Spider-Man Todda McFarlane’a (1990-1991). Ścianołaz na horrorowo

W ramach wstępu chciałbym podzielić się perspektywą, z jakiej będę patrzeć na omawianą przeze mnie komiksową mini serię. Z twórczością Todda McFarlane’a nigdy wcześniej nie miałem styczności, choć nie obcy mi jest jego najbardziej znany twór, czyli Spawn (1992-). O komiksach z lat 90. i ich specyfice wiem co nieco z drugiej ręki, lecz, aż do teraz, nie miałem z nimi bezpośredniego kontaktu.

Przed opuszczeniem Marvela i założeniem Image Comics Todd McFarlane pracował nad swoją własną serią o Spider-Manie, co nie tylko przyniosło wydawnictwu kasowy sukces (pierwszy numer do dziś uchodzi za jeden z najlepiej sprzedających się zeszytów w historii komiksów w ogóle), ale też wywołało niemało kontrowersji. Przyszły twórca Spawna wziął bowiem czytelników z zaskoczenia, serwując mroczną, ocierającą się o horror i, przede wszystkim, krwawą historię.

Pod względem estetycznym Spider-Man robi wrażenie mimo upływu 32 lat i niewątpliwie stanowi to jego największą zaletę. Rysunki McFarlane’a są dynamiczne, a zarazem nad wyraz szczegółowe, co w połączeniu z równie drobiazgowym kolorowaniem staje się przytłaczające, czy wręcz osaczające dla czytelnika, zwłaszcza podczas scen walki, kiedy trudno jest na pierwszy rzut oka połapać się w tym, co się dzieje. Nie jest to jednak w żadnym wypadku zarzut z mojej strony, bowiem to „bombardowanie” czytelnika ma swój udział w budowaniu specyficznej atmosfery, o czym będzie więcej później.

Pod względem ułożenia kadrów na stronach McFarlane również robi, co może, aby zaintrygować czytelnika i połechtać jego zmysł estetyczny. Są one często duże, zajmujące niekiedy jedną lub po dwie strony, co daje autorowi szansę na popisanie się swoim rzemiosłem. I choć można mu zarzucić, że w ten sposób na siłę rozciąga opowiadaną historię, to z drugiej strony można to potraktować także jako wyraz całkowitej wolności twórczej, którą McFarlane, Rob Liefeld i inni chcieli zapewnić sobie i innym młodym „gniewnym” twórcom zakładając Image Comics. Bo ze wszystkich tych wielkich, „plakatowych” paneli bije miłość do portretowanego bohatera i chęć pokazania go w jak najlepszy, spektakularny sposób z możliwych.

Oczywiście należy też wspomnieć o wątpliwej anatomii i nienaturalnych pozach, które bohaterowie przyjmują. Można to uznać za rażącą wadę – Rob Liefeld był i nadal jest za to ostro krytykowany – ja jednak postrzegam w tym, ponownie, wyraz wolności twórczej i swego rodzaju konwencję charakterystyczną dla komiksów tamtej dekady, a w kontekście kierunku, który Spider-Man McFarlane’a obiera, nabiera to jeszcze innego znaczenia.

Obok dużych, „plakatowych” kadrów McFarlane wykorzystuje długie i wąskie lub kwadratowe, ciasno opinające duże sylwetki bohaterów. Ponownie więc buduje atmosferę osaczenia i tajemniczości skrywając w ten sposób antagonistów przed okiem czytelnika. Czasem też, kiedy bohaterowie wspominają wydarzenia z przeszłości i prowadzą monolog wewnętrzny, komponuje kadry w surrealistycznie wyglądające kolaże, w ramach których na przykład ramą kadrów są pajęcze sieci lub kable telefoniczne, a wszystko to ułożone zostaje na tle profilu głównego bohatera.

Tym jednak, z czym McFarlane ma wyraźny problem jest nierównomierne rozłożenie tekstu, zdarza mu się bowiem zasypywać czytelnika ekspozycją czy monologami wewnętrznymi, podczas gdy w innych partiach komiksu dominują obrazy z niewielkimi dymkami. Choć teoretycznie nie powinno to mieć znaczenia, w praktyce wyraźnie wpływa na tempo historii i może być dla czytelnika frustrujące, kiedy ni z tego, ni z owego, zostaje zarzucony ścianą tekstu.

Wizualnie więc Spider-Man to uczta dla oczu. McFarlane robi w nim wszystko by przykuć uwagę czytelnika i zachwycić go swoim rysowniczym rzemiosłem, budując przy okazji mroczną, „brudną” i zakrapianą oniryzmem atmosferę. I myślę, że najlepiej jest tę mini serię porównać właśnie do tego – do sennego koszmaru, za czym przemawia nie tylko horrorowy i brutalny kierunek, ale także wspomniana specyficzna kompozycja kadrów, osaczające kolory i szczegóły, czy w końcu nawet same epizodyczne postacie wyglądające niekiedy, jak by były zdeformowane.

Pod względem fabularnym Spider-Man trzyma dość nierówny poziom, choć na dłuższą metę scenariuszom McFarlane’a można wiele ich wad wybaczyć właśnie za sprawą onirycznego kierunku formy. Dwanaście zeszytów opowiada cztery historie – dwie mające po pięć odcinków i dwie dwuczęściowe. W omnibusie zbierającym całość znajduje się także crossover między Spider-Manem a X-Force Liefelda, jednak w tym przypadku wyraźnie widać, że udział drugiego twórcy jest przeważający toteż pozwolę go sobie pominąć.

W pierwszej historii pt. Udręka (Torment) Jaszczur, jeden z powracających złoczyńców uniwersum Spider-Mana zostaje za pomocą magii opętany przez tajemniczą kobietę i zmuszony do popełnienia serii morderstw, aż w końcu staje do konfrontacji z samym tytułowym superbohaterem. Z czasem tajemnicza kapłanka spróbuje samego człowieka pająka doprowadzić do szaleństwa. Okaże się bowiem, że była ona niegdyś kochanką Kravena Łowcy – innego czarnego charakteru, który w ramach serii Ostatnie łowy Kravena (1987, J. M. DeMatteis, Mike Zeck) pogrzebał Spideya żywcem, przybrał jego kostium, by finalnie popełnić samobójstwo.

Udręka wyraźnie wskazuje kierunek dla pozostałych zeszytów i ucieleśnia zarówno ich najlepsze, jak i najgorsze cechy. Jest to bowiem rasowy horror z gęstą atmosferą, gore i tajemnicą doprawioną elementami okultystycznymi zdającymi się zapowiadać demonicznego Spawna. Jak na historię ciągnącą się przez aż pięć zeszytów jest ona jednak bardzo prosta i w zasadzie sprowadzająca się do walki Spider-Mana z Jaszczurem i tajemniczą kapłanką, której imienia nie poznajemy. W ogóle nie dowiadujemy się zbyt wiele na temat jej motywacji i choć sam bohater pyta wiele razy, dlaczego to wszystko się dzieje, na koniec zarówno on, jak i my zostajemy bez żadnych odpowiedzi.

Dlaczego więc tej pretekstowej opowieści poświęcone zostaje aż pięć zeszytów? Podejrzewam, że wynika to z tego, że McFarlane wykorzystuje duże kadry, które sprzyjają szczegółowym rysunkom. Sam pierwszy numer rozpoczyna się od zajmującego dwie strony obrazu przedstawiającego Spider-Mana fruwającego na sieciach nad nowojorskim tłumem. I w samym pierwszym numerze nic się nie zawiązuje; śledzimy równolegle tytułowego bohatera podczas dziennej rutyny i walki z przestępcami i Jaszczura atakującego przypadkowe ofiary. Historia rozwija się powoli, ponieważ kreska McFarlane’a, aby błyszczeć, potrzebuje dużo miejsca na kolejnych stronach, a więc mające tylko 22 strony zeszyty stają się uciążliwym ograniczeniem.

Druga historia, Maski (Masks) koncentruje się wokół postaci Hobgoblina, wówczas opętanego przez demona i doprowadzonego do szaleństwa. Spidey musi uratować z jego szponów małego chłopca, a do ich konfrontacji wtrąca się początkujący wówczas (tak przynajmniej wynika z dialogów między postaciami) Ghost Rider. Maski to dwuczęściowa i pretekstowa historia, w której trzej bohaterowie walczą ze sobą. Interesująca jest jednak dynamika między wspomnianym Ghost Riderem, a Spider-Manem. Ten pierwszy jest bowiem antybohaterem, okrutnikiem, dla którego na pierwszym miejscu jest ukaranie grzeszników, a ochrona niewinnych jest na drugim. Spider-Man z kolei prezentuje odwrotną postawę i choć nie prowadzi to wszystko do żadnej konkluzji (ani jeden, ani drugi bohater nie reflektują się w kwestii swojej postawy), to tego typu kontrastowanie idealistycznego, troskliwego Spideya z bezwzględnymi antybohaterami stanie się powracającym w serii McFarlane’a motywem.

Trzecia historia, Spojrzenia (Perceptions) podobnie jak Udręka, zajmuje aż pięć zeszytów, jest ona jednak niewątpliwie najlepszą. Jadąca do Kanady Anna Brooks spotyka na swojej drodze dziwne stworzenie, które zostawia za sobą ciało martwego chłopca. Myśląc, że natrafiła na Wielką Stopę pisze artykuł, który wywołuje panikę w okolicy. Wkrótce inne dzieci zostają znalezione martwe. Miejscowi ruszają do lasów i masowo wybijając lokalną zwierzynę. Do opisania sprawy wysłany zostaje także Peter Parker (czyli Spider-Man właśnie) wraz z innym dziennikarzem. Na miejscu spotyka członka X-Men Wolverine’a i odkrywa, że owym stworzeniem nie jest Wielka Stopa, a Wendigo i że nie ma on nic wspólnego ze śmiercią dzieci. Ktoś stara się wykorzystać medialną nagonkę i zatrzeć za sobą ślady.

Choć Spojrzeniom poświęcono tę samą liczbę zeszytów, są one zupełnym przeciwieństwem Udręki. Tutaj ma się bowiem wrażenie, że każdy najmniejszy kadr został idealnie umiejscowiony na stronie, a sama historia nie tylko intryguje należycie, ale nawet zaskakuje swoim finałem. Sam Spider-Man przypomina tutaj detektywa i prezentuje inne umiejętności niż lanie oprychów i zawijanie ich w sieć. Podobnie, jak przy okazji Masek, tutaj McFarlane buduje kontrast między antyheroicznym Wolverinem a idealizmem Spider-Mana, który przez sprawę martwych chłopców zostaje wystawiony na próbę.

Ostatnia opowieść, Podziemne miasto (Sub City) jest najsłabszą spośród czterech. Tutaj antagonistą jest Michael Morbius, wampir, który starał się wyleczyć ze swojej przypadłości, ostatecznie jednak poddał się jej i teraz wykorzystuje zdeformowanych mieszkańców kanałów do pozyskiwania nowych ofiar. Ponieważ przychodzi mu walczyć z wrogami w zupełnej ciemności, Spidey ubiera tutaj swój czarny kostium. Ta dwuczęściowa historia wypada blado na tle poprzedników z powodu swojej skrótowości. McFarlane znów bryluje dużymi, spektakularnymi kadrami, nie mówi nam jednak nic konkretnego o wspomnianych mieszkańcach podziemi, ani o samym Morbiusie, który okazuje się być w krytycznym momencie swojej egzystencji. Pod względem scenariuszowym Podziemne miasto nie jest więc zbyt udanym dziełem, intryguje jednak pod względem wizualnym. Jeden z pomagierów Morbiusa wygląda bowiem bardzo podobnie do klaunowatego Violatora ze Spawna.

W ogólnym rozrachunku Todd McFarlane nie jawi się więc jako wybitny scenarzysta komiksowy, choć nadrabia on w znacznym stopniu swoimi rysunkami. Osadza on bowiem znanego nam super herosa w horrorowym, onirycznym świecie, w którym wszystko może się wydarzyć, nawet jeśli nie do końca ma to sens. Spider-Man jest wręcz momentami jak niepokojąca wystawa surrealistycznych obrazów. Przytłacza swoją kompozycją, szczegółami, kolorami i przerysowanymi postaciami, gdzie nawet brak zgodności z ludzką anatomią znajduje swoje miejsce. Historie są albo pretekstowe, albo zbyt mocno wykorzystujące niedomówienia, albo za bardzo pozujące na mroczne i odważne (Spojrzenia poruszają bowiem temat pedofilii), jest w tym wszystkim jednak przedziwny urok i działa w ramach własnego zamkniętego mikrokosmosu. McFarlane rekompensuje scenopisarskie uchybienia rysunkami i wszystko to składa się na oniryczną, ponurą i brutalną całość, która jawi się jako oryginalne podejście do mainstreamowego super herosa.

Zwłaszcza, że McFarlane w swoich historiach skonfrontował go z interesującymi postaciami, które mają ze sobą zaskakująco dużo wspólnego. Kapłanka z Udręki, jak zostaje nam wyjawione, była kiedyś kochanką Kravena, który „jej dogadzał”, a która późneij kierowała się żądzą zdobycia coraz większej mocy. Jaszczur stający się niewolnikiem tejże stał się zwierzęciem żądnym krwi niewinnych. Opętany przez demona Hobgoblin stał się fanatykiem religijnym niszczącym niemal wszystko na swojej drodze. Morbius uległ swoim instynktom i wrócił do bycia spragnionym krwi drapieżnikiem. Na tle tych wszystkich antagonistów wyróżnia się Wendigo, człowiek zamieniony w bestię po zjedzeniu ludzkiego mięsa, który niczego złego nie zrobił, a jedynie został kozłem ofiarnym. Są także „pomocnicy” człowieka pająka jak Ghost Rider i Wolverine, którzy, podobnie jak wspomniani złoczyńcy kierują się emocjami i impulsami, takimi jak zemsta i nie czują żalu przed popełnieniem morderstwa. Wszystkie te postacie cechuje żywiołowość i irracjonalność. Kapłanka walczyła w imię Kravena, ponieważ ten dawał jej seksualne spełnienie. Tajemniczy zabójcy dzieci (których tożsamości nie zdradzę), oddawali się swoim instynktom, a potem desperacko zacierali za sobą ślady wykorzystując tak naprawdę dzikie zwierzę. Morbius również uległ swoim instynktom i dlatego zaniechał swojej terapii. Na tle tych wszystkich postaci wyróżnia się Hobgoblin, który, opętany przez demona, kieruje się fanatyzmem religijnym; jego irracjonalność w swoich poczynaniach jest jednak równie mocna.

Jeśli ktoś wychował się na komiksach z lat 90-tych, to ta nostalgiczna podróż będzie dla niego w pełni satysfakcjonująca. Dla kogoś takiego jak ja, na wpół obeznanego z komiksem superbohaterskim i na wpół laikiem, była to fascynująca pocztówka z przeszłości, z epoki, która, choć nierówna, miała swoje godne podziwu wzloty. Spider-Man Todda McFarlane’a to ciekawe spojrzenie na szeroko znanego superbohatera, na swój sposób grające z oczekiwaniami odbiorcy. Zagłębia się w gatunek horroru, nie bojąc się eksponować gore i makabrę, a przy okazji kładzie fundamenty pod refleksję na temat samego bycia superbohaterem i gdyby McFarlane nie odszedł od Marvela kto wie, w jakim kierunku, by ona zmierzyła.

Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*