
[Tekst pierwotnie opublikowany 24/05/2015]
Czas na nowy cykl, tym razem polegający na tym, że fani wybranego gatunku wyliczają i opisują po trzy przynależne doń tytuły, które zaliczają do grona swoich ulubionych. Czyli niekoniecznie chodzi o te pozycje, które postrzegamy jako absolutnie najlepsze, zresztą staraliśmy się nie powtarzać, aby opisać możliwie najwięcej rozmaitych filmów. W przypadku spaghetti westernu (nie od dziś wiadomo, że najfajniejszego gatunku w historii) jedyną zasadą było to, żeby nie uwzględniać dokonań Sergia Leone. Z jednej strony mamy więc tytuły kanoniczne, z drugiej całkowicie zapomniane, z jednej produkcje o niemałych budżetach, z drugiej reprezentantów kina śmieciowego. Znalazło się też miejsce na kilka filmów, które nawet nie są spaghetti westernami, jednak mają z nimi odpowiednio dużo wspólnego i niewątpliwie posmakują każdemu entuzjaście włoszczyzny (jak choćby francusko-włoski The Taste of Violence będący po prostu wyraźną zapowiedzią nadejścia Leone i spółki). Przy czym, trzeba zaznaczyć, doszło u nas do małego zamieszania, w następstwie którego z wyliczanki nagle wyleciało wspaniałe The Big Gundown Sergia Sollimy, mimo że aż trzy z siedmiu piszących niniejszy tekst osób chciały go tutaj rekomendować. Wśród piszących jest też zaproszony specjalnie na tę okazję gość, mianowicie Mariusz Czernic z bloga Panorama Kina. Kolejność autorów polecanek oczywiście alfabetyczna. Zaczynamy.
Mariusz Czernic

A Bullet for the General / Quien sabe? (reż. Damiano Damiani, 1966)
Nawet w obrębie takiego gatunku jak spaghetti western istniały bardzo zróżnicowane pozycje, od klasycznej rozrywki po dramaty polityczne, od filmów przygodowych, poprzez komedie, a kończąc na produkcjach historyczno-wojennych. Te ostatnie portretowały najczęściej postacie rewolucjonistów, którzy w okresie meksykańskiej wojny domowej walczyli o „słuszne” ideały. Do czasu powstania Garści dynamitu (czyli przez pięć lat) Kula dla generała była najwybitniejszym włoskim filmem o rewolucji meksykańskiej. Ale mniejsza o politykę i głębię – to jest po prostu świetny western z kolekcją barwnych postaci i doskonale zarysowanym konfliktem. Nieprzewidywalny film o buntownikach, którzy mają do spełnienia misję. To może być ostatnia misja w ich życiu, więc angażują się w nią bardzo mocno. A przynajmniej niektórzy… Zaangażowali się także filmowcy, tworząc nieprzeciętny, ambitny spektakl nie tylko dla fanów spaghetti westernów. Doskonale swoje zadanie wypełnili aktorzy (Gian Maria Volonte, Klaus Kinski, Lou Castel). Świetną robotę wykonał kompozytor Luis Bacalov, który mniej więcej w tym samym czasie pisał muzykę do Django, jednego z czołowych przedstawicieli gatunku.

Day of Anger / I Giorni dell’ira (reż. Tonino Valerii, 1967)
Po gigantycznym sukcesie „trylogii dolarowej” Clint Eastwood wrócił prędko do Stanów, ale Lee Van Cleef zdecydował się zostać dłużej na południu Europy. I myślę, że nie żałował. Stał się ikoną gatunku. Dzień gniewu należy do najlepszych filmów z udziałem tego aktora (rzecz jasna pomijając dzieła Leone). Van Cleef gra tutaj typową dla siebie rolę – rewolwerowca o charakterze dość niejednoznacznym, którego nie jest łatwo rozgryźć. Ma w sobie szlachetne cechy, ale też pewną dzikość sprawiającą że nie należy mu w pełni ufać. W tych pełnych niepokoju „dniach gniewu” sekunduje mu Giuliano Gemma, który przechodzi dość ciekawą transformację „od miotły do rewolweru”. Na przykładzie dwóch bohaterów znakomicie pokazano jak trudno odróżnić dobro od zła, jak łatwo zaufać oszustowi i zabójcy, jak trudno przerwać pasmo zbrodni, gdy już zasmakowało się w zabijaniu. Dużą atrakcją filmu jest przepiękna muzyka autorstwa Riza Ortolaniego.

Face to Face / Faccia a faccia (reż. Sergio Sollima, 1967)
Spaghetti westerny można oglądać z różnych powodów: dla akcji, muzyki, malowniczych plenerów, barwnych postaci lub aktorów. Drugi (po The Big Gundown) western Sollimy ogląda się przede wszystkim ze względu na pojedynek dwóch osobowości. Gdy twarzą w twarz stają Gian Maria Volonte i Tomas Milian, dwaj wybitni aktorzy włoskiego kina, to ekran eksploduje, a widz zostaje wrzucony w sam środek akcji i musi wybrać, po której stronie się opowiedzieć. Nie ma tu łatwego podziału na dobro i zło. Teksańskie słońce tak oświetla rzeczywistość, by pokazać zarówno wady, jak i zalety obu stron. I to od człowieka zależy, czy wybierze ścieżkę rewolweru, na której można liczyć trupy i pływać w ludzkiej krwi, czy może jednak drogę kryształową, gdzie przestrzega się nakazów prawa i przyzwoitości. Wspaniały western prowokujący do refleksji. Nie mogło też zabraknąć znakomitej, nastrojowej muzyki. Ennio Morricone zawarł w soundtracku kwintesencję gatunku, jego styl, klimat, dynamikę.
Grzegorz Fortuna

Django (reż. Sergio Corbucci, 1966)
Byłbym zapewne szaleńcem lub idiotą, gdybym próbował dowodzić, że Django to najlepszy spaghetti western w historii, mogę się jednak szczerze przyznać, że to spag-west, do którego najchętniej wracam. Pierwszy wielki hit w karierze Sergia Corbucciego jest dokładnie taki, jak otwierająca go piosenka – może i w jakimś stopniu kiczowaty, ale na swój sposób piękny i szczery. I choć niski budżet widać w co trzeciej scenie, a niektórych niedoróbek naprawdę można było uniknąć, to jednak w Django naprawdę łatwo się zakochać. Corbucciemu udało się wykreować Dziki Zachód położony gdzieś na granicy między jawą a koszmarem – ubłocony, połamany, pozbawiony resztek nadziei. Fabuła to kolejna po Za garść dolarów włoska parafraza Straży przybocznej Kurosawy, ale „drugi Sergio” potrafił nadać jej autorski sznyt – osada, która u Leonego była areną walk między dwiema bandami, tu jest już pozbawioną życia ruderą, z której wyniszczające się grupy wyssały resztkę sił witalnych, a tytułowy bohater z powodzeniem łączy zadziorność postaci Eastwooda z tragizmem samotnego mściciela i tajemniczością podbudowywaną przez towarzyszącą mu trumnę. Jeśli dodamy do tego charyzmę młodego Franco Nero, muzykę Luisa Bacalova i przebłyski dramaturgicznego geniuszu Corbucciego, otrzymamy western zupełnie unikatowy. Nic dziwnego, że Włosi od razu natłukli kilkanaście nieoficjalnych sequeli. Zrobiłbym na ich miejscu to samo.

Keoma (reż. Enzo G. Castellari, 1976)
Elegia dla spaghetti westernu i ostatnie arcydzieło gatunku. Aby oddać hołd kończącemu swój żywot nurtowi, Enzo G. Castellari sięgnął po argumenty ostateczne: z tytułowego bohatera, granego oczywiście przez Franco Nero, zrobił figurę Chrystusa, a jedną z postaci – ciągnącą za sobą wypełniony gratami wózek starą żebraczkę, którą widzi tylko Keoma – wykreował na personifikację śmierci. Jakby tego było mało, soundtrack filmu składa się z podzielonych na dwa głosy (męski i kobiecy) minorowych pieśni, które komentują losy umęczonego Keomy wzorem chóru greckiego. Brzmi to może jak zbyt wiele składników w jednym spaghetti, ale Castellari opowiada prostą w gruncie rzeczy historię wioski ciemiężonej przez byłego żołnierza w sposób tak umiejętny i przekonujący, że aż trudno mu nie zaufać, a poszczególne inspiracje (warto dodać, że reżyser czerpie też garściami od Peckinpaha) łączy w spójną i fascynującą wizję. Pomagają w tym szalenie oryginalne zabiegi reżyserskie, takie jak choćby połączenie dwóch planów czasowych w jednym ujęciu za pomocą samego tylko ruchu kamery. Przeszłość i teraźniejszość mieszają się w Keomie w spójną masę, tworząc western przepełniony melancholią, mistycyzmem i katastrofizmem. Trudno o bardziej poruszające pożegnanie.

Four of the Apocalypse / I quattro dell’apocalisse (reż. Lucio Fulci, 1975)
Wyjątkowo osobliwe spaghetti ery zmierzchu, z Lucio Fulcim za kamerą i gwiazdą gatunku Tomasem Milianem w roli psychopaty, który brutalnie atakuje tytułowych bohaterów. Tytuł jest o tyle przewrotny, że „czterej jeźdźcy” to tak naprawdę grupka niegroźnych rozbitków życiowych – oszust, nastoletnia prostytutka, wariat i pijak – którzy próbują znaleźć dla siebie miejsce po wypuszczeniu z więzienia. Fulci ogrywa tę fabułę w bardzo ciekawy sposób – motywy makabryczne lub przerażające (masakra w miasteczku, gwałt na ciężarnej, kanibalizm) kontrastuje z zupełnie normalnymi scenami rozmów między głównymi bohaterami, z których wynika, że to w gruncie rzeczy sympatycznie ludzie, którzy przede wszystkim szukają akceptacji i ciepła. Swoistym ukoronowaniem filmu jest długa, szalenie wzruszająca i na poły melodramatyczna scena porodu w zaludnionym przez górników miasteczku. Brutalny świat włoskiego Dzikiego Zachodu zyskuje tu na chwilę ludzką twarz, dzięki czemu Czterech jeźdźców Apokalipsy staje się westernem wybitnym. I szkoda tylko, że później przychodzi czas na dość kuriozalna scenę finałową, która wygląda tak, jakby scenarzysta nie za bardzo wiedział, jak swoją historię odpowiednio zamknąć.
Radosław Kwiecień

Deadlock (reż. Roland Klick, 1970)
Ranny mężczyzna w garniturze z karabinem i walizką pełną pieniędzy traci przytomność gdzieś na pustkowiu. Łasy na pokaźną sumę znalazca zabiera go do opuszczonego górniczego miasteczka, którego jest panem i władcą, lecz jego plany krzyżuje przybycie tego trzeciego. Gdyby Leone, Antonioni, Malick i Jodorowsky umarli z wycieńczenia podczas przeprawy przez pustynię, dobywające się z ich gnijących zwłok wyziewy mogłyby utworzyć miraż pokroju Deadlock. Wprawdzie obraz świata przypomina rejony postapokaliptycznego Mad Maxa, to jednak historia jest czystym spaghetti, wręcz jakby zakurzoną konserwą na temat motywów z Dobrego, złego i brzydkiego. Pył zastępuje powietrze, wszystko powleka brud, panowie bywają chciwi, a panie postradały zmysły od wypalonego słońcem odludzia, które zdaje się nie mieć końca. Wyblakłym kolorom towarzyszy muzyka krautrockowego zespołu CAN – ich utwór Vitamin C otwiera Wadę ukrytą Paula Thomasa Andersona – a historia rozgrywana jest wolnym tempem, spojrzeniami i milczeniem. Grzech przegapić ten prawie acid western.

The Taste of Violence / Le gout de la violence (reż. Robert Hossein, 1961)
Rewolucjoniści porywają córkę prezydenta z nadzieją, iż jej życie warte będzie uwolnienia 50 rebeliantów. Wpierw jednak bohaterowie muszą dostarczyć kobietę swojemu generałowi. Ich podróży zagrażają nie tylko żołnierze i zainteresowani nagrodą cywile, ale też różnice własnych charakterów. Hossein snuje melancholijny sen, którego uczestnicy zdają się tkwić w tragicznym bezruchu. Dążenie do celu naznaczone jest pewną daremnością, obojętnością losu, który nagradza nieszczęściem i wątpliwościami. Sama podróż sprawia wrażenie surrealistycznej, przez skaliste góry, równiny, morskie brzegi, puste zamkowe uliczki. Cisza okazuje się synonimem smutku i porażki, przerywana jest tylko wyjącym wiatrem i prostą muzyką na gitarę i bęben, która nadaje świetny rytm i tempo. Tytułowa przemoc manifestowana jest obecnością napastników, ich liczebnością, niewzruszonym kamiennym obliczem. Niczym senna mara wisi nad życiem bohaterów. Film rozprawia się też z mitem rewolucji, tym abstrakcyjnym pojęciem spoza świata protagonisty, które zostawia po sobie tylko śmierć i zgliszcza, podcina więzy miłości, burzy spokój. Western kameralny, stylowy i dojrzały.

California (reż. Michele Lupo, 1977)
Koniec wojny secesyjnej, żołnierze Konfederacji próbują dostosować się do zastanej rzeczywistości. Nie jest to łatwe, gdyż w parze z brakiem domu, pracy i jedzenia idą łowcy głów, którzy na zlecenie armii pozbywają się weteranów. Niezwykle dojrzałe spaghetti ery zmierzchu, które zaczyna się jak kino kumpelskie, przechodzi w dramat o pokłosiu wojny, a kończy zemstą bohatera, która wcale nie daje gatunkowej satysfakcji. Przemoc pozbawiona jest stylowej oprawy znanej z klasyków. Czas dogonił bohaterów, którzy nie mogą całe życie być zwinnymi zabijakami. Wartością staje się codzienna praca i próba odbudowania życia. Pięści wyparły rewolwery, zrujnowane miasteczka zamieszkiwane są przez zmęczonych ludzi, w powietrzu wisi poczucie smutku i utraty. Zniknął cynizm i nihilizm. Coś się skończyło. Choć w przeciwieństwie do Wellesa i filmu noir oraz Peckinpaha i amerykańskiego westernu, Michele Lupo nie wykuł nagrobka spaghetti. Przeciwnie – pokazuje życie po nim, próbuje zbudować ciągłość losów postaci, szuka kolejnego wschodu słońca. Godne zwieńczenie gatunku.
Arek Szpak

Cemetery Without Crosses / Une Corde, un Colt (reż. Robert Hossein, 1969)
Zrealizowany w koprodukcji francusko-włoskiej film Roberta Hosseina, dedykowany zaprzyjaźnionemu z reżyserem Sergiowi Leone (i z gościnnie wyreżyserowaną przez niego kilkuminutową sceną), z jednej strony zanurzony jest w poetyce spaghetti westernu po szyję, z drugiej – mocno naznaczony wywodzącym się z innej tradycji, a przy tym bardzo autorskim stylem Hosseina i charakterystyczną dla jego kina melancholią. W punkcie wyjścia to klasyczna dla całego gatunku historia konfliktu i zemsty, z nie mniej klasycznie pomyślanym typem głównego bohatera: milczącego i sprawnego rewolwerowca. Ale historia umiejscowiona już w brudnym świecie, w którym fatalizm zajął miejsce gatunkowego romantyzmu. Na poziomie kolejnym to melodramat, w którym w jednej z najlepszych scen filmu bohaterowie, mężczyzna i kobieta, stoją naprzeciw siebie na środku wymarłego miasteczka, tak jak w westernach stoją rewolwerowcy na chwilę przed naciśnięciem na spust – i patrzą na siebie z nie mniejszą intensywnością, choć już zupełnie innego rodzaju. Hossein poniekąd splata tu ze sobą dwie poetyki, przynależne różnym gatunkom, jednak spotykające się w podobnym zamiłowaniu do stylistycznej dosadności (muzyki, znaczących pauz, spojrzeń i zbliżeń…), wygrywanej w Cmentarzu bez krzyży tym lepiej, że idącej w parze z powściągliwym w całokształcie tonem filmu, w którym więcej się milczy niż mówi, dłużej czeka niż działa. I w którym – i to również jest bardziej z melodramatu niż z westernu – to nie męscy protagoniści, ale postać pełnokrwistej kobiecej bohaterki, doskonale zagranej przez Michèle Mercier, liczy się tu najbardziej, dostaje najwięcej ekranowego czasu i wzbudza największe zainteresowanie.

Man, Pride and Vengeance / L’uomo, l’orgoglio, la vendetta (reż. Luigi Bazzoni, 1967)
Jedna z licznych filmowych adaptacji noweli Prospera Mérimée Carmen. Tym razem w kostiumie spaghetti westernu. Skrojonym elegancko i – mimo, że rozsławiona operą Bizeta historia obsesyjnej miłości, która prowadzi do zatracenia się i zbrodni, niekoniecznie pokrywa się z tym, czym spaghetti western na ogół jest – bez szwów i tego zgrzytu adaptacyjnego fałszu pojawiającego się zawsze wówczas, gdy twórcy dają się zwieść tzw. uniwersalności historii. Podobnie jak Cmentarz bez krzyży, Człowiek, duma i zemsta to film, który jednocześnie czerpie z gatunkowej ikonografii i śmiało poza nią wychodzi. W stylu mniej tu obrazowej przesady, w narracji więcej sugestywności, z czasem tylko przybywającej (w znakomicie sfotografowanej, rozgrywającej się w górskiej scenerii drugiej połowie, w swoim gorzkim, fatalistycznym tonie film Bazzoniego przypomina wcześniejszy o dwa lata amerykański W poszukiwaniu zemsty Montego Hellmana). W głównych męskich rolach reżyser obsadził dwie gwiazdy gatunku, Franco Nero i Klausa Kinskiego. I o ile ten drugi kreuje antypatyczną postać pozostającą w zgodzie z jego aktorskim emploi, o tyle grany przez Nero Jose ma już z jego sztandarowym Django niewiele wspólnego. Jest trochę jak postać ze spaghetti westernu doświadczająca zupełnie nie spaghetti-westernowych emocji. Ku zgubie swojej i innych.

The Return of Ringo / Il Ritorno di Ringo (reż. Duccio Tessari, 1965)
Kontynuacja zrealizowanego w tym samym roku, również przez Tassariego, Pistoletu dla Ringa, ale w atmosferze diametralnie różna od poprzednika; równie dobrze, jak część druga, sprawdzająca się jako osobna całość. Pierwszy film z Ringo w tytule realizował pewien klasyczny, westernowy schemat w zdecydowanie bardziej beztroski i rozrywkowy – a także nieco prowokacyjny w swojej rezolutności – sposób. Powrót jest inny, poważniejszy i melancholijny, fabularnie jednak również wpisuje się w dobrze znany, w tym przypadku – bardzo odysejowy wzór. Bohater wraca z wojny do domu, w którym wszystko zmieniło się; miasteczko jest na wpół martwe i terroryzowane przez meksykańskich bandziorów, którzy przywłaszczyli sobie jego rodzinną posiadłość, a przekonana o jego śmierci żona pozostaje na ich łasce. Zrezygnowany Ringo początkowo poddaje się, z czasem zyskuje coraz większą motywację, strzela – trafia, przywraca porządek, odzyskuje rodzinę… Film Tassariego nie jest bez wad. Brak w nim ciekawiej zarysowanej postaci antagonisty, co daje się odczuć zwłaszcza w pozbawionym większego napięcia finale, zaś małżonka bohatera jest tak bezbarwna, że niemal przezroczysta. Ale jego siła tkwi w czymś innym. W obrazach. W nastroju pierwszej połowy, gdy wiatr nie przestaje wiać. W muzyce Morricone. W sosie spaghetti, którego smakiem Powrót Ringa doprawiony jest najlepiej w momentach, gdy akcja zatrzymuje się i daje wybrzmieć patosowi chwili: gdy Ringo odwiedza grób rodziców; gdy ujawnia się żonie (niejedyny fragment Powrotu Ringa zacytowany przez Tarantino w bliźniaczej scenie jego Django), lub gdy pierwszy raz widzi na oczy swoją córkę, co muzyka akcentuje doniosłością godną Odysei Kosmicznej. Kino pięknej przesady.
Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Death Rides a Horse / Da uomo a uomo (reż. Giulio Petroni, 1966)
Śmierć jeździ konno jest jednym z tych pozornie drugorzędnych włoskich westernów, gdzie na próżno szukać wirtuozerii reżyserskiej godnej obrazów Leone. Wyróżnia go jednak kilka elementów, które uczyniły z niego dzieło kultowe. Pierwszym jest charyzmatyczna i niejednoznaczna kreacja aktorska Lee Van Cleefa (jedna z najlepszych w jego karierze), odgrywającego cynicznego ex-skazańca, którego wojenna ścieżka przecina się z „młodym sprawiedliwym” (w tej roli John Phillip Law, znany miłośnikom Mario Bavy jako odtwórca roli Diabolika). Drugim jest świetny, nieszablonowy scenariusz, bowiem Śmierć jeździ konno to znakomicie napisany film, w którym satysfakcja czerpana z aktu zemsty odbijana jest niczym piłeczka pingpongowa między antagonistami i protagonistami. Uniwersum Quentina Tarantino mniej lub bardziej kształtowało wiele filmów, ale Śmierć jeździ konno jest dla niego jednym z tych kanonicznych i najświętszych. Pamiętacie „stare Klingońskie przysłowie” stanowiące preludium do Kill Bill? Swojego czasu szukano jego źródła w Star Treku. Ostatecznie fani odnaleźli tę sentencję w ustach Lee Van Cleefa dającego wykład młodemu porywczemu towarzyszowi na temat tego, czym jest zemsta i jak ją smakować. Podobno to przysłowie używane przez sycylijskich gangsterów. W 1969 roku Roger Ebert widział Śmierć jeździ konno. Ocenił na 1/5, uznał za film zły i sztampowy, a przy okazji wytknął mu dużą ilość przemocy, co jest bardzo naciąganą tezą, bo nawet na tamte czasy nie było to szczególnie brutalne dzieło. A i tak jest lepiej niż w przypadku The Beyond Fulciego, które dostało od niego całe pół gwiazdki. No cóż. Protekcjonalne podejście do włoskiego kina gatunku to (na „Dzikim Zachodzie”) już przeszłość, ale tego typu recenzje są cenne, bo stanowią dokumentalny zapis nastrojów, z jakimi krytyka przyjmowała grindhouse’owe włoskie flicki. Mamy 2015 rok. Ebert drapie wieko, ale zemsta dalej najlepiej smakuje na zimno, bo śmierć stale jeździ konno i kopie dupę jak mało co.

Navajo Joe (reż. Sergio Corbucci, 1966)
Chętnie czytam wszelkie dyskusje na temat tego, jak wytyczyć granicę, gdzie kończy się western a zaczyna antywestern. Tym bardziej, że zazwyczaj toczą je ludzie, których znajomość gatunku jest dość nikczemna – a mówi to osoba, która żadnym specjalistą od westernów nie jest (acz po pijaku jestem specjalistą od wszystkiego). Jedną z zabawniejszych teorii jest ta, która głosi, że w antywesternie chodzi o odbrązawianie Indian i ukazywanie ich prawdziwego oblicza. Więc uwaga – w kinie nigdy nie uświadczyliśmy jakiejkolwiek prawdy o Indianach, a wszelkie odbrązawianie i tak ociera się o parodię. Niemniej, jeśli chcecie zobaczyć jak do sprawy indiańskiej podeszli Włosi, których nie interesowało przecież propagandowe utrwalanie amerykańskiego mitu założycielskiego, to koniecznie sięgnijcie po Navajo Joe. Oto film, gdzie młody czerwonoskóry, któremu łowcy skalpów* wycinają plemię w pień, wskakuje na konia, ściga ich i spuszcza im ordynarny wpierdol. W międzyczasie staje w obronie miasteczka, w którym zamelinowali się oprawcy, uświadamia białym, że to jego kraj, a nawet zostaje oczkiem w głowie tamtejszych prostytutek. Wszystko kończy się masakrą, podczas której Indianiec wycina wybranym przeciwnikom na czołach symbole swojego plemienia (i tu zagadka dla Tarantinologów – co Wam to przypomina?). W trakcie seansu miałem wrażenie, że zaraz zejdzie z ekranu, wsiądzie w samolot, poleci za ocean i spuści wpierdol samemu Johnowi Fordowi. Jak bardzo komiksowe by to wszystko nie było, to dla mnie jeden z najpiękniejszych momentów w historii kina, bo oddaje sprawiedliwość w ręce pokrzywdzonych. Co z tego, że czerwonoskórego gra Burt Reynolds (niektórzy mogą nie poznać, bo nie ma wąsa)? Western i tak nigdy nie przyjął do panteonu prawdziwych rdzennych Amerykanów. Nawet słynny aktor i bojownik o prawa Indian Iron Eyes Cody okazał się z pochodzenia Włochem…
* Biali, bo musicie wiedzieć, że zdzieranie skalpów czerwonoskórych było na Dzikim Zachodzie równie popularnym zajęciem, co w Polsce zbieranie puszek.

Cut-Throats Nine / Condenados a vivir (reż. Joaquin Luis Romero Marchent, 1972)
Miało być o włoskim westernie, ale że ja zawsze robię coś na odwrót, to polecę Wam teraz hiszpański film. A tak serio, to nie wyobrażam sobie niniejszego zestawienia bez wzmianki o nim. Jego reżyser był prekursorem, jeśli chodzi o przeszczepienie amerykańskiego kina gatunkowego na europejską ziemię, bo pierwsze filmy o Dzikim Zachodzie zaczął tworzyć już na początku lat 60. i odcisnęły one pewne piętno na pierwszych twórcach spaghetti westernu. Niemniej swoje opus magnum zaprezentował dopiero w 1972 roku. Wszelkie obiegowe opinie na temat włoskich westernów, zarzucające im ogromną dawkę przemocy mogą się dziś wydawać przesadzone. Cut-Throats Nine jest zdecydowanie wyjątkiem. To film niezwykle obskurwiały, brudny i zły. Fabuła skupia się nie na rewolwerowcach, czy innych desperado, a na obszarpanych skazańcach-zwyrolach, których los rzucił w mroźną głuszę spiętych długim łańcuchem. Film nawet nie tyle, że jest profanacją westernu (acz z prztyczka dla Siedmiu wspaniałych cieszę się jak Murzyn z bateryjki), co ponurym, delirycznym i dekadenckim widowiskiem z elementami gore i niemałą dawką delirycznego surrealizmu. Mimo całego brudu i obskurności, jakie cechują Cut-Throats Nine, nie określiłbym go jako typowego śmieciowego kina, bo prócz tego, że to western, to jest też dziełem autorskim, odważnym i osobnym. Jego echa można wyczuć w Deliverence Johna Boormana, które wyświetlane było w amerykańskich kinach kilka miesięcy po dziele Marchenta (przypadek? nie sądzę!), i innych survivalowych filmach z patologicznymi redneckami. Jego atmosferę próbował też naśladować horrorowy western (rzadki mariaż gatunkowy!) Drapieżcy z 1999 roku. Jeśli bierzecie się za włoskie westerny i szukacie czegoś naprawdę mocnego, to nie możecie przejść obok Cut-Throats Nine obojętnie.
Wongo

Death Sentence / Sentenza di morte (reż. Mario Lanfranchi, 1968)
Oryginalny, urzekający i pięknie sfotografowany filmowy sen w konwencji makaroniarskiego westernu, choć zarys fabuły z pozoru może zwiastować gatunkową sztampę: oto po raz kolejny samotny mężczyzna wytrwale szuka zemsty. Szkopuł jednak nie w tym, o czym, ale jak film opowiada. Reżyser Mario Lanfranchi bynajmniej nie próbował konstruować zawiłej anegdoty. Oszczędnie serwując informacje i unikając nadmiaru dialogów postawił na to, w czym włoskie kino było tak niezrównane: fascynujące operowanie obrazem, muzyką i nastrojem. Samą historię podzielił na cztery luźno powiązane (i konsekwentnie coraz to bardziej odrealnione) akty. W każdym z nich główny bohater (Robin Clarke, o aparycji młodego Steve’a McQueena) mierzy się z charakterystycznym, zagranym przez utalentowanego wykonawcę, przeciwnikiem. Będą to kolejno: rewolwerowiec Diaz (Richard Conte), pokerzysta Montero (Enrico Maria Salerno), szalony klecha Baldwin (Adolfo Celi) i wreszcie upiorny albinos O’Hara (Tomas Milian), oszalały na punkcie złota …i złotowłosych dziewcząt. Pojawiający się w ostatnim – gotyckim i najbardziej surrealistycznym – epizodzie szwarccharakter jawi się jako jedna z najbardziej niezwykłych postaci, jakie zagościły w pełnym przecież ekscentryczności świecie spag-westu, podobnie do niejakiego Mendozy z Vengeance Antonio Margheritiego niekoniecznie będąc zwykłym śmiertelnikiem. Czy może zatem dziwić, że finałowa konfrontacja rozegra się w fantasmagorycznej scenerii nocnego cmentarzyska?

Requiem for a Gringo / Requiem para el gringo (reż. Jose Luis Merino, 1968)
Mroczny, enigmatyczny paella western o niespiesznie prowadzonej narracji i utkanej z niedopowiedzeń fabule. Z nietuzinkowym (m.in. odzianym w pelerynę z lamparciej skóry i wykorzystującym astronomiczną wiedzę) protagonistą (Lang Jeffries) samotnie konfrontującym siły z potężnym meksykańskim bandytą (niezrównany Fernando Sancho w standardowej dla swego emploi kreacji) i hordą jego oprychów. Zgodnie z jednym z alternatywnych tytułów (Duel in the Eclipse) do kulminacyjnego starcia dojdzie podczas zaćmienia słońca. Gdy ciemności zasnują ziemię, wszystkie brakujące dotąd elementy łamigłówki zaskoczą na swoje miejsce i trup zacznie kłaść się pokotem. Upadek chciwego watażki nastąpi w nasyconej iście starotestamentową grozą atmosferze. Niskogatunkowa perła będąca jednym z dowodów na to, że nawet gdy już przerobimy wszelkie „żelazne klasyki” , przebrniemy przez „alternatywne topy” i wciąż będziemy wytrwale szperać wśród dziesiątków kompletnie zapominanych dziś spag-westów, to wciąż mamy szanse natrafić na coś zaskakującego i interesującego.

Matalo! (reż. Cesare Canevari, 1970)
Spaghetti na kwasie, kwintesencja terminu acid western. Cesare Canevari porwał się na czyn zgoła szalony: postanowił nakręcić hippisowski western podczas, gdy hippisi nie chodzili do kin na westerny, a fani westernów nie przepadali za hippisami. Powstałe dziełko „dla nikogo” (czyli z tej kategorii, która często znajduje we mnie swego odbiorcę) rzecz jasna nie odniosło sukcesu. Odkryte po latach jawi się jako szalona pamiątka z niezwykłej epoki, w której na pograniczach raczej skodyfikowanego gatunku jak grzybki (nomen omen) po deszczu wyrastały przeróżne kurioza. Tu wszystko zdaje się być na opak. Sceny, które przez mistrzów konwencji zostałyby odpowiednio wycyzelowane (np. napad na dyliżans) zostały potraktowane niedbale, celebrowane są za to oniryczne, snujące się sekwencje, a atmosfera przypomina deliryczny, duszny sen. O cudaczności produkcji najwięcej mówi fakt, że ujrzymy w niej rewelacyjny pojedynek z udziałem bohatera miotającego bumerangi. Być może to film pod konkretny nastrój, ale naprawdę potrafi zahipnotyzować – robotę robi oprawa audiowizualna, ze wskazaniem na pomysłowe kadrowanie i fenomenalną, nietypową dla spag-westu muzykę Mario Migliardiego, dzięki której chwilami ogląda się to jak teledysk. Oj, nie wspomniałem nic o fabule? Po Matalo! nie sięga się dla fabuły.
Marcin Mess

And God Said to Cain / E Dio disse a Caino (reż. Antonio Margheriti, 1970)
Margheriti, dziś niestety znany głównie z tego, że jego nazwiskiem obdarzono jednego z tarantinowskich Bękartów wojny (fajny hołd, ale nie w tym rzecz), był jednym z najciekawszych twórców makaroniarskiej pulpy. Choć kolejne gatunki zmieniał jak rękawiczki, X Muza zapewne najbardziej jest mu wdzięczna za jego frenetyczne i surrealne horrory gotyckie. Był w ich płodzeniu naprawdę zajebisty, a żeby było jeszcze lepiej, to ich elementy zdarzało mu się przenosić choćby na grunt westernu. O ile jednak pierwszy z jego westernów gotyckich, skądinąd bardzo fajny Vengeance, tylko do pewnego stopnia bazuje na horrorze, o tyle powstałe niedługo po nim And God Said to Cain nosi kostium „opowieści z dreszczykiem” niemal cały czas. Oto przed nami Klaus „Zajebię Was Wszystkich” Kinski jako mściciel regularnie stylizowany na ducha. Stale obecny, ale rzadko widoczny, jest nagle pojawiającym się i zaraz znikającym w ciemnościach nieuchwytnym celem, mającym po swojej stronie cały świat przedstawiony. Na dźwięk jego imienia ptaki zaczynają skrzeczeć, wraz z jego przybyciem do miasteczka, którego sporą część mieszkańców przyjdzie mu zmasakrować, pojawia się tornado (!), jego kryjówką jest podziemne indiańskie cmentarzysko (które zresztą stanowi tu odpowiednik tajemnych komnat i przejść typowych dla gotyckich zamków), a jego poczynania ilustrują dźwięki kościelnego dzwonu, który raz wprawiony w ruch nie będzie chciał przestać bić. Żeby nie było żadnych wątpliwości odnośnie prawidłowego odczytywania filmu, mistrz Carlo Savini stworzył mroczną i pesymistyczną ścieżkę dźwiękową, w której melodie westernowe spotykają gospel (film bardzo przewrotnie nawiązuje do wiadomej przypowieści biblijnej), jazz oraz organy rodem z klasycznego ghost story, zaś Margheriti zrezygnował z jakichkolwiek wskazówek odnośnie przeszłości bohatera i nawet powody vendetty do samego końca owiane są tajemnicą. Liczą się tylko konsekwencje dawnych wydarzeń: gniew na poły demonicznego Klausa oraz zagubienie i śmierć jego wrogów.

The Great Silence / Il grande Silenzio (reż. Sergio Corbucci, 1968)
Corbucci to był gość. Najpierw rozbił bank topiąc gatunek w błocie, następnie wrzucił go w zaspy śniegu, aby patrzeć jak zamarza na śmierć. A to wszystko z miłości. Wszak był jednym z tych reżyserów, którzy naginali lub łamali reguły filmowych konwencji, aby uczynić je możliwie najpojemniejszymi. W Człowieku zwanym Ciszą, swoim niewątpliwym opus magnum, poszedł na całość i zmiażdżył ówczesne gatunkowe schematy. Efektem tego powstało kino totalne, gdzie niemal wszystko pisane jest Wielkimi Literami: Antybohater (niemy najemnik – ba! płatny zabójca – opisywany słowami „Nazywają go Ciszą, bo gdziekolwiek się nie zjawi, podąża za nim cisza śmierci” – how cool is that?), Miłość (tragiczna tak, że idzie się powiesić), Przemoc (ilości śladów butów na śniegu dorównuje tylko ilość kropel krwi), Zło (które nie mogło mieć bardziej przekonującej twarzy od tej należącej do Klausa Kinskiego, tutaj w jednej ze zdecydowanie najlepszych ról w karierze). No, małe litery też się pojawiają – kiedy przychodzi pora na zdefiniowanie prawa, szczęścia czy sprawiedliwości. Jeśli geniuszem się nie jest, lecz tylko bywa, Corbucci był nim podczas realizacji tego filmu. Piszę to bez żadnej taryfy ulgowej. Człowiek zwany Ciszą to poziom Pewnego razu na Dzikim Zachodzie czy Dobrego, złego i brzydkiego. Arcydzieło, do cholery. Tylko ostrzegam, jego siła tkwi również w tym, że długo cechująca go fatalistyczna tonacja przeobraża się w bezlitośnie depresyjną, a film łapie widza za serce, aby w samym finiszu rozpierdolić je w drobny mak.

Johnny Hamlet / Quella sporca storia nel west (reż. Enzo G. Castellari, 1968)
Swoją karierę Castellari zaczął od szeregu pełnych akcji i dosyć lekkich westernów. Zapytany o powody nadania im takiego charakteru, miał powiedzieć, że nie interesuje go smutek czy okrucieństwo, chce po prostu dawać widowni czystą zabawę. Być może inaczej więc prezentowałaby się jego późniejsza twórczość (być może nigdy nie powstałyby jego znakomite filmy poliziottesco czy kultowy Keoma!), gdyby nie Sergio Corbucci. Mocno odrealniony i pełen cierpienia Johnny Hamlet (tak, tak, adaptacja tragedii Szekspira) był bowiem projektem „drugiego Sergia”, ze scenariuszem powstałym na bazie jego pomysłów. Corbucci jednak zrezygnował i wówczas pałeczkę przejął Castellari, który jakby chcąc dowieść, że jest godnym zastępcą mistrza postarał się jak nigdy wcześniej. I stworzył jeden z najbardziej stylowych westernów końca dekady zarazem modyfikując charakter własnej filmografii. Przede wszystkim jest to rzecz perfekcyjna od strony technicznej: pełna malarskich kadrów, imponujących popisów kaskaderskich, intensywnej kolorystyki i oświetlenia godnych Mario Bavy, scenografii na zmianę oszczędnej i barokowej, wreszcie nietuzinkowych rozwiązań formalnych, żeby tylko wymienić scenę, w której porzucone w rzece zwłoki Ofelii filmowane są ze znajdującej się kilka metrów nad nią kamery w linii prostej i tym samym otrzymujemy „złudzenie optyczne”, dzięki któremu kobieta wygląda jak anioł lecący właśnie do nieba… Dziwi trochę brak postaci ducha ojca Hamleta, jednak ciężko cokolwiek zarzucać scenariuszowi, którego wiecznie cierpiący (i w pewnym momencie tak po spaghetti-westernowemu ukrzyżowany) bohater zdecydowanie wyróżnia się z tłumu herosów gatunku. W czym zasługa tak szekspirowskiego pierwowzoru i Corbucciego, jak i Castellariego, który spłodził rarytasową mieszankę poniekąd teatralnego dramatu i efektownego widowiska, dosyć często przypominającą, że spaghetti western to nie mniej, nie więcej, jak zbiór snów.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis