
Amerykański sukces A Stranger in Town (1966) sprawił, że jego twórcy czym prędzej zabrali się za nakręcenie kontynuacji. W nowym filmie postanowili jednak pójść w nieco inną stronę. Mimo nieszczególnie dużej liczby dialogów tym razem nie ma już mowy o minimalizmie, a mimo pewnej – w niektórych miejscach sporej – dozy absurdu, po surrealistycznej atmosferze części pierwszej niemalże nie pozostało już śladu. Innymi słowy, twórcy zrezygnowali z tego, co ich poprzednie dzieło najbardziej wyróżniało z tłumu. Z drugiej strony sam scenariusz, choć bazuje na identycznym schemacie opowiadania, jest bardziej różnorodny i dopracowany, z kolei postać tytułowego bohatera znacznie wyrazistsza. Mocno uwypuklone zostały jej cechy pozytywne oraz te prowadzące do komicznych sytuacji, których siłą rzeczy jest tym razem więcej, a z których zagraniem ponownie odtwarzający Nieznajomego Tony Antthony poradził sobie wprost rewelacyjnie.
Nie, żeby jego bohater miał nie być już osobnikiem przebiegłym, kierującym się żądzą zysku i strzelającym przeciwnikom w plecy. Jednakowoż teraz nie zobaczymy zbyt wiele scen świadczących o jego skrajnej chciwości, czy tych, w których rozłupywałaby komuś czaszkę o podłogę (w samoobronie, bo w samoobronie, ale jednak). Otrzymamy za to takie, gdzie okazuje się, że jest (a przynajmniej bywa) cholernie sympatycznym gościem oraz te, gdzie daje sobą pomiatać i nawet nie próbuje się bronić (a przynajmniej nie zawsze). I niekoniecznie z powodu strachu. Bo, mimo wszystko, to ciągle przecież Nieznajomy. Jeszcze bardziej nieporadny i do tego miły, ale tak samo nieustępliwy, wytrzymały i niebezpieczny. „Czy potrafi skręcać papierosy? Nie!” – głosiło hasło reklamowe zawarte na amerykańskim posterze filmu. – „Czy interesują go kobiety? Wtedy, kiedy ma czas! Czy potrafi zabijać? Tylko wtedy, kiedy jest taka potrzeba. Ale zawsze jest taka potrzeba (…)”.

O ewolucji bohatera, okazującego się tu być prototypem postaci Trinity’ego z obrazów Enzo Barboniego, dowiadujemy się już na samym początku historii. Jednakże zdradzanie cudownie przejaskrawionej sekwencji otwierającej byłoby grzechem. Przejdźmy więc kawałek dalej. Wędrujący za zasłyszanym strzałem rewolweru Nieznajomy – odziany w tejże przygodzie już nie w ponczo, a w imitujący je koc – znajduje na pewnym odludziu zwłoki inspektora pocztowego. Zajęty przeszukiwaniem truposza, któremu kradnie dowód tożsamości, daje się zaskoczyć dwóm oprychom. Nie sięga automatycznie do kabury, jak zrobiłby to Człowiek Bez Imienia, lecz, wedle ich poleceń, chwyta za łopatę i kopie inspektorowi grób. A następnie sobie. Bandyci ci należą do dowodzonej przez En Pleina (Dan Vadis) szajki, którą ze względu na tereny, na których grasuje, oraz ogromną kwotę oferowaną za oddanie jej w ręce prawa, ludzie zwykli określać mianem Skarbu Granicy. Szajka ta planuje dokonać w pobliskim miasteczku napadu na dyliżans pełen złota. A przecież Nieznajomy ma wielką słabość do złota.
Fabuła jest bardzo prosta, ale zarazem naszpikowana pomysłowymi rozwiązaniami (głównie wtedy, gdy bohaterowi przychodzi różnymi sposobami rozprawiać się z przeciwnikami). W docenieniu tego w żadnym fragmencie nie przeszkadza też już techniczna nieudolność twórców – budżet był nieco większy niż wcześniej – czy nazbyt duża naiwność. Ta zajmuje wprawdzie w pewnych fragmentach niemało miejsca, lecz uzasadniona jest bardziej komediowym charakterem opowieści. Większa dawka humoru, obecnego także dzięki ironicznym i sarkastycznym dialogom oraz częstej obecności przerysowanej postaci fanatyka religijnego (Marco Guglielmi), spotyka się zaś z dużą dawką przemocy oraz śmiertelną powagą, a nawet tragizmem wybranych sytuacji. Skutkuje to nieoczekiwanym kontrastem mogącym przywoływać na myśl Pistolet dla Ringa (1965) Duccio Tessariego. Taki sam efekt wywoływany też bywa poprzez samo zestawienie muzyki z obrazem. Lekkie kompozycje Stelvio Ciprianiego towarzyszą scenom brutalnym, paradoksalnie wzmacniając ich wymowę, z kolei kompozycje dynamiczne nierzadko ilustrują obrazy statyczne, dodając im nie lada wigoru.


Trzeba zresztą przyznać, że gdyby nie ścieżka dźwiękowa, to filmu, mimo sprawnie napisanego scenariusza i świetnej gry aktorskiej, nie oglądałoby się tak dobrze. Rzadko kiedy widać naprawdę interesujące pomysły reżyserskie, jak gdyby Luigi Vanzi stracił swój zapał. Lub gdyby czas spędzony na planie zdjęciowym upłynął mu pod znakiem choroby, chronicznego niewyspania czy niekończącego się kaca. Całe szczęście sceny, które normalnie byłyby z jego winy ledwie nijakie, ratuje właśnie wszechobecna, odpowiednio sugestywna muzyka. Cipriani stworzył tu piękny motyw przewodni, zagrany tak samo emocjonalne na flecie, jak i na trąbce czy gitarze, a typowo westernowe melodie uzupełnił w pewnych miejscach elementami zaczerpniętymi z innych gatunków muzycznych, jak choćby jazzu. Nic, tylko chylić czoła.
Muzyka dominuje w ogromnej większości scen, ale zmienia się to w finale, zajmującym niemal jedną czwartą całego filmu. Ten wielki slalom przewrotnych pojedynków i absurdalnych dowcipów to też jedyny fragment The Stranger Returns, którego podstawą, wzorem pierwszej części serii, jest wykorzystywanie ciszy i dźwięków jako narzędzi dramaturgicznych. Zresztą w pewnym momencie twórcy nawet cytują „jedynkę”. Swoją oszczędnością finał różni się od poprzednich sekwencji, choć i te przeważnie są przecież odpowiednio wyraziste, czasem sprawiając wrażenie zamkniętych całości. Nie zmienia to jednak faktu, że po kilku z najzabawniejszych gagów, to on najbardziej zapada w pamięć po seansie.
Co ciekawe, w postać okrutnego En Pleina początkowo wcielić się miał Klaus Kinski. Słynny aktor był już nawet na planie zdjęciowym, ale opuścił go szybciej, niż się na nim pojawił. Powodem tego był fakt, że koniecznie chciał pojeździć na jednym ze znajdujących się na planie koni, tym akurat, który był najbardziej nerwowy. Kinski, dumny z bycia świetnym jeźdźcem, pozostał niewzruszony na ostrzeżenia treserów. Chwilę po dosiedzeniu najniebezpieczniejszego wierzchowca w okolicy wylądował na ziemi, a następnie zmuszony był do hospitalizacji. Ekipa nie czekała na jego rekonwalescencję, gdyż goniły ją terminy. Szybko znaleziono zastępstwo w postaci równie charyzmatycznego, choć specjalizującego się w oszczędniejszej grze aktorskiej, Dana Vadisa. I tu, tak na zakończenie, następna ciekawostka: aktor ten kilka lat później znaleziony został martwy, czego okoliczności podobno do dziś nie udało się policji ustalić.

Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis