(Notatki z seansów)
Jeśli przynajmniej za dzieciaka jarałeś/aś się wrestlingiem i komiksami, lubisz kino grozy, a zwłaszcza jego campową i śmieciową odmianę, a do tego pałasz (jakąś) sympatią do meksykańskiej kultury… to i tak nie znaczy, że filmy o przygodach Santo (lub El Santo) Ci się spodobają. Ale jeśli nie Tobie, to komu?
Santo (wł. Rodolfo Guzmán Huerta) to najsłynniejszy z luchadorów (czyli zamaskowanych zapaśników) meksykańskiego lucha libre. Jego kariera trwała blisko 50 lat. W tym czasie stał się też bohaterem komiksów i przeobrażony został w superbohaterską ikonę lokalnego folkloru. Najważniejszym z jego nie-wrestlerskich zajęć było aktorstwo, choć w zasadzie ciężko jedno od drugiego oddzielić. Mowa bowiem o występach w niskobudżetowych filmach zapaśniczych, które zdominowały meksykańską kinematografię pop w latach 60. i 70. I w których, mimo że walczył on z zombiakami, mumiami, kosmitami czy po prostu różnymi kryminalistami, stale grał sam siebie, dumnie udając, że tak właśnie wygląda jego codzienne życie. Zawsze w masce, zawsze na straży porządku, zawsze ratując Meksyk od jakiejś zagłady.
Łącznie wystąpił w 52 filmach i zdaje się, że w większości (o ile nie we wszystkich) z nich jego ekspozycja polega na pokazaniu go podczas walki zapaśniczej, która trwa ok. 5 minut czasu ekranowego. W takim Santo vs. the Vampire Women (aka Santo vs. Mujeres Vampiro reż. Alfonso Corona Blake, 1962) – jednym z pierwszych istotnych, tj. udanych komercyjnie, filmów o przygodach napakowanego luchadora – pod kątem zdjęć oraz montażu walka ta wygląda prawie tak, jakby reżyserował ją Ed Wood. Co o charakterze całości mówi względnie dużo. Ale przyjrzyjmy się nieco bliżej temu kanonicznemu tytułowi.
Zaraz po walce nasz meksykański heros zostaje wezwany przez zaprzyjaźnionego profesora. Staruszek martwi się przepowiednią, wedle której Królowa Wampirów przebudzi się po 200 latach snu, porwie jego piękną córkę i wykorzysta jej ciało, aby… dołączyć do Szatana w piekle. Santo sprawuje więc funkcję ochroniarza dziewczyny, na którą wkrótce polować zaczynają wampirze sługi Królowej. Co również wygląda prawie tak, jakby było zrealizowane przez Eda Wooda. Pisząc wprost, film jest bezlitośnie ślamazarny i tandetny, aczkolwiek zapaleńców już liczących na wrestlingowy odpowiednik Planu 9 z kosmosu (1959) i innych Narzeczonych potwora (1955) muszę zmartwić, że z jednej strony zdarzają się jednak momenty rzemieślniczo udane, a z drugiej sporo tu statyczności.
Choć urokliwych pomysłów nie brakuje, nie ma tu ich jakiegoś szczególnego nagromadzenia i na najciekawsze fragmenty trzeba sobie poczekać. Ale warto. Wstęp przywodzi na myśl klasyczny horror gotycki, tyle że archetypiczne wiedźmy zamieniono na wampirzyce, a ich mięsem armatnim uczyniono napompowanych półnagich wampirów w pelerynkach. Jeden z nich podszywa się nawet później pod luchadora i wkracza na ring, by stoczyć morderczy pojedynek z Santo. Mało tego, kilku innych okazuje się później być… wilkołakami! Nie bardzo wiadomo dlaczego, jednak nie czepiajmy się szczegółów. Sam bohater, już po wielkim finale, w którym biega od trumny do trumny z pochodnią w ręce, odjeżdża w siną dal cadillakiem. I rzuca coś w stylu: „Wezwij mnie, kiedy trzeba będzie znowu walczyć ze złem”.
Takie proste i takie piękne. Niedziwne więc, że tylko kwestią czasu było sięgnięcie przeze mnie po kolejny tytuł promujący lucha libre, prawda?
Wybór padł na Santo vs. the Zombies (aka Santo contra los zombies reż. Benito Alazraki, 1961), który zapoczątkował w Meksyku całą tę modę na celuloidowe opowieści o zamaskowanych zapaśnikach. Jako że do premiery Romerowskiej Nocy żywych trupów było jeszcze 7 lat, przedstawionym tu zombiakom daleko do tych ze współczesnej popkultury. Mowa tu bowiem o małej armii martwych kryminalistów, głównie morderców i złodziei, ubranych w szaty przywodzące na myśl włoskie kino peplum i wyposażonych w broń pod postacią prętów rażących prądem (!). Ich ciała nie są choćby w najmniejszym stopniu nadgniłe. Poruszają się czasem zwyczajnie, a czasem najwyżej jakby lunatykowali, aczkolwiek, po pierwsze, jak na porządnych truposzy przystało, kule ich nie zatrzymują, a po drugie – są niezwykle silni. A choć prezentują się jak postaci zahipnotyzowane, zdarza im się ze sobą porozumiewać spojrzeniami czy poruszaniem głową. Wstrzykując im pewną tajemniczą substancję, do życia przywraca ich zamieszkujący podziemne laboratorium zamaskowany geniusz zbrodni, który następnie kontroluje je za sprawą przymocowanych do nich „elektronicznych pasków”, będących takim technologicznym cudeńkiem, że za ich pomocą mogą się nawet teleportować. Nie wiedzieć czemu, zwykle jednak wolą wyskakiwać przez okno.
Film zaczyna się od dwóch następujących po sobie, trwających dobre 11 minut, pojedynków zapaśniczych, którymi tytułowy bohater zdobywa pas mistrzowski lucha libre, a które potrafią naprawdę uśpić czujność widza. Właściwa akcja zaczyna się w momencie, kiedy trzy zombiaki dokonują skoku na sklep jubilerski. W międzyczasie dowiadujemy się, że pewien słynny profesor zniknął zaraz po powrocie z Haiti, gdzie badał kult voodoo. Jego sprawę prowadzi postać znana jako Detective Savage, do pewnego momentu jawiąc się jako główny bohater opowieści, a później prosząc o pomoc Santo i przedstawiając go jako „najlepszego sprzymierzeńca sprawiedliwości”. Ten zaś wkracza do akcji, kiedy grupka zombiaków atakuje sierociniec celem porwania dzieci, na których wspomniany wcześniej geniusz (odziany tak w kaptur-maskę, jak i długą pelerynę) zamierza przeprowadzać jakieś tajne eksperymenty. Później też zombiaki porywają innego luchadora, którego zbrodniarz morduje i wysyła na ring jako swojego umarlaka, aby zabił Santo w zapaśniczym pojedynku. Co za naiwniak!
Choć oglądanie tej tyleż sympatycznej, co nieporadnej tandetki zakrawa na pewien masochizm, jestem pod wrażeniem wyobraźni scenarzystów. O dramaturgii nie da się zbyt wiele dobrego powiedzieć, ale to nieważne. Absurdalność zaserwowanych pomysłów to najlepszy dowód na to, jak magicznym może być akt tworzenia, również w obrębie śmieciowej pulpy.
Inna sprawa, że powyższe filmy posiadają raczej pretekstowe fabułki. Ostatecznie chodzi w nich tylko o to, by ukochany przez publikę mięśniak prał po mordach kolejnych komiksowych czy cartoonowych złoczyńców z pogranicza kina grozy, fantasy i sci-fi. Nie jest więc zaskakującym, że w końcu wybrani scenarzyści przestali udawać, że mają jakąś historię do opowiedzenia. I w tym momencie przechodzimy do 1970 roku, kiedy to premierę miał obejrzany przeze mnie następnie Santo and Blue Demon Against the Monsters (aka Santo el enmascarado de plata y Blue Demon contra los monstruos reż. Gilberto Martinez Solares). Fabuła? A po co?
No dobra, trochę się zapędziłem. Jakaś tam szczątkowa fabuła jest. Zacznijmy jednak od tego, że, jak sam tytuł wskazuje, Santo nie jest tutaj jednym dzielnym luchadorem. Jego wielki celuloidowy sukces sprawił bowiem, że także inni wrestlerzy doczekali się własnych obrazów, a zdarzało się też, że filmowcy tworzyli zupełnie nowych, specjalnie na potrzeby wielkiego ekranu. W ten sposób widzowie zaczęli też oglądać przygody postaci o takich pseudonimach, jak Superargo, Superzan, Jaguar z Kolumbii, Blue Angel i wreszcie Blue Demon. Ten ostatni był stałym konkurentem Santo na zapaśniczym ringu i z czasem zaczął też niejako gościnnie pojawiać w jego filmach. Przeważnie jako jego najlepszy przyjaciel (zdarzało im się nawet wychodzić na podwójne randki i rozmawiać o swoich rozterkach sercowych), ale czasami też swoisty wróg.
Tak też ma się sprawa we wspomnianym filmie. Oto specjalizujący się w transplantacji mózgu szalony naukowiec (a w zasadzie jego szalony brat..) porywa z pomocą swojej demonicznej hordy Blue Demona, więzi go w swoim zamku i tworzy jego klona, którego zaraz nasyła na naszego herosa. A to ledwie czubek góry lodowej. Na usługach szaleńca są też Potwór Frankensteina, Mumia, Cyklop z Czarnej Laguny, Wilkołak, Kobieca Wampirzyca oraz hrabio-podobny jegomość prezentowany jako El Vampiro. Fabuła? To, co otrzymujemy, to dokładnie 82 minuty różnorakich walk w rytmie dynamicznego rock’n’rolla. Ewentualnie oglądamy jak, dla przykładu, El Vampiro obserwuje piękną kobietę idącą ulicą, aby się na nią po chwili rzucić i wyssać zeń trochę krwi. Czy coś tu nam więcej naprawdę potrzeba? Odpowiedź brzmi: pizzy, piwa i paru odpowiednich znajomych.
Santo i Blue Demon kontra potwory to kino oczywiście bardzo złe, ale rzecz w tym, że w byciu bardzo złym jest.. bardzo dobre! Głupi żart, wybaczcie, chociaż myślę, że dobrze oddający charakter tego tytułu. Jest idiotycznie, tandetnie i kuriozalnie, ale też bezpretensjonalnie, radośnie i tak komiksowo ekscentrycznie. Czysta zabawa.
Nie zdziwicie się więc pewnie, jak Wam wyjawię, że już planuję seans następnego obrazu ze świata meksykańskiego wrestlingu. Zdaje się, że będzie to Santo vs. Blue Demon in Atlantis (aka Santo contra Blue Demon e la Atlantida reż. Julian Soler, 1970), w którym pewien nazistowski naukowiec ukrywa się na Atlantydzie, gdzie planuje wskrzesić III Rzeszę. How cool is that?
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis