„- Pytałem, gdzie urodził się twój ojciec?
– W Szkocji.
– A mój tutaj, w Ameryce. Tak jak jego ojciec, ojciec jego ojca oraz ojciec ojca jego ojca. A więc teraz powiedz mi, który z nas jest Amerykaninem?”
Jeden z klasycznych obrazów Sergia Corbucciego, powstały na skutek manipulacji wpływowego producenta Dino De Laurentiisa. Po ogromnym sukcesie Django (1966) De Laurentiis zaproponował Corbucciemu realizację westernu o indiańskim mścicielu, co nie leżało w polu zainteresowań reżysera. Okazało się jednak, że w filmie główną rolę zagrać ma sam Marlon Brando, a to sprawiło, że „Drugi Sergio” zmienił zdanie. Gdy tylko zgodził się i podpisał kontrakt, Brando okazał się nieosiągalnym, a na jego miejsce już ściągano młodego, nieznanego jeszcze szerzej, aktora telewizyjnego Burta Reynoldsa. Ten z kolei zgodził się, gdyż De Laurentiis, stale powtarzając zwrot „Film Sergia”, podstępnie sugerował mu, że mowa o projekcie w reżyserii Leone. Reynolds, który nigdy wcześniej nie słyszał o Corbnuccim, był zaś przyjacielem Clinta Eastwooda, który dzięki spaghetti westernom był już międzynarodową (choć jeszcze nie amerykańską) gwiazdą i który polecał mu współpracę z Leone. Sam De Laurentiis, oczekując wielkiego przeboju, miał zresztą dążyć do stworzenia obrazu przypominającego „trylogię dolarową”. Toteż wynajętej przez siebie parze scenarzystów niejednokrotnie kazał przerabiać ich prace, aby mnożyła to, co w jego mniemaniu stanowiło największe walory „dolarowych” obrazów, czyli sceny akcji i przemocy. W ten sposób powstał niekoniecznie jeden z najlepszych, ale na pewno jeden z najbardziej dynamicznych i lubianych tytułów w dorobku Corbucciego, choć przez samego Reynoldsa, będącego oczywiście rozczarowanym „niewłaściwym” reżyserem, długo określanego jako film, który nadaje się jedynie na pokazy w samolotach i więzieniach.
Fabuła prezentuje się jak następuje. Wielka, licząca ok. 50 członków, banda łowców skalpów pod przywództwem mizantropijnego Duncana (charakterny Aldo Sambrell) po dokonaniu eksterminacji kolejnej indiańskiej wioski kieruje się do pobliskiego amerykańskiego miasteczka, aby odsprzedać lokalnym władzom świeże zdobycze. Tam jednak dowiadują się, iż skalpy nie są już pożądanym towarem, skoro najgroźniejsze plemiona czerwonoskórych nie stanowią już zagrożenia. Gdzieś w międzyczasie facjaty Duncana i jego młodszego brata wylądowały zaś na listach gończych, gdyż na jaw wyszło, że od jakiegoś czasu ich grupa trudni się skalpowaniem także kobiet i dzieci. Rozwścieczeni swoim nowym statusem łowcy postanawiają również oficjalnie zostać bandytami i urządzają sobie z okolicznej ludności żywe tarcze, dopóki nie natykają się na znajomego przestępcę, będącego obecnie szanowanym w okolicy lekarzem (Pierre Cressoy). Ten wyjawia im informację o pociągu pełnym pieniędzy, zmierzającym właśnie do jednej z pobliskich miejscowości. Szykujący się do napadu zbrodniarze nie zdają sobie sprawy, że pokrzyżować ich plany zamierza tajemniczy Indianin imieniem Joe (Burt Reynolds), który już od jakiegoś czasu podąża ich śladem, powoli, ale konsekwentnie uszczuplając ich szeregi.
Navajo Joe to pierwszy i jeden z nielicznych spaghetti westernów, w których głównym bohaterem jest rdzenny mieszkaniec Ameryki Północnej. We włoskim gatunku miejsce czerwonoskórych zajmowali wszakże Meksykanie (a okazjonalnie i czarni). Zdając się być wzorowanym na Człowieku Bez Imienia z pierwszej części „dolarowej trylogii”, Joe nie wygląda oczywiście przekonująco „indiańsko”, choć grany jest przez Reynoldsa całkiem solidnie, jako klasyczny hollywoodzki twardziel o dobrym sercu. Ostatecznie jest jednostką w takim samym stopniu bezwzględną – rozprawiając się z licznymi bandziorami niczym maszyna do zabijania – co szlachetną i romantyczną – gotową poświęcić się tak dla dokonania zemsty (za zmasakrowanie jego plemienia, a przede wszystkim okrutny mord dokonany na jego żonie w brutalnym otwarciu filmu), jak i z pobudek ideologicznych. Oto bowiem celem bandytów staje się wkrótce miasteczko Esperanza, niejako rządzone przez księdza nazwiskiem Rattigan (znakomity Fernando Ray), który podkreśla, że żaden z mieszkańców nie posiada broni palnej, gdyż stanowią pokojową społeczność. To zaś oznacza, że nie są w stanie się przed kimkolwiek obronić (co Alex Cox, chętnie porównujący Corbucciego do Luisa Bunuela, określa mianem dosyć surrealistycznego pomysłu). Joe proponuje im swoje usługi jako najemnik, jednak pod warunkiem, że otrzyma od nich gwiazdę szeryfa. To zaś powoduje wyraźny gniew ludności definiowanej hipokryzją i rasizmem. W jednej z najlepszych scen filmu dochodzi do (cytowanej przeze mnie na początku tekstu) niedorzecznej dyskusji na temat tego, czy Indianie zasługują w ogóle na miano Amerykanów. Jak nietrudno się domyśleć, znając preferencje Corbucciego, wieńczone to jest odpowiednio antyrasistowską i antykolonialną wymową oraz obrazem mieszkańców Esperanzy jako bandy pretensjonalnych idiotów.
