Poliziottesco, mon amour Vol. 2

Szanowne i Szanowni! Tak jak wczoraj zapowiadaliśmy, na dziś mamy dla Was drugą część przeglądu wymarłego włoskiego gatunku znanego jako poliziottesco. 13 filmów z lat 1975-1980. Przejdźmy od razu od rzeczy. Smacznego!


1975 – Go Gorilla Go (reż. Tonino Valerii) – Wongo

Fabio Testi, naczelny amant włoskiej pulpy, wciela się tutaj w rolę policyjnego tajniaka pracującego nad sprawą pewnego nękanego przez szantażystów przedsiębiorcy. Pod przykrywką osobistego ochroniarza (czyli tytułowego goryla) wykonuje szereg codziennych zadań, takich jak asystowanie małżonce owego biznesmena podczas zakupów w centrum handlowym, czy troska o bezpieczeństwo przybranego chlebodawcy w drodze do lupanaru. Z czasem jednak działania  przestępców przybiorą na sile, a gdy sam tajniak wpadnie w ich łapy, przekona się, że natrafił na wyjątkowo groźnego przeciwnika – wysławiającego się z niemieckim akcentem sadystę w kowbojskich butach (gdy ów enigmatyczny szwarccharakter wreszcie w pełni się ujawni, okaże się być osobnikiem na tyle charakterystycznym, że mógłby pełnić funkcję prawej ręki któregoś z przeciwników Jamesa Bonda). Co więcej, macki dobrze zorganizowanej grupy przestępczej będą sięgać nawet szeregów policji… Tonino Valeri rozpoczynał karierę asystując Sergiowi Leone na planie Za garść dolarów (1964), a później dał się poznać jako twórca cenionych spaghetti westernów (by przywołać tylko Dni gniewu [1967], The Price of Power [1969] czy Nazywam się Nobody [1973]), oraz oryginalnego giallo My Dear Killer (1972); był bez wątpienia sprawnym twórcą kina gatunkowego, a jego akces do poliziottesco tylko potwierdza zręczną rękę filmowego fachury. Nie możemy więc narzekać na brak dobrego tempa czy niedobór ekranowych atrakcji. Szczególnie zaś zapada w pamięć pełna suspensu scena, w której główny bohater desperacko walczy o życie w pozbawionej podłogi kabinie windy, oraz jeden z najlepszych w kinie lat 70. pościgów samochodowych – kulminacyjna gonitwa za podmiejskim pociągiem, w którym schronili się bandyci. Inspirację dla tej emocjonującej końcówki zapewne stanowił Francuski łącznik, ale została ona podrasowana w prawdziwie włoski sposób – dość powiedzieć, że od kul ostrzeliwujących się z broni maszynowej złoczyńców ginie odpowiednio duża liczba przypadkowych osób, marny los czeka też przejeżdżającego przez tory rowerzystę, a całość godnie zwieńczy rozegrany we wnętrzu wagonu iście westernowy – poprzedzony ceremonialną wymianą spojrzeń – pojedynek na karabin snajperski i rewolwer.


1975 – Violent Rome (reż. Marino Girolami) – Caligula von Kömuda

Przez Rzym przetacza się fala przemocy. Policja jest bezradna w konfrontacji z panoszącymi się po ulicach oprychami. Jedyną osobą zdecydowaną na bezkompromisowe działania jest komisarz Betti (Maurizio Merli). Ale nawet on rozkłada bezradnie ręce w zderzeniu z biurokratyczną machiną, która de facto chroni kryminalistów. W obliczu opieszałości wymiaru prawa, grupa zatroskanych obywateli decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce… Jeśli ślepo wierzycie popkulturowej spuściźnie, to na pewno przez lata byliście przekonani, że światowymi centrami przestępczości były Nowy Jork lat 70. albo Miami dekadę później (tudzież Detroit – kiedykolwiek w czasie…). Tymczasem okrutna prawda była przed nami skutecznie ukrywana: jak dowodzi obraz Marino Girolamiego (twórcy m.in. Zombi Holocaust [1980]), przestępcza bezkarność to tak naprawdę domena Wiecznego Miasta. Nikt tu nie może się czuć bezpiecznie, czy to na ulicy, czy też w domu. Gwałty, strzelaniny, rozboje – to chleb powszedni stolicy Włoch. Co ciekawe, tutejsi bandyci specjalizują się głównie w napadach na supermarkety i autobusy (wiadomo, gdzie największa kasa…), ewentualnie wyrywają staruszkom torebki. Niemniej, patrząc na to, co się dzieje, trudno się dziwić, że komisarzowi Bettiemu burzy się krew. A że walka z plugastwem to syzyfowa robota, niestrudzony glina zmuszony był powrócić na ekran jeszcze dwukrotnie. Violent Rome nieoczekiwanie okazało się być bowiem ogromnym przebojem, co przesądziło o realizacji kolejnych części przygód, z akcją umiejscowioną kolejno w Neapolu i Turynie. Niby po trosze makaroniarska odpowiedź na Życzenie śmierci (1974), posiada jednak własny styl i charakter. W przeciwieństwie do wielu „pochmurnych” przedstawicieli kina spod znaku Italo-crime, znajdziemy tutaj sporo humoru, który skutecznie tonuje grozę przedstawianych wydarzeń. Główny bohater to z kolei stróż prawa, jakiego chcielibyśmy mieć na „dzielni”: nie żaden bezmyślny brutal, a pragmatyczny facet, który wie, kiedy należy docisnąć pedał, a kiedy wykorzystać wrodzony zmysł dedukcji. Jakby tego było mało, czuję się wysoce zobligowany wspomnieć, że w pakiecie dostajemy również pierwszorzędnie zrealizowany pościg samochodowy, którego nie powstydziliby się ani Frank Bullitt, ani „Popeye” Doyle. Masa frajdy!


1975 – Without Trace (reż. Mario Caiano) – Rafał Boguta

Policja w Rzymie prowadzi sprawę zaginięcia nastoletniej córki szanowanego profesora. W trakcie śledztwa na jaw wychodzą szczegóły, o których nie wszyscy chcieliby wiedzieć… Trzeba pamiętać, że filmy polizieschi to nie tylko walory czysto rozrywkowe, ale i barometr społeczny reagujący na bieżące wydarzenia z pierwszych stron gazet, takie jak porwania dzieci tamtejszych milionerów, przestępczość zorganizowana, prostytucja nieletnich czy terroryzm. Nie inaczej jest w tym przypadku, choć film nie jest typowym przedstawicielem nurtu Eurocrime. Without Trace to dość rzadki przykład hybrydy gatunkowej, tematycznie będący bliskim krewnym opisywanego wyżej What Have They Done to Your Daughters?. Zamiast wymiany ognia z bandytami lub szaleńczych pościgów, przez większość czasu obserwujemy rozwijające się żmudne śledztwo, policyjne poszukiwania, wizyty  w kostnicy albo techników przy pracy, zaś pod koniec atmosfera i styl zaczynają chwilami przypominać filmy giallo. Historia, mimo że nie należy do tych wysokooktanowych, jest wciągająca i porządnie zrealizowana. Dodatkową zachętą może być też obsada. W filmie występują tacy wyjadacze ekranu jak Enrico Maria Salerno, Antonio Sabato, Elio Zamuto, Marino Masé czy Gabriele Ferzetti mający na koncie jedyną w historii rolę teścia samego Jamesa Bonda. A jeśli już o 007 mowa, to policjantkę gra tu Luciana Paluzzi, dziewczyna Bonda w filmie Thunderball (1965). W ucho wpada dość intrygująca muzyka Lallo Goriego, w typowym dlań perwersyjno-niespokojnym stylu. Without Trace to film dość niekonwencjonalnie skonstruowany, ale stanowiący bardzo dobry dowód na to, jak bardzo wszechstronne były włoskie sensacje i kryminały w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jeśli ktoś jednak poczuje niedosyt, spieszę odesłać do innych, bardziej tradycyjnych w formie polizieschi wyreżyserowanych przez Mario Caiano: Bloody Payroll (1976) i Weapons of Death (1977).


1976 – The Big Racket (reż. Enzo G. Castellari) – Simply

,,Idiotyczny , faszystowski, zboczony film!”. Tak po premierze ,,nowego Castellariego” pisali zbulwersowani włoscy krytycy, przyznając jednocześnie najwyższe noty technicznej stronie przedsięwzięcia. Inwencja wykonawcza i bitewny rozmach zmasowanych strzelanin i bijatyk tak się spodobały, że okrzyknięto je najsprawniej nakręconymi scenami tego typu, jakie znalazły się w filmie nieamerykańskim, a Castellari dorobił się etykietki ,,włoskiego Peckinpaha”. Zapracował na nią nie tylko świetnym rzemiosłem, westernowym dorobkiem i zamiłowaniem do zwolnionych zdjęć, ale i podobną jak u Amerykanina swobodą, z jaką na swojej drodze artystycznej przesiadł się z wierzchowca za kierownicę samochodu (i z powrotem – jeszcze w tym samym roku powstanie kultowy Keoma). W The Big Racket, Castellari brnie dalej w nurt vigilante (samoobrona obywatelska), który do kina poliziottesco wprowadził wraz z kontrowersyjnym Street Law (1974). Tam szary obywatel wyręczał niewydolny wymiar sprawiedliwości, biorąc sprawy we własne ręce. Tu ,,jedynym sprawiedliwym w Babilonie” jest komisarz Nico Palmieri (Fabio Testi), prowadzący nierówną walkę z doskonale zorganizowanym syndykatem, wymuszającym haracze na rzymskich sklepikarzach i restauratorach. Ludzie boją się z nim współpracować. Gdy zaczniesz ,,strzelać z ucha”, bandyci mogą dopuścić się zbiorowego gwałtu na twojej nieletniej córce (ze skutkiem śmiertelnym). Mogą też złożyć wizytę w mieszkaniu, zmasakrować cię do nieprzytomności, po czym gwałcić po kolei twą kobietę, skąpać ją w swojej urynie, a następnie oblać benzyną i spalić żywcem na twoich oczach. Wszystko to reżyser serwuje z całą drastycznością szczegółu, ale kino poliziottesco to w końcu nie rozrywka dla panienek z dobrych domów (płci obojga). Co uderzające, bandyci czerpią nieskrywaną radość ze swego okrucieństwa, dokonywanego z uśmiechem na ustach. Katując bliźnich czują, że żyją. Natomiast ludzie czyści moralnie i uczciwi (znakomici Renzo Palmer i Orso Maria Guerini), po wspomnianych doświadczeniach zmieniają się w psychopatyczne, wypalone wraki z autodestrukcyjnym obłędem w oczach. Współczujemy im, ale jednocześnie balibyśmy się usiąść obok kogoś takiego w kinie. Duchowo-emocjonalne kalectwo skazuje ich na społeczne wykluczenie, alternatywą pozostaje już tylko śmierć. Zwolniony dyscyplinarnie przez skorumpowane szefostwo komisarz werbuje samozwańczy team z żądnych zemsty ofiar i byłych przestępców, fundując zwyrodniałej bandzie ,,ostateczne rozwiązanie” na swoich warunkach. W apokaliptycznej, końcowej krwawej łaźni nie będzie zwycięzców. Roztrzaskujący w jałowym geście swojego shotguna o beton Fabio Testi, z grymasem nienawiści zastyga pośród ognia i trupów w finalnej stop klatce, niczym Tatsuya Nakadai w Mieczu Zagłady (1966). Ta walka nie skończy się nigdy.


1976 – Colt 38 Special Squad (reż. Massimo Dallamano) – Rafał Boguta 

Turyński gliniarz, inspektor Vanni (Marcel Bozzuffi), podczas wymiany ognia z grupą wyjątkowo niebezpiecznego zbira, niejakiego Marsylczyka (Ivan Rassimov), zabija mu brata. Bandyta w odwecie z zimną krwią morduje żonę policjanta, w dodatku na oczach syna. Vanni na polecenie przełożonych zostaje szefem ekipy specjalnej, która wyposażona w potężne kolty i poddana serii treningów ma rozprawić się z nieobliczalnym bandytą i jego gangiem. Tymczasem Marsylczyk trzyma w szachu cały Turyn, faszerując miasto siedemdziesięcioma kilogramami kradzionego dynamitu i żądając w zamian niebotycznego okupu w diamentach. Na firmamencie policyjnego gatunku rodem z Włoch Colt 38 Special Squad jest tytułem zdecydowanie się wyróżniającym. To kawał soczystego kina pełnego nieprzyzwoicie gwałtownej przemocy, strzelanin, dynamicznych pościgów, kraks, czy niespodziewanych eksplozji. Film wzbogacony jest klasyczną, melodyjną i rytmiczną muzyką Stelvio Ciprianiego (z gościnnym udziałem ekscentrycznej artystki Grace Jones) oraz nastrojowymi zdjęciami z użyciem filtra gwiazdkowego, zwłaszcza podczas nocnych scen pościgów. Nie brakuje też wysmakowanych i eleganckich wnętrz, co jest wizytówką każdego włoskiego filmu bez względu na gatunek. W zasadzie od pierwszej do ostatniej minuty jest tu wszystko co potrzebne, by móc rozkoszować się gatunkowym produktem wysokiej jakości. Jaskrawym punktem obsady jest przede wszystkim specjalista od czarnych charakterów Ivan Rassimov, który jak zwykle doskonale wpasował się w postać bezwzględnego i przebiegłego terrorysty. Przekonująco wypadł też znany m.in. z Francuskiego łącznika Marcel Bozzuffi jako komisarz Vanni, który kilka lat później grał też w roli dystyngowanego bandyty w jedynym poliziesco Lucio Fulciego Contraband (1980). Warto też wspomnieć, że jeden z członków specjalnej ekipy policyjnej, Riccardo Salvino, rok później wystąpił w sztandarowym dziele kina moralnego niepokoju, czyli Barwach ochronnych Krzysztofa Zanussiego. Włoszczyznofile na pewno rozpoznają też w drugoplanowej roli Franco Garofalo, naczelnego pajaca ze słynnej włoskiej zombie-tandety Hell of the Living Dead (1981) Bruno Mattei. Dla uznanego reżysera i operatora Massimo Dallamano Colt 38 Special Squad okazał się być ostatnim filmem w karierze. Niemal cztery miesiące po premierze,  jesienią 1976 roku, zginął w Rzymie w wypadku samochodowym. Pożegnał się jednak naprawdę godnie i w doskonałym stylu. Podobny do Colt 38 Special Squad wątek fabularny z tajną grupą policyjną, także z Bozzuffim w analogicznej roli, podejmie niedługo później Domenico Paolella w filmie Stunt Squad (1978).


1976 – Knell, The Bloody Avenger (reż. Alfonso Brescia) – Kuba Haczek

Po tych wszystkich spektakularnych tytułach i wielkich hitach opisywanych powyżej czas najwyższy na odpoczynek przy czymś mało znanym i rzadko polecanym.  Dzwoneczek, Krwawy Mściciel to zapomniane nawet przez fanów gatunku szalone poliziottesco w klimatach kina zemsty. Tytułowy bohater to Dan Caputo (George Eastman), który wyrusza do Nowego Jorku w poszukiwaniu zabójców ojca, byłego oficera policji układającego się z mafią. Morderstwa dokonała szajka pod dowództwem niejakiego Mallory’ego (odpychający w swej obleśności Ugo Bologna). Nasz bohater w ramach swej wendety pomysłów ma co niemiara, łącznie z różnymi wybuchowymi zabawkami (posiada pozwolenie na polowanie na rekiny, dzięki czemu po kieszeniach upycha przeróżne granatniki, atakując znienacka przeciwników). Partneruje mu Jack Palance w roli walczącego o przywództwo w mafii gangstera Duke’a. W rytm dość przyjemnie jazzującej ścieżki dźwiękowej przemierzamy z bohaterami mroczne uliczki, kluby ze striptizem i inne lupanary, gdzie czai się zło, korupcja i rozpusta (Nowy Jork udawały studia De Paolis). I choć jest naprędce zmontowane i pełne niezamierzenie komicznych scen, jako eskapistyczne kino akcji Knell, the Bloody Avenger ogląda się z wypiekami na twarzy. Co chwilę dochodzi do bójek, strzelanin, pościgów i wszelakich eksplozji. Reżyser nie daje nam chwili wytchnienia, prowadząc całość w stronę efektownego finału, nakręconego na opuszczonym strychu. Obraz pozostaje znany w wąskim kręgu, czego nie zmieni zapewne jedyna dostępna kopia w fatalnej jakości. Poleca się na wieczór w męskim gronie wszystkim miłośnikom tej bardziej plugawej włoszczyzny.


1976 – The Last Round (reż. Stelvio Massi) – Wongo

Zwykło się uważać, że włoskie kino policyjne lat 70. wyewoluowało z rozkwitających we wcześniejszej dekadzie spaghetti westernów, przybierając formę bardziej przystającą do nowych, brutalnych realiów. Tak nawet twierdzili sami twórcy, ale samo odnalezienie jakichś bardziej bezpośrednich zapożyczeń zazwyczaj nie było łatwe. Niemniej wśród powstających produkcji trafiały się też filmy zarówno silnie zakorzenione stylistycznie w spag-wescie, jak i czerpiące garściami z konkretnych westernowych poprzedników. The Last Round, podobnie jak Za garść dolarów (1964) Sergia Leone, to obraz zbudowany na schemacie znanym ze Straży przybocznej (1961) Akiry Kurosawy (czy jak kto woli – Krwawego żniwa Dashiella Hammetta). Przybyły z Sycylii na północ kraju Marco (Carlos Monzón, argentyński bokser wagi średniej) trafia w sam środek konfliktu toczonego przez dwa rywalizujące o kontrolę nad miastem gangi (w roli jednego z bossów Luc Merenda). Zgodnie z tradycją, zacznie lawirować między wrogimi stronami dążąc do osiągnięcia własnego celu. Będzie nim zemsta za popełnioną w przeszłości zbrodnię, wspomnienie której przywołuje melodia noszonej niczym relikwia pozytywki – pułkownik Mortimer (Za kilka dolarów więcej [1965]) nisko się kłania.  Nim dojdzie do ostatecznego wyrównania rachunku krzywd, bohater zbierze srogie wciury, stanowiące charakterystyczną dla spag-westu, a praktycznie niespotykaną w poliziottesco, parafrazę ofiary chrystusowej – tutaj, niczym w  Django (1966) Sergio Corbucciego, w metaforycznej formie okaleczenia dłoni. Sama postać protagonisty może kojarzyć się zarówno z późniejszym rodriguezowym El Mariachim (1992), jak i wywodzącymi się z meksykańskiego chłopstwa bohaterami makaroniarskich westernów, takimi jak np. Cuchillo z dylogii Sergia Sollimy (The Big Gundown [1966] oraz Run, Man, Run! [1968]). To drugie skojarzenie może być o tyle zasadne, że Marco również doskonale włada nożem. Tłumaczy, to co prawda tym, że „nóż robi mniej hasłu”, ale – jak się później okaże – owo narzędzie będzie raczej pełnić formę rytualnego artefaktu, pozwalającego wymierzyć cios złu, które ongiś nim się posłużyło. Gdybym napisał, że ten pomysł przypomina mi w pewien sposób motyw z wetkniętą w usta harmonijką z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968), to pewnie zostałbym już oskarżony o nadinterpretację.


1976 – Violent Naples (reż. Umberto Lenzi) – Caligula von Kömuda

Commisario Betti powraca! Przetransferowany do Neapolu, będzie musiał zmierzyć się z tamtejszą mafią, dowodzoną przez bezwzględnego bossa zwanego „Comandante”. Wymuszenia są tu na porządku dziennym, właściciele małych biznesów wciąż borykają się z gangsterskim terrorem, a policja – jak to policja – patrzy na wszystko przez palce… Co tu dużo gadać: Lenzi delivers! Fabuła jest tu nawet bardziej uproszczona, niż w przypadku Violent Rome, ale za to dzieje się dużo i szybko. Poziom przemocy jest wysoki: oprócz niezbędnych strzelanin z dużą ilością czerwonej farby, dostajemy trzy konkretnie mocne sceny, które dowodzą, że w Zatoce Neapolitańskiej nie ma opcji „zmiłuj”. Camorra się nie patyczkuje, toteż i signore Betti musi podjąć wyjątkowe środki. Twórca Cannibal Ferox (1981) po raz kolejny udowadnia, że gdzie jak gdzie, ale w formule Euro-Crime czuje się jak ryba w wodzie. Z cokolwiek przechodzonej formuły „twardy glina vs. bandycki świat” wyciska siódme poty, oferując karkołomne jazdy kamery wąskimi uliczkami (vide: pościg filmowany z perspektywy kierownicy motoru) czy rozprawę z rzezimieszkiem na pokładzie tramwaju (tutaj właśnie będzie ekstremalnie). W obsadzie, obok Maurizio Merliego, mamy Johna Saxona, Guido Albertiego, Silvano Tranquiliego oraz Barry’ego Sullivana, można więc mówić o swoistym dream teamie w ramach nurtu. Jest też dawka (potrzebnego) patosu i wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa (Franco Micalizzi – Tarantino approves), na czele z szumiącym hipisowskim Latem Miłości Man Before Your Time. Pod wieloma względami lepsza, bardziej „wypasiona” wersja Roma Violenta, półtorej godziny wysokooktanowej akcji, która sprawia, że zaczynasz powątpiewać, czy aby na pewno południe Włoch to dobry wybór na spędzanie wakacji z rodziną.


1976 – Young, Violent, Dangerous (reż. Romolo Guerrieri) – Mariusz Czernic

Liberi Armati Pericolosi, czyli „Wolni, uzbrojeni, niebezpieczni” to oryginalny tytuł filmu, który właściwie mówi wszystko. Angielski tytuł dodaje, że bohaterami są ludzie młodzi, co nie jest bez znaczenia. Luis, Joe i Blondie to dobrzy chłopcy, jak mówi dziewczyna jednego z nich. Chcą tylko się zabawić w kowbojów, ale ich colty nie okazują się plastikowymi zabawkami. Po napadzie na stację benzynową, w którym ginie czterech ludzi, stają się celem policyjnego pościgu. Odgrywany przez Tomasa Miliana komisarz to biurokrata, a nie dynamiczny człowiek czynu. Kiedy młoda dziewczyna daje mu cynk o napadzie, ten początkowo nie daje wiary – pokazuje jej akta pełne fałszywych oskarżeń wysuwanych przez zazdrosne żony i zdradzonych mężów. Nie może zlekceważyć doniesienia i pojawia się na miejscu, aczkolwiek domyśla się (ma nadzieję), że nic się nie wydarzy. Mamy tu jednak do czynienia z rasowym poliziottesco, więc gliniarz będzie musiał kroczyć ścieżką, która jest usłana trupami. Zło ujawnia się w postaciach młodych buntowników, którzy próbują przełamać rutynę dnia codziennego. Nie ma jednak czasu, by zastanawiać się, jakie czynniki wpłynęły na ich zachowanie. Zuchwałość bandytów przekracza granice, rozsądek przestaje mieć znaczenie, a palce tracą kontrolę i coraz częściej pociągają za spust. Scenariusz zmajstrował mistrz gatunku Fernando Di Leo, który poprowadził intrygę z właściwym dla siebie wyczuciem, wprowadzając dużo akcji, ale nie zapominając o bohaterach. Nieźle sobie radzą aktorzy, szczególnie młodzi, bo dla Tomasa Miliana był to raczej odpoczynek od bardziej wymagających wyzwań. Stefano Patrizi, Benjamin Lev i Max Delys, czyli aktorzy pierwszoplanowi, sprawdzili się jako ludzie, których na pozór różni wszystko, ale mimo to tworzą zgraną ekipę… Reżyser Romolo Guerrieri jest bratem Marino Girolamiego i wujkiem Enzo G. Castellariego, którzy też kręcili udane poliziotteschi. Guerrieri jest także twórcą The Police Serve the Citizens? (1973), innego znakomitego dzieła z omawianego gatunku.


1977 – The Heroin Busters (reż. Enzo G. Castellari) – Marcin Zembrzuski

Po srogim rozpierdolu, jaki zafundował publiczności w The Big Racket, Enzo G. Castellari postanowił trochę zwolnić tempo i przestać siać zgorszenie. Wrócił więc do spokojniejszego, pseudo-realistycznego opowiadania spod znaku swoich pierwszych obrazów policyjnych, tj. High Crime (1973) oraz Street Law (1974). A przynajmniej tak się przez jakiś czas wydaje, bo ostatnie pół godziny The Heroin Busters okazuje się być jedną wielką sekwencją finałową, składającą się z licznych scen potyczek i pościgów, a wieńczoną swoistym pojedynkiem… samolotów! Ale zacznijmy od początku. Co w kontekście już kostniejącego wtedy gatunku odświeżające, film prezentuje siatkę rzymskich dilerów narkotykowych, działających na skalę międzynarodową, oraz agenta Interpolu Marka Hamiltona (David Hemmings), który z pomocą włoskiej policji próbuje ich posadzić za kratkami. Właściwa akcja filmu zaczyna się jednak wraz z przybyciem do miasta Fabia (sympatyczny jak zawsze Fabio Testi), heroinowego dilera, któremu marzy się wspięcie na sam szczyt narkotykowego biznesu i któremu – niemalże niczym bohaterowi spaghetti westernu – przyjdzie grać na nosie obu wspomnianym grupom. Do momentu finalnego wybuchu eskapizmu największym walorem filmu jest sama muzyka, skomponowana przez kultowy zespół Goblin, który zaprezentował zarówno typowe dla konwencji funkujące kawałki, jak i utwory dosyć mroczne, przywodzące na myśl kino grozy i tym samym w pewnych miejscach czyniące atmosferę opowieści bardzo gęstą. Środowisko handlarzy i ćpunów ukazane zostało z uroczą naiwnością i dydaktyzmem (pamiętajcie dzieci, droga na dno zaczyna się od palenia jointów!), jednak okazjonalne ekranowe okrucieństwo (rezultat portretowania tych pierwszych jako możliwie najpodlejszych skurwysynów, a tych drugich jako żałosnych przegrańców bez jakiejkolwiek przyszłości) nie pozwala się z tego śmiać. Powiedzmy. Szkoda tylko, że wraz z ograniczeniem liczby scen akcji w pierwszej godzinie filmu przyszła też niemal całkowita rezygnacja z ujęć slow-motion. Wszakże Castellari, stosując je na przestrzeni lat stopniowo coraz częściej i coraz bardziej pomysłowo, stał się ich prawdziwym mistrzem, tym samym rzeczywiście zasługując na miano „włoskiego Peckinpaha”. Innymi słowy, tutaj sam pozbawił się jednego ze swoich największych atutów (ostatecznie pojawiają się ledwie dwa takie fragmenty). Strach pomyśleć, jak dobrym „policyjniakiem” mogło być The Heroin Busters, gdyby miało jeszcze takiego asa w rękawie! W końcu i bez tego to solidny kawał gatunkowej włoszczyzny.


1977 – Highway Racer (reż. Stelvio Massi) – Kuba Haczek

W głównej roli tego znakomitego akcyjniaka błyszczy Maurizio Merli jako rozgorączkowany i nerwowy policjant Marco Palma z ksywą Szaleniec, którą dostał dzięki swym pościgom samochodowym za kryminalistami. Marco nie uznaje półśrodków, nie umie zdjąć nogi z gazu, przez co powoduje więcej wypadków niż łapie bandziorów. Po kolejnym skasowaniu policyjnego wozu (zastępca Merliego, kaskader Remy Julienne, na planie zezłomował 18 samochodów!), policjant żąda od swojego przełożonego, Tagliaferriego, podrasowania bryki, gdyż ta nie ma szansy ze stuningowanymi wozami bandytów. Ci, w międzyczasie, pod przywództwem Il Nizzardo (Angelo Infanti) napadają na banki, realizując skoki w pomysłowy sposób, używając do napadów dwóch identycznych samochodów o tych samych numerach. Po serii niepowodzeń Tagliaferri załatwia Palmie wypasione Ferrari, którą razem tuningują, oraz szkoli młodszego kolegę, przekazując mu całe swoje doświadczenie potrzebne do dopadnięcia szajki (w przeszłości był zasłużonym kierowcą policyjnym). Highway Racer to przepełnione akcją po brzegi, „rozrywkowe” poliziottesco w najlepszym znaczeniu tego słowa. Od samego początku zostajemy wrzuceni w wir ulicznych pościgów, napadów na banki i policyjnego śledztwa, przez co napięcie nie siada ani na chwilę. To też początek współpracy między Merlim a Massim, która zaowocowała sześcioma wspólnymi filmami. Włoski tytuł obrazu, Poliziotto Sprint, odnosi się do przydomku policjanta Armando Spatafory, który był pierwowzorem  postaci granej przez Merlego. Film był wielkim hitem we Włoszech w 1977 roku, czemu zapewne pomogła niska kategoryzacja wiekowa i popularność u ówczesnej młodzieży, dla której Merli z miejsca stał się idolem.


1977 – Mad Dog Killer (reż. Sergio Grieco) – Simply

Fragment tego filmu pojawia się w Tarantinowskiej Jackie Brown (1997), a jeden z jej bohaterów myli Helmuta Bergera z Rutgerem Hauerem. Zaraz zostaje fachowo poprawiony przez dziewczynę (w tym momencie porte parole reżysera-maniaka obskurnej ,,włoszczyzny”). To właśnie przerażająca rola Bergera zapewniła tej tyleż solidnej, co rutyniarskiej produkcji kultowy status wśród fanów włoskiego kina eksploatacji. Po śmierci swego mentora, przyjaciela i kochanka Luchino Viscontiego, austriacki aktor wpadł w depresję i grał, co popadło, choć i wcześniej zaliczał podejrzanego sortu ścierwa (Mammut in Nebbia Fosforescente1975). Pierwowzorem głównego bohatera filmu był znany z serii zuchwałych napadów rabunkowych gangster Renato Vallanzasca, zwany Pięknym Rene, bożyszcze kobiet i stały bywalec pierwszych stron włoskich tabloidów w latach 70. Aresztowany nomen omen w Walentynki 1977, w więzieniu zasypywany był listami od zakochanych wielbicielek, niczym nasz Kalibabka. Weteran kina awanturniczego i peplum Sergio Grieco akcję filmu zbudował wokół kilku najbardziej spektakularnych wyczynów Vallanzasci (tu pod nazwiskiem Nanni Vitali), jak brawurowa ucieczka z więzienia, nieudany ,,skok życia”  i późniejsze przebranżowienie się na kidnaping. Jednak w  interpretacji Helmuta Bergera nie sprawia on wrażenia uciekiniera z pierdla, a raczej z psychiatryka o zaostrzonym rygorze. Wykreowanego przez media na czarującego brutala Vallanzascę aktor przerobił na sadystyczne, toczące pianę monstrum, zionące nienawiścią do świata i życia w ogóle. Dzięki kreacjom choćby Tomasa Miliana w Almost Human czy Joe Dallesandro w Fango Bollente (1975) antybohaterski bestiariusz kina poliziottesco z pewnością ma się czym poszczycić, ale takiego potwora jak Nanni Vitali jeszcze w tym gatunku nie było. Typa, który go wydał policji, Vitali masakruje równo od południa do nocy, z krótką przerwą, by zgwałcić w krzakach jego kobietę (Marisa Mell, w tym czasie narzeczona Bergera), po czym oblawszy żrącym wapnem, zakopuje żywcem. Porwaną siostrę ścigającego go gliniarza (Richard Johnson) namiętnie kroi brzytwą, nieczuły na wyraźne sygnały syndromu sztokholmskiego, majaczące w jej oczach. Berger świetnie wykorzystując kontrast między swoją klasyczną urodą, a bestialstwem Vitaliego, odgrywa te sceny z nieopisaną furią, patrząc jednocześnie w kamerę, jakby chciał swą nienawiścią objąć cały rodzaj ludzki z widzem łącznie. Końcowy triumf sprawiedliwości wypada przy tym wszystkim strasznie blado, niczym doklejone pro forma umoralniające finały w powieściach Markiza De Sade.


1980 – Contraband (reż. Lucio Fulci) – Oskar Dziki

Kontrabanda to jedyny krok Lucio Fulciego na teren tego gorzko-cynicznego gatunku. Powstały pomiędzy Zombi 2 (1979) a Miastem żywej śmierci (1980) oraz u schyłku włoskiego kina policyjnego, film Fulciego to chyba najkrwawsze rozliczenie się z Latami Ołowiu, jakie zrodziła włoska ziemia. Branżowa prasa nie szczędziła porównań do Francuskiego Łącznika, choć w praktyce jedynym punktem wspólnym tych dwóch produkcji był aktor Marcel Bozzuffi. Będący pod butem Camorry Neapol to u Fulciego istne piekło na ziemi, gdzie ludzkie życie znaczy tyle, co splunięcie głównego bohatera podczas rutynowego przerzutu tytoniu w obskurwiałych dokach. Podczas takowego procederu Luca (Fabio Testi), do spółki z bratem Mickey’em (Enrico Maisto), traci drogocenną kontrabandę popadając tym samym w konflikt z francuskim baronem narkotykowym. Ubrany w złowieszcze zdjęcia Sergio Salvatiego i syntezatorowe brzmienia Fabio Frizziego film zdecydowanie wyróżnia się na tle innych, popularnych produkcji nurtu, mając więcej wspólnego z wiodącymi tytułami kontrowersyjnego reżysera, aniżeli obrazami, jakie tworzył choćby Umberto Lenzi. Dla przykładu, w pewnej scenie zmuszony do walki Luca zabija jednego ze swoich napastników, który następnie wpada do bulgoczącego dołu wypełnionego wapnem. Ponure żwirowe wydmy i mglista, wypełniona parą atmosfera sugerują wręcz, że poległy mafiozo zmartwychwstanie zaraz pod postacią łaknącego mięsa zombie! Kamera z niezdrową fascynacją raczy nas zbliżeniami na wszelkie rany kłute, cięte i postrzałowe, a niewinna twarz Ivany Monti potraktowana zostaje palnikiem acetylenowym. Choć Kontrabanda zaspokoi wszystkich spragnionych gwałtownej i krwawej rozrywki, doszukać się można w dziele Fulciego pewnego punktu przełomowego dla jego kariery. Od tego momentu twórca ten odda się całkowicie, choć z kilkoma wyjątkami, krwawej makabresce zapisując się na stałe w świadomości publiki jak Ojciec Chrzestny Kina Gore! A samo poliziottesco? Cóż, w drugiej połowie lat 70. gatunek konsekwentnie tracił na popularności, a w latach 80. był już wymarły. W tym kontekście Kontrabanda stanowi jego godny nagrobek.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*