Znacie dobrze przepis na kino kultowe. Niekoniecznie jedyny możliwy, ale przeważnie się sprawdza. Nie mówię tu o żadnej „kultowości” w znaczeniu polskich marketingowców (reklama powrotu „kultowego” serialu Brzydula wciąż śni mi się w koszmarach) czy synonimu słowa „ikoniczne”. Pojawia się film, krytycy mieszają go z błotem, widownia ignoruje w kinach, po czasie pojawia się garść zapaleńców, którzy dostrzegają w nim coś, czego inni nie potrafili albo nie chcieli ujrzeć. Empty Man wszedł na ekrany amerykańskich kin w 2020, nic nie zarobił, a krytycy określili go mianem chałturki. Po pewnym czasie jednak coraz większa cześć internatów, na przekór opinii krytyków i procentów na Rotten Tomatoes, zaczęła o nim pisać w kontekście potencjalnego kultowego klasyka i filmu zwyczajnie niezrozumiałego. Czy słusznie? Przyjrzyjmy się temu bliżej.
Droga filmu na ekrany kin nie była usłana różami. Debiut filmowy Davida Priora, który do tej pory kręcił jedynie krótkometrażówki, a także występował jako… xenomorph w Obcym: Przebudzenie (1997), spotkał się z negatywnym odbiorem jeszcze przed własną premierą. Testowa widownia zawyrokowała, że Empty Man w wersji pociętej przez producentów nie nadaje się na wypuszczenie do kin. Zatroskana tym faktem wytwórnia pozwoliła wówczas reżyserowi na przywrócenie wyciętych scen do finalnego montażu, co zwiększyło metraż do ryzykownego czasu trwania 137 minut. Nie przywróciło to jednak wiary producentów w film, przez co nie zostały zorganizowane przedpremierowe dla krytyków – co w tej branży nie oznacza niczego dobrego. W tym samym czasie, imperium Myszki Miki kończyło przejmowanie wytwórni 20th Century Fox (mówię wam, w końcu doczekamy się czasów, w których Disney wykupi jakiś upadły kraj w Ameryce Południowej i przerobi na Disneyland) i w wyniku niedopatrzenia w gotowym produkcie widnieje, po raz ostatni w historii kina, stare dobre logo 20th Century Fox, a nie obowiązującej od tamtej pory nazwy 20th Century! Co dziwniejsze, jest to błąd, który do dzisiejszego dnia nie został jakkolwiek skorygowany.
Z marketingowego punktu widzenia porażka w box office nie powinna dziwić. Reklama praktycznie nie istniała, a zwiastun sugerował kolejny niewyróżniający się straszak dla nastolatków. No i ten nieszczęsny tytuł! Film oparty jest na podstawie serii komiksów o tej samej nazwie, jednak same komiksy nie należą do tych najbardziej rozpoznawalnych, więc co jako pierwsze nam przychodzi do głowy słysząc Empty Man? Nie wiem jak wy, ale ja od razu myślę o takich filmowych koszmarkach, jak Bye Bye Man (2017) czy Slender Man (2018). Jako potencjalny widz już jestem zmuszony założyć, że i tu będzie grupka nastolatków, która przywołała do życia jakieś monstrum z miejskiej legendy, które będzie się ich pozbywać jednego po drugim przy akompaniamencie jump scarów, aż w końcu ostatnia pozostała przy życiu osoba znajdzie jakąś lukę w starożytnej klątwie, aby bydlaka posłać do piachu. Oczywiście Jakiśtam Man wróci z krzykiem w ostatniej scenie filmu, bo trzeba zapowiedzieć sequel. Widownia, która poszła do kina oczekując takiego filmu mogła wrócić do domu jedynie z uczuciem rozczarowania, a ci, co mają inne oczekiwania wobec kina grozy, nie mieli żadnych wyraźnych powodów, żeby pójść na seans. Oczywiście za klapę finansową można obarczyć pandemię COVID-19, obostrzenia i zamknięcia większości kin w USA, ale jestem przekonany, że w normalnych warunkach efekt byłby identyczny.
Empty Man to jeden wielki, ale i niebywale intrygujący filmowy bałagan, który już na samym początku testuje naszą cierpliwość. Pierwszy akt może zapewne zniechęcić wielu z was do dalszego seansu, ale warto to przetrwać. Film zaczyna się od prologu, w którym grupa przyjaciół błądząc po górach Bhutanu odkrywa szkielet tajemniczej istoty, co ma dla nich tragiczne konsekwencje. Prolog jak to prolog, ale ten wydaje się być: po pierwsze, zbyt długi jak na intro (20 minut), a po drugie, zbyt oderwany stylistycznie od reszty filmu. Sprawia to, że możemy się zacząć zastanawiać, czy to fragment nigdy niedokończonego odrębnego filmu znalezionego gdzieś w mrokach piwnicy studia, które zaszantażowało twórcę, że albo użyje tego materiału w swoim filmie i jakimś cudem zbuduje wokół niego resztę fabuły albo nici z jego marzeń o reżyserii, a o angażu jako xenomorph może i tak już zapomnieć, bo Ridley Scott od lat preferuje CGI. Gdy akcja w końcu przenosi się do USA, to zaczynają spełniać się nasze najgorsze obawy względem filmu. Otóż paczka znajomych z liceum zamierza na własnej skórze przetestować, czy niejaki Empty Man to tylko i wyłącznie legenda miejska. W tym celu wybierają się na most po zmroku, żeby podmuchać w butelki i wypowiedzieć parę razy jego imię, ponieważ jest to jedyny sposób na jego przywołanie (sic!). Oczywiście zakapturzony maszkaron pojawia się i zaczyna polować na życie każdego z nich. Pojawia się uzasadnione przekonanie, że jednak zwiastuny nie kłamały, ale całe szczęście ten wątek zostaje expressowo odhaczony i tym sposobem przechodzimy do głównej części filmu, czyli prywatnego śledztwa byłego gliniarza Jamesa Lasombra (James Badge Dale) w sprawie zaginionej córki swojej przyjaciółki, co doprowadza go do tajemniczej new age sekty o nazwie Pontifex Institute. Od tego momentu fabuła trafia w końcu na właściwe tory.
Empty Man to trochę trzy filmy w cenie jednego, z czego właśnie ten trzeci dopiero przykuwa nas do ekranu. Pojawia się tutaj mariaż kina policyjnego z kinem grozy na wzór Egzorcysty 3 (1990) i mocno zapomnianego W Sieci Zła (1998), a atmosfera staję się tutaj gęsta, nieco odrealniona i niepokojąca. Znikają tanie strachy i wyświechtane tropy hororowe, przez co nasze zainteresowanie tą historią zaczyna pikować w górę. Zaczynamy również zauważać, że koślawy początek i dmuchanie w butelkę być może jest zarówno całkowicie intencjonalną zmyłką – zabawą z oczekiwaniami widzów, jak również niezbędną częścią zaskakująco misternej układanki. Niektóre z wątków wskazują na silne inspiracje twórczością samego Lovecrafta. Zlęknione spojrzenie na rozświetlone przez gwiazdy niebo, przebudzone przedwieczne bóstwo, tajemne sekty, człowiek jako jedynie bezwolna kukiełka miotająca się miedzy kosmicznymi siłami – na to wszystko jest tutaj miejsce. Czy to oznacza, że film się ugina pod napływem przeładowania różnego rodzaju koncepcji? Nagina się, czasem nawet i łamie, ale to właśnie świadczy o jego osobliwej magii. Sekwencja, w której Lasombra obserwuje z ukrycia taniec sekciarzy przy ognisku to być może najbardziej przerażająca scena i tak już wystarczająco przerażającego roku 2020. Ta jedna scena wystarczy, żeby dostrzec, że Prior może wnieść sporo do świata kina grozy, bo chłop ma zarówno warsztat, jak i kreatywność, a przede wszystkim wie jak wywołać trwogę bez uciekania do jump scarów.
W mojej ocenie Empty Man ma jak najbardziej potencjał na stanie się filmem kultowym w ciągu najbliższych lat. Spełnił pewne specyficzne kryteria, które go kwalifikują do tego szczególnego grona, a w dodatku, mimo swoich licznych problemów, nie sprawia wrażenia prefabrykowanego drive-thru horroru od dużego studia, jakimi jesteśmy karmieni od niezliczonej ilości lat. Włożony jest w niego zamysł, serce i przede wszystkim zapał debiutanta, który miejmy nadzieje, że nie zgaśnie przez warunki panujące obecnie w Hollywood.
Absolwent filmoznawstwa. Fanatyczny kinofil, nałogowy czytelnik i entuzjasta kultury lat 70-tych. Jego gust filmowy rozciąga się od niekwestionowanych arcydzieł kina po wszelkiego rodzaju filmowe śmietniki. Preferuje to drugie, i to zupełnie nieironicznie.
Bardzo dobra recka, trafia w punkt. Film mimo „wpadek” debiutanta daje radę, realizatorsko jest bardzo dobry, bardzo dużo tu eksperymentów dźwiękowych i wizualnych, jak i fabularnych.
Jeśli ktoś chce oglądnąć coś innego niż wysokobudżetowa hollywódzka sztampa, którą widział już nie raz pod innymi tytułami, to polecam.
Nie wiem czemu 😉 strasznie koresponduje mi ten tytuł z filmem Void z 2016 😉
No i nabrałem chęci na zapoznanie się z historią z komiksu.