
Metro może zwrócić na siebie uwagę widza przez fakt bycia jednym z pierwszych pełnometrażowych dokonań Luca Bessona. Daje także możliwość zobaczenia Christophera Lamberta w nieanglojęzycznym filmie. Jest także – moim skromnym zdaniem – przykładem zastosowania tzw. ironii romantycznej w medium filmowym, a co za tym idzie, przykładem na to, że kino i literatura mogą mieć ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Sam początek może nastrajać widza na szaloną, z lekka przerysowaną komedię sensacyjną – zaczynamy od pościgu samochodowego. Niejaki Fred (Christopher Lambert) ucieka przed grupą mężczyzn w garniturach, a w tle leci przesiąknięta klimatem lat 80-tych muzyka Erica Sierry. Można się aż zacząć zastanawiać, czy przypadkiem twórcy słynnego Taxi (1998) nie zaczerpnęli sporych inspiracji z tej jednej sekwencji.
Fred znajduje schronienie w tytułowym metrze i wtedy poznajemy pierwsze szczegóły dotyczące fabuły. Okazuje się, że bohater został zaproszony na przyjęcie do zamożnej pięknej kobiety imieniem Helena (Isabel Adjani). Będąc u niej postanawia wysadzić w powietrze jej sejf. Nie kradnie pieniędzy, a teczkę dokumentów, które tam znajduje. Obiecuje oddać je Helenie, ale nie za darmo. Dochodzi do spotkania, lecz pieniędzy nie otrzymuje, toteż nie oddaje całego łupu. Nie dowiadujemy się, dlaczego Helenie tak bardzo jednak na nich zależy, a z czasem wątek ten kompletnie ulatnia się z fabuły, bo Fred ni z tego, ni z owego gubi teczkę.


Później tempo filmu zwalnia. W trakcie długiej sceny błąkania się po paryskich podziemiach bohater spotyka Rolkarza (Jean-Hugues Anglade) – panoszącego się po metrze złodzieja, który okrada kogo popadnie i z czego popadnie. Później następuje prawdziwy wysyp postaci i wątków. Rolkarza schwytać próbują dwaj policjanci o pseudonimach Batman i Robin (Jean-Pierre Bacri i Jean-Claude Lecas), Helena próbuje odnaleźć Freda i zaczyna nawiązywać się między nimi romans, sam Fred w pewnym momencie postanawia skompletować zespół muzyczny.
Wszystko to jednak zostaje ledwie nakreślone, niektóre rzeczy raptem zarzucone, ton zmienia się ze sceny na scenę, a żeby było zabawniej, całość nie ma tak naprawdę ani początku, ani zakończenia. Gdy Metro się zaczyna, jesteśmy już w środku pościgu, nie wiedząc co się dzieje. Zakończenie z kolei – nie będę zdradzał co się w nim dzieje – po prostu się urywa i to w momencie, kiedy widz nie ma zielonego pojęcia, czy ma się poczuć zasmucony, czy może jednak całość kończy się happy-endem. I w takie zawieszenie towarzyszyć będzie każdemu, kto po film Bessona sięgnie. Nie wiadomo, co jest ważne, a co nie, ani jak powinniśmy na to reagować. I na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że to po prostu jeden wielki bałagan i scenariuszowa niedoróbka, gdyby nie to, że – no właśnie – jest w tym wszystkim metoda.
W Słowniku literatury polskiej pod redakcją Marka Piechoty i Marka Pytasza możemy znaleźć na temat ironii romantycznej następujące słowa: „Posługiwanie się ironią przez romantyków było manifestem niczym nie skrępowanej wolności. Poeta mógł poczuć się bogiem, absolutnym władcą, kreatorem postaci i świata przedstawionego, panem losów bohaterów, kierunku rozwoju fabuły i konkretnych rozwiązań poetyckich. […] Gatunkiem, w którym najpełniej objawia się ta nowa romantyczna maniera, stał się poemat dygresyjny[…]”. O samym poemacie dygresyjnym natomiast możemy wyczytać, że „wydaje się kwintesencją romantycznego stosunku autora do swego dzieła, bohaterów, świata przedstawionego i do czytelnika. […] Wszechwiedzący narrator chętnie eksponuje swą kreacyjną władzę nad światem przedstawionym, subiektywizm widzenia, a także pewną wyższość względem odbiorcy, z którym prowadzi subtelną grę. To on ustala reguły.”


Jak już wspomniałem, Helena jest bardzo zamożną kobietą. Jest jednak zmęczona nie tylko bogactwem, ale również swoim mężem – do którego stanowi tylko ładny dodatek na przyjęciach – i jego pożartymi przez konwenanse znajomymi. Besson kreuje „świat salonów” na sztuczny, pusty i nieznośnie nudny i kontrastuje go ze światem brudnego metra, w którym może nigdy nie widać słońca, ale jego mieszkańcy są szczerzy – mają marzenia i nie boją się wcielić ich w życie, ponieważ… cóż mają do stracenia? O Fredzie dowiadujemy się niewiele, jednak nietrudno dostrzec w nim zakochującego się od pierwszego wejrzenia bohatera romantycznego. Z tą tylko różnicą, że zamiast Werterycznego umartwiania się, wciąga on swoją wybrankę w misternie przemyślaną grę; jest dla Heleny kimś w rodzaju Piotrusia Pana. Albo białego królika, który prowadzi ją do Krainy Czarów.
Mieszkańcy metra mają niewiele i muszą kraść i dokonywać rozbojów, żeby móc przetrwać. Spełniają przy tym dwie główne zasady romantyczności – są indywidualistami i robią co mogą, by uczynić swoje życie choć trochę niezwykłym. To złodzieje, ale nie znaczy to, że nie można znaleźć wśród nich przyjaciół. Co innego mąż Heleny, który nasyła swoich opryszków żeby zabili Freda.
Myślę, że właśnie to jest istotą Metra – indywidualność i niezwykłość. Nie bez powodu właśnie metro jest miejscem akcji filmu Bessona, w końcu przez żadne inne miejsce nie przewala się tak wielka masa ludzi. Ludzi, na których nie zwracamy nawet uwagi, których traktujemy jako ogół, a każda pojedyncza jednostka nic nas nie interesuje. Fred, Rolkarz i inni odcinają się od tego tłumu, odcinają się od sztuczności i konwenansów, od bycia tylko kolejnym nieznaczącym fragmentem tej szarej masy. I właśnie dlatego też dla Heleny ten świat, co by nie było, kryminalistów, bardziej „dziki” i biedniejszy, jest tak pociągający, bo pozwala jej być sobą. Pokazać swoją indywidualność.
Jak to się jednak ma do tego, jak ten film jest skonstruowany? Odpowiedź jest całkiem prosta – Besson bawi się w romantycznego ironistę. Nie ma problemu z rozpoczęciem filmu w środku akcji czy ucięciem zakończenia w, być może, decydującym momencie. Może pozwolić sobie na wprowadzenie nowych wątków i postaci bez konkretnego powodu, a inne niemalże porzucić. Wszystko po to, abyśmy nie mieli zielonego pojęcia, czego się spodziewać i zapewnić nam doświadczenie, jakiego nie da nam żaden inny film. Besson gra na naszych emocjach i oczekiwaniach, tylko że zamiast pociągać za konkretne struny, postanawia zrobić to, co jego bohater z każdym sejfem – rozwalić wszystko w drobny mak. Sprawić, że będziemy kompletnie zagubieni, nie wiedząc, co jest ważne a co nie, ani jak mamy się czuć. Dla Bessona jako twórcy jest to okazja do manifestu swojej własnej indywidualności poprzez przeniesienia gatunku literackiego dającego autorowi boską władzę na grunt medium filmowego.

Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis