzednika mamy więc efektowną rozwałkę z udziałem kanibali i kadetów National Guard. Gwardziści wyposażeni są w nowoczesną broń palną, co teoretycznie powinno pozwolić rozprawić się z zastępami pustynnych mutantów stosunkowo szybko, toteż aby wyrównać szanse scenarzyści bohaterami uczynili nieopierzonych rekrutów. Żółtodzioby są więc szlachtowane pośrodku zadupia gdzieś w Nowym Meksyku na wszelkie możliwe sposoby, jucha leje się aż miło, ale… czegoś w tej pozornie niezawodnej konstrukcji brakuje. Najbardziej doskwiera niedobór ciekawych postaci i to po obu stronach barykady. Ledwie nakreślone sylwetki mają za zadanie albo zginąć, albo też zadawać śmierć innym. Charakteryzacja kanibali ponownie stoi na wysokim poziomie, ale to tylko groteskowe kreatury z gabinetu osobliwości, nie ma pośród nich wyrazistych figur z „jedynki”, które mogłyby wzbudzać lęk lub obrzydzenie. Młode wojaki to z kolei zgraja niezbyt sympatycznych nieudaczników, którym jako widzowie nie mamy nawet ochoty kibicować. Również pod względem konstrukcji dramaturgicznej bolą liczne niedociągnięcia: napięcie jest znikome, zwroty akcji nieciekawe. Pozostaje jedynie poszatkowane na stole montażowym gore, które bywa intensywne i pomysłowe (grzebanie paluchami w otwartej ranie w czaszce, młot miażdżący krocze mutanta-gwałciciela), ale też szybko powszednieje i nie budzi większych emocji. Nic dziwnego zatem, że wpływy z kas kinowych były dwukrotnie mniejsze, niż w przypadku remake’u (przy identycznym budżecie), a włodarze z wytwórni zadecydowali, że pora zwijać ten kram i szukać kasy gdzie indziej.
2007 – The Hills Have Eyes: The Beginning (autorzy: John Higgins, Justin Gray, Jimmy Palmiotti) – Caligula
W kilka miesięcy po premierze części drugiej, na rynku amerykańskim pojawiła się powieść graficzna The Hills Have Eyes: The Beginning, zgodnie z tytułem skupiająca się na genezie pustynnych mutantów. Twórcy komiksu całkowicie zignorowali oryginalne filmy Cravena, opowiadając odświeżoną wersję historii z bombą atomową w tle. Głównymi bohaterami na kartach są nestor kanibalistycznych osadników imieniem Hades oraz jego matka, pani Bean. Poznajemy wszystkie fakty, które w remake’u Ajy zostały ledwie wspomniane, od testów nuklearnych poprzez exodus wzgardzonych ofiar promieniowania, zażartą walkę z armią, aż po czasy współczesne. Na moment pojawiają się nawet, znani z części pierwszej, członkowie familii Carterów (niestety, ich losy po zakończeniu filmu nie były zbyt szczęśliwe), motywem przewodnim jest jednak zemsta. Autorzy każą czytelnikowi przyjąć perspektywę wyklętych kreatur, które zostały wpierw wyparte na margines, a następnie zapomniane. Trafne posunięcie, dzięki któremu cała historia stanowi przewrotne uzupełnienie obu nowych filmów kinowych. Inna sprawa, ze fabuła nie kryje tutaj zbyt wielu zaskoczeń i płynie niejako od jednego obowiązkowego punktu do kolejnego, zahaczając przy okazji – nieco koślawie – nawet o wątki biblijne (niepokalane poczęcie). Jest przy tym jednak odpowiednio krwawo: odpowiadający za rysunki John Higgins („kolorował” u Alana Moore’a m.in. przy Strażnikach [1987] i Zabójczym żarcie [1988]) nie bawi się w subtelności, toteż fruwające mózgi i flaki są na porządku dziennym. Skoro zaś o rysunkach mowa, to z jednej strony idealnie pasują one do brudnego klimatu opowieści, z drugiej – miejscami mocno polegają na sugestii i umownościach (zaburzone proporcje, rozmazane fragmenty kadrów etc.). Nie każdemu takie podejście przypadnie do gustu, niemniej wpasowuje się ono w rozedrganą, wideoklipową stylistykę odświeżonej franczyzy. Całościowo ujmując, jest to przyjemny dodatek dla fana serii i miejscami można nawet żałować, że nikt nie wpadł na to, by wątki wykreowane przez Jimmy’ego Palmiottiego i Justina Graya nieco dopracować i rozbudować do rozmiarów pełnoprawnego scenariusza filmowego.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis