Niniejszego tekstu tytuły alternatywne: „Zamiast cierpieć na Tarkowskim, weź wyluzuj przy porządnym mordobiciu”, „Szukając wpływów spaghetti westernu na kino azjatyckie”
Ostatnio zacząłem oglądać hongkońskie filmy kung-fu oraz wuxia z lat 60. i 70. (a także słuchać powstałego niejako dzięki nim Wu-Tang Clanu częściej niż kiedykolwiek wcześniej). I w zasadzie teraz nie mogę przestać. Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego wieczora, po dniu niekoniecznie lekkim, postanowiłem odprężyć się przy Jednorękim Bokserze (Du bei chuan wang 1972), którego ultra-campowy trailer kilka miesięcy wcześniej zobaczyłem i natychmiast wielce polubiłem (patrzcie jakie cudo: tinyurl.com/k2yt5b2). Fabuła jest oczywiście pretekstowa, całość to nic więcej, jak półtoragodzinna napierdalanka, pełna odgłosów ciężkich przedmiotów uderzających o podłogi i ściany (znaczy się odgłosów ciosów), przeróżnych okrzyków bojowych należących do mniej czy bardziej kiczowatych postaci (główny szwarccharakter jest długowłosym, odzianym w czarne kimono i czarną pelerynkę właścicielem wampirzych kłów, które wystają mu nawet wtedy, kiedy ma zamkniętą buźkę), kretyńskich dialogów, a wreszcie już całkiem serio imponujących pojedynków, podczas oglądania których czułem się jak ćwierć-mężczyzna, którego wszystkie kości połamałby byle podmuch wiatru. W skrócie: zabawa pierwszorzędna, o ile tylko lubi się takie szaleństwa.
Niestety, w filmie tym znalazłem pewne wpływy spaghetti westernu (np. kontr-ujęcia na twarze mierzących się wzrokiem przeciwników, budujące napięcie przed rozpoczęciem finałowej walki) i wówczas przypomniałem sobie, że przecież włoszczyzna miała niemałe znaczenie dla ówczesnego kina azjatyckiego, od filmów samurajskich przez yakuza eiga po właśnie kung-fu. Postanowiłem więc sięgnąć po sequel Boksera. I to był poważny błąd, ponieważ Mistrz Latającej Gilotyny a.k.a. Jednoręki Bokser kontra Latająca Gilotyna (Du bi quan wang da po xue di zi 1975) to już kawał naprawdę zajebistego kina, przez które wsiąkłem w filmowy świat sztuk walki całkowicie. Ale zanim przejdę do paru zdań na temat tej z miejsca nokautującej pulpy, cofnijmy się na chwilę do lat 60.
Chang Cheh to reżyser, który ma na koncie około 100 filmów i który postrzegany jest jako jeden z najważniejszych twórców gatunkowego kina Hongkongu (dodajmy, że jego uczniem był inspirujący się nim później John Woo). W 1967 roku nastąpił wielki przełom tak dla jego kariery, jak i całego kina wuxia (czyli kung fu, ale nie z klepaniem się po mordach, lecz z rozcinaniem bebechów mieczami). Wtedy bowiem Cheh zrealizował wysmakowanego plastycznie Jednorękiego Szermierza (Dubei dao), którego wielki sukces przyczynił się do popularyzacji wprowadzonych doń elementów zaczerpniętych ze spaghetti westernu i chanbary. Nie znam starszych wuxia, więc może film ten miał jakichś protoplastów czy po prostu zapomnianych dziś konkurentów, ale – jak sądzę – wszystkie z tych nowych elementów to: tragizm bohatera, outsiderstwo, ambiwalencja moralna (częściowe anty-bohaterstwo), bezlitosne wyżynanie pozytywnych postaci, ekstrawagancja czarnych charakterów, brutalna przemoc oraz muzyka ewidentnie inspirowana kompozycjami Ennio Morricone (gitary!). Aby nie było niesprawiedliwie spaghetti-westernowo, dodajmy, że rok wcześniej reżyser popełnił film The Magnificent Trio (Bian cheng san xia), czyli bardzo wierny remake kultowej chanbary Hideo Goshy Trzech wyjętych spod prawa samurajów (Sanbiki no samurai 1964).
Innymi słowy, Cheh to jeden z tych twórców, dzięki którym odmienne gatunki tak bardzo potrafiły się wzajemnie przenikać (peplum, spaghetti western, chanbara, postapo, wuxia, kung fu – to wszystko to zbiory dosyć podobnych opowieści; jeśli jesteś fanem jednego z tychże gatunków, jest duże prawdopodobieństwo, że staniesz się entuzjastą pozostałych, o ile trafisz na odpowiednie tytuły i zaakceptujesz różnice między kolejnymi kostiumami, w jakie te opowieści są ubierane). Jak wyczytałem, Cheh był miłośnikiem twórczości Sergia Leone, jednak biorąc pod uwagę kluczowy w jego dziele motyw nagłego kalectwa bohatera oraz to, że w czasie scen akcji kamera natychmiast zdejmowana była ze statywu, aby dodać im odpowiedniego nerwu, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że tak samo cenił sobie westerny Sergia Corbucciego (i znowu: mogę się mylić, może było to już w wuxia wcześniej, ale jeśli dodamy dwa do dwóch…).
Jednoręki Szermierz osiągnął taki sukces, że Cheh stał się najważniejszym reżyserem pracującym dla słynnego studia Shaw Brothers, jego tragiczny bohater osiągnął status postaci kultowej i doczekał się jeszcze kilku opowieści (w tym występu w jednej z części samurajskiego cyklu o przygodach Zatoichiego), a odtwarzający go Jimmy Wang Yu rodzimą gwiazdą ekranu. I w tym momencie porzucamy pana Cheha (którego kolejne – zawsze co najmniej dobre – filmy obecnie katuję, więc jak czas pozwoli, to niedługo poświęcę mu jeszcze jakąś notkę), aby zająć się wspomnianym przed chwilą Jimmy’m.
Tenże średnio utalentowany aktor, ale wybitny łamacz kości, doprawdy niesamowicie rozprawiający się z przeciwnikami zaledwie jedną ręką, po kilku latach następnych sukcesów postanowił zostać reżyserem. I to właśnie on zrobił Jednorękiego Boksera – którego również zagrał – jego szczątkową fabułę bezwstydnie opierając na Szermierzu (z tym, że sam Szermierz fabułę miał dosyć rozbudowaną, kolega Jimmy po prostu powyciągał z niej kilka spośród najważniejszych motywów i [parafrazując je] zrobił rip-off na miarę filmowców makaroniarskich). Nie znam obrazów, które zrobił między pierwszą a drugą częścią przygód Boksera, ale jeśli zestawić ze sobą te dwa tytuły, to skok jakościowy jest naprawdę spory. W sensie, „jedynka” to rzecz, którą ogląda się głównie, żeby się trochę pośmiać, a przy okazji popodziwiać niesamowite zdolności fizyczne kolejnych „aktorów”. Tymczasem Mistrz Latającej Gilotyny, choć niewyzbyty humoru (acz już wcale nie tak durnego) i z fabułą niemalże tak samo skromną, zbyt wielu powodów do śmiechu nie daje, oferując przede wszystkim gatunkową samoświadomość autora.
Największym plusem jest postać tytułowego antybohatera: niewidomego starca, który udaje buddyjskiego mnicha, w rzeczywistości będąc typem ultimate badass motherfuckera. To praktycznie niezniszczalny brutal, za pomocą gilotyny przymocowanej do niekrótkiego łańcucha w mgnieniu oka ścinający swoim przeciwnikom głowy. Tak, tak, mamy tu gore (obecne w tego rodzaju kinie dzięki wcześniejszym dokonaniom Cheha), także to zupełnie – że się tak wyrażę – prawdziwe, obecne w scenie, kiedy podczas swojego treningu Mistrz postanawia uśmiercić kurę (Ruggero Deodato byłby dumny). Mało tego, odzienie zakrywające klatę Mistrza zdobi swastyka, która co prawda wpisuje się w symbolikę buddyjską, ale zdecydowanie nie wierzę, aby było to (jedynym) powodem jej pojawienia się. Zwłaszcza, że w soundtracku uświadczymy krautrock, tj. niemiecki proto-industrialny rock progresywny, a każde pojawienie się Mistrza ilustruje stale ta sama, mroczna, motoryczna i agresywna pieśń, która sprawia, że gość prezentuje się naprawdę niepokojąco (CHECK THIS OUT: http://tinyurl.com/pzbmauz). Ale o co w ogóle chodzi? Otóż w pierwszym filmie o swoich przygodach Bokser wykończył m.in. dwóch protegowanych Mistrza i teraz przychodzi pora na dokonanie przez starca zemsty. Sam Bokser nie zdaje sobie nawet sprawy z jego istnienia i wraz ze swoimi uczniami udaje się na lokalny turniej kung-fu. Zanim Mistrz w końcu dotrze na miejsce, widz ma okazję popodziwiać sporo naprawdę pomysłowych potyczek i postaci (jeden z wojowników częściowo, ale wyraźnie inspirowany jest leonowskim Człowiekiem z Harmonijką!). Kiedy zaś Mistrz w końcu dociera, okazuje się być człowiekiem-apokalipsą i całą do tego momentu prowadzoną opowieść natychmiast wywraca do góry nogami. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, bo choć fabuła jest prościutka, to ma naprawdę mocarną dramaturgię (i w dwóch scenach podszyta jest czystej wody surrealizmem), więc na koniec dodam tylko, że nasz szlachetny Jednoręki Bokser, wcześniej bardzo skutecznie rozprawiający się ze złem świata sztuk walki, nie ma z Mistrzem większych szans.
PS. W tym samym roku co Mistrz Latającej Gilotyny powstała też (o ile mi wiadomo, dużo spokojniejsza) Latająca Gilotyna (Xue di zi) w reżyserii Menga Hua Ho, ale nie wiem jeszcze, ile te tytuły mają ze sobą wspólnego, poza pewnym polityczno-historycznym punktem wyjścia.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
1 Trackback / Pingback