Joe, warto zaznaczyć, nie interesuje wcale zarobek, jaki może zyskać jako obrońca miasta, a choć darzy jego społeczność wyłącznie pogardą, godzi się jej pomóc, aby, po pierwsze, pokazać jej swoją wartość (czy może raczej wyższość), po drugie – zwyczajnie pokrzyżować bandyckie plany bandy Duncana. Inna sprawa, że w Esperanzie żyje również jedna pozytywna postać. Jest nią traktowana przedmiotowo przez pozostałych pół-Indianka imieniem Estella (urokliwa Nicoletta Machiavelli), którą łączy z Joe bardzo ładna, subtelna relacja. Ich wątek rozwijany jest bowiem niemal samymi sugestiami, stale balansując na granicy solidarności (rasowej, rzecz jasna) oraz romantyzmu. Jednak zdecydowanie najciekawszą postacią jest sam Duncan. Jego odpychająca brutalność, wynikająca z niechęci do wszelkich ludzi, choć głównie białych (gnojących go całe życie za jego „mieszane” pochodzenie) i czerwonoskórych (na których zdaje się po prostu wyżywać), zostaje niejako usprawiedliwiona pełnym cierpienia dzieciństwem. To nieczęsto spotykane w gatunku empatyczne ujęcie czarnego charakteru przywodzi z kolei na myśl szalonego El Indio z Za kilka dolarów więcej (1965). Szkoda, że nie zostaje to bardziej rozwinięte, ponieważ grający Duncana Aldo Sambrell chwilami wręcz roznosi ekran, prezentując się bardzo ciekawie i przekonująco. Niestety, nigdy później nie otrzymał już tak ważnej roli w żadnym spaghetti westernie.
Najciekawsze elementy Navajo Joe należałoby zapewne przypisać samym scenarzystom, czyli Piero Rengoliemu, pracującemu w branży już od pierwszej połowy lat 50., oraz bardziej dzisiaj pamiętanemu Fernando Di Leo, który miał już na koncie współudział w powstawaniu Za garść dolarów (1964), Powrotu Ringa (reż. Duccio Tessari, 1965) czy Massacre Time (reż. Lucio Fulci, 1966), a który, jak wiadomo, w kolejnej dekadzie miał się stać jednym z najważniejszych reżyserów poliziottesco. Najważniejsza jest jednak w Navajo Joe akcja. I chociaż film potrafi zaimponować liczbą rozmaitych potyczek i zaskoczyć nawałem trupów, nacisk producenta, aby zmniejszać znaczenie wszystkiego, co nie jest „leonowską przemocą”, to oczywisty błąd. Zapewne właśnie dlatego postać Duncana nie została tu należycie rozwinięta, a i temat tożsamości narodowej pozostaje jedynie tłem dla pełnej punktów zwrotnych, lecz przy tym bardzo prostej fabuły, której rozwinięcie dosyć łatwo przewidzieć (no, może poza subtelnością wątku prawie-romantycznego i heroiczno-melancholijnym zakończeniem).
Navajo Joe to pierwszy obraz Corbucciego z muzyką legendarnego Ennio Morricone. Kompozytor stworzył tutaj jedną z najbardziej charakterystycznych ścieżek dźwiękowych, brzmiącą niezwykle dramatycznie i pompatycznie, niemal w całości opartą o pieśni indiańskie, wręcz zakrawającą na pastisz. I wspaniałą. Rozczarowujące bywa jednak jej wykorzystanie – nazbyt częste, a czasem niezbyt sensowne, np. gdy pieśni, w których indiańskie chóry wykrzykują w kółko „Navajo Joe!”, ilustrują poczynania nie protagonisty, lecz jego przeciwników. Wreszcie i sam montaż dźwięku bywa nieporadny, jako że wybrane utwory czasem zwyczajnie się urywają. Dużo lepiej prezentuje się montaż obrazu, odpowiednio dynamiczny, dobrze wpisujący się w zadziorny styl reżysera, aczkolwiek już same zdjęcia, autorstwa Silvano Ippolitiego, cechują się zaskakującym brakiem przywiązania do kwestii oświetlenia i mimo że potrafią oczarować plastyczną kompozycją kadru, czasem prezentują się cokolwiek niechlujnie (co potrafi zaskoczyć, jeśli zwrócić uwagę na to, że Ippoliti miał też mieć wkrótce na koncie stojące na bardzo wysokim poziomie zdjęcia do pop-artowego giallo Deadly Sweet (reż. Tinto Brass, 1967), czy opus magnum Corbucciego, czyli Człowieka zwanego Ciszą (1968)).
Ostatecznie Navajo Joe jest więc filmem nierównym, z jednej strony bardzo interesującym i oferującym niemało pulpowej rozrywki, z drugiej zaś niedopracowanym, zwłaszcza technicznie. Na pewien ratunek przychodzi mi co prawda finał na indiańskim cmentarzysku, którym Corbucci zdaje się żegnać z indiańskimi postaciami na Dzikim Zachodzie niemal tak, jak z klasycznymi rewolwerowcami mieli się później żegnać Leone czy Sam Peckinpah. Docenili to europejscy widzowie, za sprawą których film odniósł komercyjny sukces, natomiast nie docenili odbiorcy zza oceanu. Sam Reynolds – który upragnionego statusu gwiazdy doczekał się 6 lat później, po występie w Uwolnieniu (reż. John Boorman, 1972) – miał po wielu latach obejrzeć Navajo Joe ponownie i stwierdzić, że może nie jest to wcale taki zły obraz, jak miał wcześniej o nim mówić.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis