[Tekst pierwotnie opublikowany w kwietniu 2020 roku]
Specjalne czasy wymagają specjalnej wyliczanki! Z okazji zdającej się nie widzieć końca kwarantanny przygotowaliśmy dla Was bardzo luźny zbiór różnorakich obrazów niskogatunkowych z różnych stron świata – Włochy, Niemcy, Grecja, USA, Chiny spod znaku Hong Kongu – jakie gorąco polecamy do umilenia sobie czasu w domowym zaciszu. Kolejne tytuły prezentują bardzo odmienne gatunki i style, gdyż jedynym, czym się kierowaliśmy przy ich wyborze, był ich status jako obrazu pulpowego, najlepiej taniego czy nawet śmieciowego, ale też niewątpliwa frajda, jaką zjadaczom takich tworów mogą przynieść. Przekonajcie się! I pamiętajcie – #StayPulp! W przeciwnym razie Elza i jej zaprzyjaźnione wilczyce z SS spuści wam solidny wpierdol.
1967 – LSD Flesh of Devil (reż. Massimo Mida) – Wongo
Tytuł zobowiązuje – film Massimo Midy można śmiało uznać za najbardziej psychodeliczne spionaggio, jakie powstało w okresie krótkiego, acz burzliwego rozkwitu tej niedocenionej odmiany włoskiego kina gatunkowego. Reżyser zgodnie z wymogami konwencji kreśli odpowiednio przerysowaną intrygę szpiegowską. Jak to w tego typu opowieściach bywa, agent Rex Miller (Guy Madison) staje w szranki z pewną tajną organizacją – tutaj wykorzystującą do swych niecnych działań LSD. Po uroczo absurdalnym prologu, w którym młodociany bohater przeprowadza zamach bombowy z użyciem miniaturowego samochodzika (vide: Pula śmierci (1988) Buddy’ego Van Horna), rozpoczyna się wypełniona różnorakimi atrakcjami jazda bez trzymanki. Twórca zabiera widzów w pościg wśród górskich serpentyn, to znów chwilę później serwuje siarczystego plaskacza w kabinie kolejki linowej, a operator kamery tak opętańczo manipuluje zoomem, jakby pragnął wywołać lęk wysokości nawet u budowlańców z Empire State Building. Dzieje się wiele, wymienić wszystkiego nie sposób, ale warto wspomnieć jeszcze o zaszytym w ciele podsłuchu (naprawdę błyskotliwy motyw!), czy błyskawicznym sfajczeniu pewnego delikwenta do – dosłownie – gołej kości. Jednak szybkie tempo, energetyczna muzyka, czy sowita porcja pulpowej ekstrawagancji to raczej zwyczajowe składniki porządnego eurospy i nie wystarczyłyby, aby wyróżnić dzieło na tle pokrewnych mu produkcji. Clue obrazu, którego oryginalny włoski tytuł można przetłumaczyć jako LSD – Piekło za kilka dolarów, stanowią zatem odjechane sceny kwasowych tripów. Wprawdzie takie fragmenty pojawiają się tylko trzykrotnie, ale przecież nie ilość jest najważniejsza. Otrzymujemy więc niesamowitą, stylizowaną na dokument sekwencję terenowych testów kwasu na całym oddziale amerykańskich marines, znalazło się też żartobliwe ujęcie odlotu wywołanego nieświadomym wypiciem zmieszanego z narkotykiem alkoholu. Największe wrażenie robi jednak wycyzelowana formalnie i dopieszczona dramaturgicznie, niezwykle intensywna scena złego tripu. Czegoś takiego pozazdrościłby każdy twórca hippie-sploitation z szalonej epoki lat 60. i 70, jak również niejeden późniejszy artysta sięgający po tematykę narkotykowych wizji. Dygocząca, przeżywająca powalający napad paniki bohaterka doświadcza serii surrealistycznych halucynacji, w których para obserwujących ją bandytów „odsłania prawdziwe oblicze” na podobieństwo tego, co zobaczył Roddy Piper po założeniu okularów. Nawet charakteryzacja w jednym przypadku przypomina groteskowo-upiorną twarz obcego z Oni żyją (1988). Czy John Carpenter mógł znać ten film? Tego zapewne nigdy się nie dowiemy.
1967 – The Monk with the Whip (reż. Alfred Vohrer) – Marcin Mess
Mnich z pejczem był moim pierwszym kontaktem z krimi, jak to się zwykło określać stare niemieckie kino kryminalne, które miało mniej więcej taki sam wpływ na powstanie giallo, jak thrillery Hitchcocka. Czyli spory. Inna sprawa, że „kino kryminalne” to zbyt wąskie rozwinięcie hasła „krimi„. Co Mnich szybko potwierdza. Na starcie obserwujemy szalonego naukowca pracującego nad powstaniem nowoczesnej broni chemicznej, zaraz pojawia się tytułowy morderca, który dusi ofiary pejczem, następnie oglądamy ucieczkę (sic!) pewnego złodzieja z więzienia, poznajemy tajemniczego geniusza zła ukrywającego się w podziemiach, przyglądamy się mordowi dokonanemu na ponętnej nastolatce w kościele za pomocą Biblii i wreszcie, wraz z funkcjonariuszami Scotland Yardu, przemierzamy przyciemnione korytarze internatu dla (wyłącznie seksownych) dziewcząt, który dziwnym trafem przypomina stare zamczysko. Bo będąc hybrydą thrillera i policyjnego kryminału z elementami kina szpiegowskiego Mnich nosi przy okazji kostium (lubieżnego) horroru gotyckiego. Tak, tak, salwy śmiechu tu i ówdzie gwarantowane, lecz bynajmniej nie dlatego, że jest to reprezentant złego kina. Film jest nie tylko odpowiednio dynamiczny, ale też bardzo umowny, dowcipny i chętnie pastiszujący kino grozy. Ale i fragmentów poważniejszych nie brakuje (mordy rozgrywane nocami w gęstej mgle, dosyć przemyślana intryga fajnie łącząca opisane wyżej elementy fabuły), a sam tytułowy szwarccharakter, będący oczywiście największą atrakcją, to zabójca, z którego dumni byliby włoscy filmowcy. No i właśnie – historia zatoczyła tu ciekawe koło. Filmy krimi stanowiły bodaj najważniejszą inspirację wizualną dla Mario Bavy, który w swoim drugim giallo, kultowym Blood and Black Lace (1964), postawił na jaskrawe oświetlenie zbliżając opowieść do poetyki koszmaru sennego. Film ten cieszył się powodzeniem w Niemczech i zaraz zaczęły powstawać krimi atakujące tak samo odjechanymi kolorami. Mnich jest rzecz jasna jednym z nich. Miejscami jest tak plastyczny i stylowy, jakby za jego wygląd odpowiadał właśnie Bava. Można więc powiedzieć, że dług został spłacony.
1968 – Golden Swallow (reż. Chang Cheh) – Marcin Mess
Kolejny dowód na to, że Cheh był mistrzem kina wuxia, w swojej bogatej twórczości inspirował się spaghetti westernami i zdarzało mu się być hongkońskim odpowiednikiem Sergia Corbucciego. Zacznijmy jednak od początku. Postać kobiecej wojowniczki Golden Swallow stworzył inny klasyk gatunku, mianowicie King Hu (którego nazwałbym z kolei Sergiem Leone kina wuxia!), w swoim znakomitym Come Drink With Me (1966). Po sukcesie tego filmu drogi Hu i studia Shaw Brothers się rozeszły, a przecież należało kuć żelazo póki gorące. Do nakręcenia sequela producenci najęli więc Changa. Zadanie, wydawałoby się, niewdzięczne, lecz charakterystyczny reżyser podszedł do sprawy po swojemu. Zamiast standardowej kontynuacji nakręcił raczej coś w stylu wariacji na temat, popularną heroinę czyniąc jedną z trzech głównych postaci. Najważniejszą z nich jest jednak Silver Roc – zakochany w niej na poły psychopatyczny wojownik, który zostawia za sobą stosy trupów oraz ślady wskazujące na to, że to robota jego ukochanej. Ta następnie zmuszona jest bronić się przed różnymi mścicielami, w czym z kolei pomaga jej – zakochany w niej bez wzajemności – Iron Whip. Mamy więc osobliwy trójkąt miłosny, a wraz z rozwojem relacji postaci coraz więcej fatalizmu i przemocy. Pełna trąbek, patetyczna i melancholijna muzyka brzmi zaś jak żywcem wyjęta z jakiegoś spaghetti westernu. Aż można odnieść wrażenie, że Cheh zamknął swojego kompozytora, Fu-Linga Wanga, i zmuszał do słuchania kompozycji Ennio Morricone, Luisa Bacalova i Bruno Nicolaiego. A ten odwdzięczył się zacnym soundtrackiem, który brzmi jednocześnie naturalnie i „egzotycznie”; który stanowi wyraźny pomost między tak odległymi sobie geograficznie gatunkami (przypominając, że western i wuxia – ale też choćby kino samurajskie – to twory pokrewne). Dodajmy do tego wszystko to, co zobaczyć można w obrazach Corbucciego, tj. pesymistyczną wymowę, tragicznego antybohatera, mnóstwo śmierci czy śmiałe okaleczanie głównych postaci, i otrzymujemy kolejny świetnie dopracowany dramaturgicznie i tak samo umowny, co przejmujący obraz w dorobku Cheha.
1974 – The Last Desperate Hours (reż. Giorgio Stegani) – Wongo
Znakomite, pre-pandemiczne poliziottesco. Unikat na tle gatunku, bowiem ten nigdy wcześniej (ani później) nie próbował straszyć widmem wirusowej epidemii. Antonio Sabato wciela się w rolę mafijnego bossa, który ledwo uchodząc z życiem z urządzonej nań zasadzki trafia za mury instytutu badań farmakologicznych. Tam zostaje pogryziony przez zainfekowanego śmiertelnie niebezpiecznym bakcylem szczura! Tropem przestępcy będzie podążał grany przez Piera Paolo Capponiego komisarz mediolańskiej policji. Okres inkubacji wirusa wynosi zaledwie 20 godzin – jeśli przed upływem tego czasu nie zostanie odizolowany nosiciel, to fala przemocy anni di piombo wcale nie będzie najgorszą plagą, jaka przetoczyła się wówczas przez włoskie miasta. Pomysł na scenariusz został zaczerpnięty z Paniki na ulicach (1950) Elii Kazana, gdzie Richard Widmark próbował zapobiec ekspansji dżumy płucnej poszukując zarażonego nią mordercę o rysach Jacka Palance’a. Giorgio Stegani – autor m.in. energetycznego spionaggio Ypotron (1966), czy solidnego spag-westu Gentleman Killer (1967) -odmiennie rozkłada akcenty. Większą uwagę poświęca noszącemu w sobie prątki pandemii kryminaliście, niż procedurom śledczym. I chwacko wdraża cały pakiet pożądanych w makaroniarskiej eksploatacji motywów. Już na starcie zgraja oprychów pastwi się nad młodocianą prostytutką, co jest celebrowane w serii ekstatycznych stopklatek. Niedługo potem przez ekran mknie ekipa motocyklowych zabójców, to znów kolejna ślicznotka zostaje rozciągnięta linami i spalona żywcem na ołtarzu sleazu i mizoginii. A do finału, w którym z dziką furią eksploduje „gniew ludu” jeszcze niejedno się zdarzy… Także opowieść nabierze fatalizmu i ciężaru. Sytuacja bohatera może w pewnym momencie wywołać skojarzenia z losem protagonisty innej klasycznej pozycji – Niepotrzebni mogą odejść (1947) Carola Reeda. Opuszczony przez wszystkich, trawiony gorączką, błąkający się po ulicach w ostatnich godzinach życia. Przeżywa dojmujące rozgoryczenie i zawód. A ponieważ to egzystencjalne kino smutku podane w ostrym sosie spaghetti sensacji, więc tych, co zawiedli, spotyka okrutny koniec. Antonio Sabato generalnie nie wpisywał się w poczet najbardziej charyzmatycznych wykonawców pojawiających się we włoszczyźnie, jednak tutaj wyjątkowo zdał egzamin i zaliczył prawdopodobnie swoją najciekawszą kreację. Na specjalne komplementy zasługuje również muzyka Gianniego Marchettiego. Balansująca między nerwowością a melancholią, gdy trzeba idealnie dogęszczająca dramaturgię scen akcji, to znów zmieniająca się w nostalgiczne, apaszowskie requiem. Pochodzące stąd kompozycje zostały później wtórnie wykorzystane w erotyku Emanuelle’s Revenge (1975) Joe D’Amato oraz nazisploitation SS Girls (1977) Brunona Matteiego.
1975 – Chłopiec i jego pies (reż. L.Q. Jones) – Marta Płaza
Rok 2024, tuż po czwartej wojnie światowej. Trwający zaledwie pięć dni konflikt zbrojny całkowicie zniszczył Ziemię, zamieniając ją w nieprzyjazne pustkowie. Ten postapokaliptyczny świat, w którym liczą się tylko broń, pożywienie i kobiety, przemierza tytułowy chłopiec (Don Johnson) wraz ze swoim psem Bloodem. Super inteligentny czworonóg posiada nie lada umiejętności. Potrafi nie tylko telepatycznie porozumiewać się ze swoim panem, ale i dzięki perfekcyjnemu węchowi… wyszukiwać mu kobiety. Młodzieniec jeszcze nie wie, że jego seksualne przygody wpędzą go niedługo w nie lada kłopoty, gdy wskutek spotkania z pewną niewiastą trafi do świata podspodem, zamieszkanego przez bezpłodną społeczność, która będzie chciała zrobić z niego… reproduktora. L.Q Jones znany ze swoich ról w filmach Sama Peckinpaha, postanowił przenieść na ekran opowiadanie Harlana Ellisona pod tym samym tytułem. Chłopiec i jego pies to relacja ze świata zdegenerowanego, przeżartego zgnilizną moralną, w którym liczą się tylko pierwotne instynkty i wola przetrwania za wszelką cenę. Potrzeby seksualne prowadzą do gwałtów, a kobiety zostają sprowadzone wyłącznie do roli seksualnych obiektów. Co ciekawe, mimo że już opowiadanie przepełnione było seksistowskimi treściami, sam autor był wściekły, iż Jones zdecydował się te kwestie jeszcze mocniej uwidocznić, czyniąc skrzywioną seksualność motorem napędowym pozostałej przy życiu ludzkości. Mimo że film nie pozbawiony jest humoru, którego źródłem są przede wszystkim błyskotliwe rozmowy chłopca i jego psa, to jednak rzeczywistość zaprezentowana na ekranie nie pozostawia złudzeń: ludzkość jest skazana na całkowitą zagładę. Wpływ filmu Jonesa na rozwój gatunku był nieoceniony. Sugestywny obraz odrażającego pustkowia, bezwzględne gangi rządzące okolicą, postapokaliptyczny slang – to wszystko miało zainspirować już kilka lat później George’a Millera przy pracy nad Mad Maxem (1979) oraz Mad Maxem 2 (1981). Filmami, który miały zmienić oblicze całego nurtu.
