Spag-West Mania: Sonny and Jed (1972)

Jak wiadomo, w XIX wieku kobiety nie mogły się pochwalić zbyt szerokim wachlarzem praw. Te mieszkające na Dzikim Zachodzie dzieliły się głównie na dwie grupy: grzeczne kury domowe oraz prostytutki/tancerki. Jak mówią (nierzadko podkolorowane przez ówczesną prasę) opowieści, zdarzały się jednak i takie przedstawicielki płci pięknej, które nie tylko nie dawały się zdominować mężczyznom, ale też zajmowały się tym, co wedle standardów powinno być im obce: hazardem, napadami czy pojedynkami. Mistrzyni pokerowego szulerstwa Alice Ivers-Tubbs, na zmianę konwojująca i okradająca dyliżanse Calamity Jane, chętne wszczynająca bójki Myra Belle Starr – tego typu kobiet nie było wprawdzie zbyt wiele, ale już samo ich istnienie czyniło je jednymi z żywych legend Ameryki Północnej. W kinie nie doczekały się zbyt wielu opowieści, a jeśli już, to zwykle takich, gdzie znajdowały się na drugim planie jako dzielne towarzyszki najsłynniejszych przedstawicieli płci brzydkiej (jak „Dzikiego” Billa Hickoka czy Doca Hollidaya). Niemniej, względnie zaskakującym może być to, że w westernie włoskim, na ogół będącym przecież skrajnie przejaskrawioną wersją tego amerykańskiego (a więc podatnym na wszelkie możliwe pomysły), wyjęte spod prawa kobiety na pierwszym planie to prawdziwy ewenement. Nie dziwi za to fakt, że jednym z nielicznych włoskich twórców, którzy chętni byli poświęcić im więcej uwagi, był akurat Sergio Corbucci.

„Drugi Sergio” w niemalże każdym swoim westernie kobiety na swój sposób pielęgnował. Owszem, bywały one bite, gwałcone, a wreszcie mordowane, ale przecież rozmaita przemoc spotykała wszystkie jego postaci, a te damskie nierzadko cechowały się mądrością, odwagą i determinacją, których niejeden mężczyzna mógłby im pozazdrościć. Pierwsza z „kobiet Corbucciego” znalazła się już w Masakrze w Wielkim Kanionie (1963). Była to doświadczona życiem wdowa imieniem Maude, która na widok zbliżającego się nieznajomego natychmiast sięgała po strzelbę. Kolejne pozytywne i/lub silne postaci kobiece przeważnie były u reżysera prostytutkami o złotym sercu, gotowymi w każdy możliwy sposób wesprzeć zaprzyjaźnionych (lub więcej niż zaprzyjaźnionych) bohaterów. Nagła zmiana przyszła wraz z The Specialist (1969), gdzie z jednej strony widowni zaprezentowana została urocza i niewinna Sheba, ale z drugiej – okrutna i chciwa Virginia, której liczne manipulacje czyniły ją jednym z czarnych charakterów filmu. Skoro więc jedną ze swoich najtwardszych kobiet Corbucci nieoczekiwanie zrobił antagonistką, nie pozostawało mu nic innego, jak – dla równowagi – kolejną zrobić protagonistką. W zapatowskim Companeros (1970) nie było jeszcze na to miejsca, ale w utworze kolejnym – będącym zresztą trawestacją głośnego komediodramatu Bonnie i Clyde (Arthur Penn, 1967) – autor „nadrobił zaległości”.

Sonny (Susan George) to niespełna 20-letnia dziewczyna będąca typem chłopczycy. W przeciwieństwie do słynnej Calamity Jane, bynajmniej nie jest to dla niej całkiem naturalne. Bohaterka, kobiece kształty ukrywająca pod męskim odzieniem, a długie włosy pod kapeluszem, zafascynowana jest pełnym przygód życiem bandytów. Kiedy więc po śmierci swojego zastępującego jej rodziców wuja natyka się na uciekającego przed stróżami prawa przestępcę Jeda Trigado (Tomas Milian!), bez chwili zastanowienia postanawia mu pomóc, licząc na to, że będzie się mogła do niego przyłączyć. Ich znajomości pierwotnie daleko do bycia usłaną różami, skoro Jed, osobnik o wyjątkowo złych manierach, za pomoc odwdzięcza się pobiciem i prawie-gwałtem. Prawie, bo gdy podczas rozpoczęcia penetracji orientuje się, że dziewczyna jest jeszcze dziewicą, z obrzydzeniem przerywa stosunek. Tej jednak atak wcale do mężczyzny nie zniechęca. Jed w końcu godzi się, aby stała się jego partnerką w zbrodni, jednakże już przy jej pierwszej wpadce natychmiast ją porzuca. Sonny trafia wówczas do aresztu, gdzie torturowana jest przez bezwzględnego szeryfa znanego jako Franciscus (Telly Savalas!), który od lat nieustępliwie poluje na Trigado. Wbrew pozorom bandyta nie zamierza na to nie reagować, aczkolwiek planowane uwolnienie nastolatki postrzegać będzie wyłącznie jako granie na nerwach szeryfa.

Jed początkowo wydaje się sympatyczny. Poznajemy go w scenie, w której swój „socjalistyczny” światopogląd radośnie tłumaczy świeżo ukradzionemu prosiakowi. Jednakże – mimo że i w kilku innych fragmentach prezentuje się zdecydowanie pozytywnie – jest on jednym z najbardziej nieprzyjemnych bohaterów western all’Italiana. Jego szorstki, wręcz okrutny, stosunek do Sonny niejednokrotnie wprawia w zdumienie, czasem w zakłopotanie. Mężczyzna, jak sam chętnie podkreśla, traktuje ją jak psa. Inna sprawa, że dziewczyna w pewnym sensie sama się o to prosi, skoro za wszelką cenę dąży do statusu wyjętej spod prawa, a żadnych predyspozycji ku temu (pierwotnie) nie ma. W oczach Jeda jest tylko niedorajdą, która uczepiła się go jak rzep. „Chcesz być bandytą, tak? – pyta ją retorycznie. – Nie umiesz strzelać, nie umiesz się pieprzyć, nie umiesz uciekać. Założę się, że nawet nie umiesz pluć. Po tym zawsze można poznać, czy ktoś jest kobietą czy mężczyzną”. Te kretyńskie, ociekające seksizmem zdania normalnie ośmieszyłyby wypowiadającego je, ale tutaj ośmiesza się tylko Sonny, która po usłyszeniu ich bezmyślnie postanawia pokazać jak potrafi pluć. Życie u boku Jeda okaże się jednak dla niej nie tylko istną szkołą przetrwania, ale też jedną wielką inicjacją. Od momentu, w którym po raz pierwszy strzeli do kogoś z rewolweru – niespodziewanie ratując tym życie swojemu mentorowi – zacznie dojrzewać. Zarówno do roli przestępczyni, którą Jed będzie szanować, jak i do roli całkowicie świadomej siebie kobiety, którą Jed będzie kochać.

Ich relacje oparte są na jednym z szablonów westernu zapatowskiego, gdzie głównymi bohaterami są dwaj mężczyźni o przeciwstawnych sobie charakterach. Uczynienie jednego z zapatowskich archetypów kobietą zaowocowało nie tylko zamianą motywu przyjaźni na motyw miłości, ale też ograniczeniem treści politycznych (wszak ważniejsza jest tu tematyka kobiecości). Co nie znaczy, że te wcale nie są tu widoczne. Jed stylizowany jest na Ernesto „Che” Guevarę ze swojego najpowszechniejszego wizerunku: ma identyczny zarost i włosy, a wreszcie nosi specyficzny (i raczej niespotykany na Dzikim Zachodzie) beret. W związku z tym miejsca, które wraz z Sonny postanawia obrobić – bank, kościół, kasyno czy ekskluzywny sklep – stawiają go niedaleko socjalistycznych rewolucjonistów. Tyle że zdobyty łup para natychmiast przepuszcza, aby choćby przez chwilę pławić się w luksusie, a walka ideologiczna – mimo wyraźnej pogardy do klas wyższych – nie leży w polu jej zainteresowań. Wyjątkiem jest pod tym kątem wątek okazjonalnie odwiedzanej przez Jeda ubogiej meksykańskiej wioski, której mieszkańcom stara się on pomagać. Aczkolwiek pomocy permanentnej – tej im najbardziej potrzebnej, w związku z bliskim sąsiedztwem burżuja Dona Garcii (Eduardo Fajardo) i jego groźnych ludzi – z miejsca odmawia. „Zwykłem żyć jak zwierzę – tłumaczy chłopom. – I tak chcę dalej żyć. Żadnych obowiązków, kilka własnych zasad.” Swoją nieroztropnością sprowadzi na nich później klęskę, co w połączeniu z jego „anarchistyczną” postawą uczyni go krewniakiem El Chuncho z Kuli dla generała (Damiano Damiani, 1966).

[A teraz akapit będący jednym wielkim spoilerem] Na tropie coraz śmielej poczynającej sobie pary stale jest Franciscus. Ten okrutny szeryf, zagrany zaskakująco oszczędnie przez charakterystycznego odtwórcę roli słynnego Kojaka, jest w gruncie rzeczy postacią tragiczną. Jego losy przypominają o tytułowych bohaterach poprzednich westernów Corbucciego – o Minnesocie Clayu (1964) i Człowieku zwanym Ciszą (1968). Z tym pierwszym łączy go nagła ślepota znacznie utrudniająca boje z przeciwnikami, z tym drugim – konsekwentnie coraz gorsza pozycja oraz beznadziejny koniec. W pierwszych partiach filmu stanowi on dla przestępców nie lada zagrożenie. W jednej scenie dowodzi nawet, że mógłby zastrzelić Jeda bez większego trudu, lecz robić tego po prostu nie chce. Chce go złapać i – w ramach zemsty za niegdysiejsze zniszczenie kariery – jego śmierć uczynić wyjątkowo powolną i bolesną. Rany oczu Fransciscusa, które pojawiają się wraz z chaotyczną próbą schwytania pary bandytów, skutkują jego wybitną nieporadnością. Ta zaś prowadzi do tragikomedii. Następująca w finale śmierć ciągle nieustępliwego, acz niegroźnego już szeryfa jest zbyt absurdalna, aby wywołać w widzu jakiekolwiek współczucie. Wypadający z ręki Franciscusa granat, który chciał rzucić w uciekającego Jeda, powoduje jedynie śmiech. Można by powiedzieć, że w ten sposób Corbucci ironicznie żegnał się ze stworzonym przez siebie kilka lat wcześniej schematem opowieści. Bohaterowie nie zostali umieszczeni w sytuacji ekstremalnie niebezpiecznej, a kalectwo – spotykające nie ich, lecz postać drugoplanową – stało się źródłem farsy.

Kolejne postaci mówią tu zaskakująco nowoczesnym językiem, obfitującym w „postępowe” wulgaryzmy (liczne „kurwy” i „pierdolenia” usłyszeć można w przeróżnych konfiguracjach), a niekiedy i w słownictwo slangowe („queer”, „punk”). Jeszcze bardziej zaskakującym – bo i znacznie wyrazistszym – jest mocny kontrast, jaki pojawia się za sprawą zderzenia niewinnego humoru z okrutną przemocą. Lekkość w stylu Companeros sąsiaduje bowiem z brutalnością na miarę Django (1966). Szczególnie częste jest to w pierwszej połowie filmu, kiedy obserwujemy Sonny bezlitośnie poniżaną przez Jeda, co zwykle przeplatane jest fragmentami, w których przypominamy sobie, że oboje są nie mniej, nie więcej, jak tylko dużymi dziećmi. Sytuacja śmiertelnie poważna w każdej chwili przeobrazić się może w beztroski dowcip (odkrywający ślepotę szeryfa Jed przerywa walkę z nim, aby litościwie obdarować go kilkoma monetami i pożegnać się życząc mu szczęścia w życiu), acz w drugiej połowie filmu dominować zaczyna przebojowość (neutralizująca dramaturgię). Kontrastowość czyni utwór nieprzewidywalnym, lecz jednocześnie wprawiać może w konsternację, zwłaszcza że aktorzy w kilku miejscach wypadają tak, jakby nie rozumieli ironii tkwiącej w wypowiadanych przez nich kwestiach.

Długo trwająca niechęć Jeda do ślepo podążającej za nim partnerki sprawia, że film wygląda miejscami jak Bonnie i Clyde przefiltrowane przez La Stradę (Federico Fellini, 1954). Piękny muzyczny motyw przewodni autorstwa Ennio Morricone brzmi jak wariacja na temat napisanej przez niego wcześniej ścieżki dźwiękowej do Garści dynamitu (Sergio Leone, 1972), z kolei od strony wizualnej – rzecz rozgrywa się jesienią i wiele postaci odzianych jest w futra – nietrudno o skojarzenia z arcydziełem McCabe i pani Miller (Robert Altman, 1971). Pierwszy z wyliczonych tytułów odgrywa jednak, oczywiście, największą rolę. Podobieństwa do tak samo wesołego i zarazem okrutnego przeboju Arthura Penna służą reżyserowi do wprowadzenia odbiorcy w maliny. [I teraz tez będzie jeden wielki spoiler] Stale pamiętając o tym, że dzieło czerpie z opowieści o legendarnej parze rabusiów, oczekuje się przecież brutalnego i/lub pesymistycznego zakończenia. A to jest tylko sugerowane i wcale nie następuje. Najważniejsze jest wówczas oddanie Jeda dla Sonny, która wreszcie bierze nad nim górę. Cały ostatni akt opowieści jest diabelnie przewrotny. O ile zakończenie historii w takim, a nie innym fragmencie, potrzebne było do stworzenia wyraźnej klamry fabularnej, o tyle liczne punkty zwrotne w końcówce filmu wskazują na coś innego. Relacje bohaterów, będących już od dłuższego czasu małżeństwem, pełne są swoistych wybojów. A to Jed ma Sonny gdzieś, a to Sonny obrażona jest na Jeda. I tak najprawdopodobniej będzie do samego końca ich (już poza-ekranowego) życia. Aż chciałoby się powiedzieć, że gdyby Corbucci znał polską poezję, to na zakończenie filmu zacytowałby wiersz Żuraw i czapla Jana Brzechwy…

Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*