1976 – Wyspa śmierci (reż. Nico Mastorakis) – Marcin Mess
Najbardziej znany tytuł greckiego exploitation, a to dlatego, że trafił na początku lat 80. na słynną listę Video Nasties. Co ciekawe, mimo że opowieść, ukazana z amoralnej perspektywy „religijnych” morderców polujących na różnorakich „hedonistów”, prezentuje szereg wymyślnych zbrodni i perwersji – od ukrzyżowania i utopienia w farbie, przez zoofilię i kazirodztwo, po rozczłonkowanie mieczem samurajskim, podpalenie twarzy czy dekapitację za pomocą koparki (!) – do momentu pojawienia się wspomnianej listy nie wzbudzała jakichś szczególnych kontrowersji. Inna sprawa, że w samej Wielkiej Brytanii film był wcześniej dystrybuowany w mocno ocenzurowanej wersji. Wycięto zeń niemal wszystkie akty przemocy (tym samym fabuła traciła sens) i reklamowano jako obraz erotyczny (powstał on w czasie, kiedy w Grecji był pewien boom na soft-porno, stąd tez względnie dużo w nim golizny i seksu). Główną inspiracją reżysera była Teksańska masakra piłą mechaniczną (1974), ale nie od strony scenariusza czy stylistyki, lecz cieszącego się powodzeniem szokowania publiczności. „Skoro ten film był tak tani, a zarobił miliony” – wspominał Mastorakis w wywiadzie w 1990 roku – „to pomyśleliśmy, że jeśli zrobimy film nieco droższy, ale jeszcze ostrzejszy, to może zarobimy więcej”. Nie ma tu więc fabularnych podobieństw do arcydzieła Tobe’a Hoopera. Jest ciągłe mnożenie mniej czy bardziej wyszukanych scen przemocy. Jedne są faktycznie brutalne, inne to już bardziej tereny niezamierzonego absurdu i/lub tandety, a całość – dodajmy, że sprawnie zrealizowana w urokliwych plenerach wyspy Mykonos i ilustrowana ironicznie romantycznymi balladami – to bardzo osobliwa „przygoda”, z jednej strony intrygująca swoim szaleństwem, z drugiej piętnująca społeczną hipokryzję. Reżyser, wcześniej debiutujący inspirowanym filmami giallo Death Has Blue Eyes (1976), żadnych milionów oczywiście nie zarobił, ale szybko otrzymał propozycję zrealizowania podobnego obrazu. Odmówił, bo takie kino nigdy go nie interesowało, i poszedł w stronę Hollywood. To go przyjęło, jednak dziś to właśnie plugawa Wyspa śmierci uchodzi za jego najważniejsze dokonanie.
1978 – StarCrash (reż. Luigi Cozzi) – Piotr Kuszyński
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, gdy pierwsze Gwiezdne wojny (1977) podbiły serca milionów widzów, zza horyzontu wyjawiły się tabuny głodnych zysku producentów, którzy powołali do życia armię klonów w celu wyrwania dla siebie jak największego kawałka kosmicznego tortu. I w ten oto sposób narodził się między innymi włoski StarCrash w reżyserii Luigiego Cozziego. Główną heroiną filmu jest (mocno kojarząca się z Barbarellą) Stella Star (wspaniała Caroline Munroe), przemytniczka i wybitna nawigator, która wraz ze swoim wiernym pomocnikiem Aktonem przeżywa całą masę przygód. Te zaś ostatecznie wplątują ich w walkę pomiędzy Galaktycznym imperium a dowodzoną przez hrabiego Zarth Arna Ligą mrocznych światów. Oglądając StarCrash trudno jest nie odnieść wrażenia, że scenariusz do filmu jest dziełem średnio rozgarniętego ośmiolatka, który napisał całość w przypływie ekscytacji tuż po seansie Gwiezdnych wojen. Film Cozziego ewidentnie “zapożycza” z nich sporo rozwiązań fabularnych, sama zaś historia w zasadzie się nie klei i nafaszerowana jest zwrotami akcji, które nie mają żadnego racjonalnego uzasadnienia. O dziwo, to radosne unikanie jakiejkolwiek logiki wychodzi filmowi na dobre. Atakuje on bowiem sporą ilością odjechanych i zaskakujących scen, które nie tylko dają nam masę frajdy, ale i skutecznie pomagają odpocząć udręczonej troskami głowie. Koniec końców do StarCrash wracam dużo częściej niż do większości epizodów Gwiezdnych Wojen i bawię się za każdym razem doskonale.
1982 – Pieces (reż. Juan Piquer Simon) – Caligula von Kömuda
Sytuacja nagminna w erze wypożyczalni VHS: dzierżysz w drżącej dłoni okładkę jakiegoś B-klasowego pomiotu i myślisz sobie: „Wow! To musi być ekstra!”. A potem następuje przykre zderzenie z rzeczywistością, bo okładka – owszem – zajebista, lecz sam film nie spełnia zawartych w niej obietnic. Każdy pewnie choć raz się tak naciął. Jest jednak pewien obraz, który dostarcza dokładnie to, czego od niego oczekujemy. „You Don’t Have To Go To Texas For A Chainsaw Massacre!” czy „It’s exactly what you think it is!” – hasła reklamowe z plakatów i kolejnych wydań Pieces jasno dają do zrozumienia, czego mamy się spodziewać. I w tym przypadku nie są to obietnice bez pokrycia. Film Juana Piquer Simona plasuje się gdzieś na styku giallo i slashera, a o jego atrakcyjności stanowi wysokoprocentowe stężenie tych elementów, których oczekują miłośnicy obu nurtów. W skrócie: cycki, gore galore i absurdalne rozwiązania fabularne. Już pierwsza, ultra-brutalna scena nie pozostawia żadnych złudzeń: kobieta wchodzi do pokoju i odkrywa, że jej małoletni syn układa puzzle z przysłowiową „gołą babą”. Rodzicielka beszta chłopca, wywala go z pokoju, klnie na czym świat stoi. Po chwili malec wraca do pomieszczenia z siekierą i rozwala matce głowę. To, co następuje potem, to typowy slasherowy schemat: na uniwersyteckim kampusie ktoś morduje studentki. Na miejsce przybywa tajna wysłanniczka policji (która przy okazji jest… światowej sławy tenisistką!) i wspólnie z jednym z uczniów wszczyna śledztwo. Logikę odkładamy na bok, bo liczą się głównie kolejne ataki bezlitosnego mordercy na roznegliżowane dziewczęta. Piła mechaniczna idzie w ruch i rozszarpuje wnętrzności, dopowiadając wszystko to, co Tobe Hooper w swoim słynnym klasyku z 1974 roku pozostawiał poza okiem kamery. Jest krwawo i niedorzecznie, tym bardziej że twórcy wpychają tu i ówdzie elementy kompletnie „od czapy”, jak choćby w momencie, gdy nagle ni stąd, ni zowąd do akcji wparowuje domorosły karateka, by po chwili… po prostu zniknąć! Sam reżyser w godzinnym dokumencie/wywiadzie Pieces of Juan (2008) z rozbrajającą szczerością przyznał, że tę konkretną scenę włączył do filmu tylko dlatego, iż obawiał się… że będzie on za krótki. Tak się właśnie tworzy wielkie kino! Na tym jednak nie koniec, bo dostajemy też zgoła surrealistyczną sekwencję, w której policyjna tenisistka odkrywa kolejną ofiarę zabójcy i ryczy w szczere pole wielokrotnie powtarzane „Bastard!” (jeden z pewniaków w kategorii „worst performance ever”) czy rozegrany w slow-motion mord na łóżku wodnym. Wisienkę na torcie stanowi zaś skrajnie idiotyczny finał, który dosłownie… chwyta za jaja! I jak tu nie pokochać Pieces? Wszak to slasher idealny, perła w koronie gatunku i spełnienie marzeń każdego fana, który narzeka na to, że wiele spośród klasycznych jankeskich okazów nurtu jest zbyt zachowawcza.
1982 – Wiklinowy koszyk (reż. Frank Henenlotter) – Oskar Dziki
Będąca debiutem Franka Henenlottera opowieść o braciach Bradley to wręcz idealne dziecko czasów, gdzie filmy robiło się „na partyzanta”. Reżyser skompletował skromną obsadę, trochę gotówki i wyruszył do Nowego Jorku. Motorem napędowym było marzenie nakręcenia horroru z prawdziwego zdarzenia. Ekipa filmowa biegała bez pozwoleń po ulicach wielkiego miasta, które w obiektywie reżysera jawi się jako miejsce wyjątkowo obskurne i nieprzyjemne. To właśnie w same jego trzewia trafia Duane Bradley (Kevin van Hentenryck), młody mężczyzna ukrywający w wiklinowym koszu swojego potwornie zdeformowanego, niegdyś syjamskiego brata. Powodem odwiedzin Wielkiego Jabłka jest chęć zemsty na szarlatanach, którzy przed laty brutalnie rozdzielili rodzeństwo. W gruncie rzeczy Wiklinowy koszyk to tandetny, kuriozalny horror z dziwacznymi bohaterami na pierwszym i drugim planie. Jednak wiele jego składowych pozwala mu wypłynąć ponad całą masę wręcz taśmowo produkowanych w latach 80. filmów grozy. Podobnie jak przed laty Hershell Gordon Lewis, tak Henenlotter gra tutaj na niedomówieniu, czarnym humorze i pozwala dać się ponieść fantazji utalentowanym specom od efektów specjalnych. To dzieło, gdzie bulwiasty, gumowy mutant rzuca się do gardeł swoich ofiar malując ściany obskurwiałego hotelu na brunatny kolor. Nie wiem, ile kukiełek Beliala – bo takie imię nosi bestia – powstało, ale wyraźnie ekipa miała warianty oddające jego różne stany emocjonalne! Produkcja, co prawda, cierpi na większość bolączek charakterystycznych dla kina o mikrym budżecie, a talent aktorski Kevina van Hentenrycka przerasta nawet bujna czupryna, którą dumnie nosi na głowie. Jednak za każdym razem, gdy tylko odpalam sobie Wiklinowy koszyk, na mojej twarzy rysuje się szczery uśmiech. Wiem bowiem, że znów będzie dane zagłębić mi się w ten zawieszony między sennym koszmarem a plugawą rzeczywistością świat, w który twórcy przelali tak wiele kinofilskiej miłości.
1982 – Xtro (reż. Harry Bromley Davenport) – Caligula von Kömuda
Sam pewnego dnia zostaje porwany przez kosmitów. Wraca nagle po 3 latach, odnajduje swoją rodzinę i próbuje odnowić więź zarówno z małym synem, jak i żoną, która w międzyczasie zdążyła związać się z innym mężczyzną. Patowa sytuacja, jednak Samowi udaje się stopniowo odzyskać zaufanie rodziny. Tyle, że to już nie jest ten sam Sam… Niskobudżetowy debiut Harry’ego Bromleya Davenporta to prawdziwy festiwal zajebistości i pozycja typu instant-cult. W momencie premiery krytykowany za epatowanie odpychającą przemocą i seksem, dziś zachwyca przede wszystkim groteskowymi efektami specjalnymi i niepowtarzalną atmosferą. Roger Ebert miał napisać w swojej recenzji, że Xtro jest złym filmem, ale najgorszy jest w nim jego depresyjny, nihilistyczny ton. Czyli dokładnie to, co stanowi o wyjątkowości dzieła Davenporta. Sam reżyser przyznał wprawdzie w jednym wywiadów, że specyficzny klimat historii był tak naprawdę dziełem wypadku, co kompletnie jednak nie umniejsza efektu końcowego. Xtro to jedyna w swoim rodzaju wyprawa w szaleństwo prosto z kosmosu. Już sam początek jest tu obłędny: chodząca na czworakach kreatura zapładnia kobietę, która następnie rodzi… dorosłego mężczyznę. Podobny „myk” widzieliśmy potem wielokrotnie, choćby u Japończyków (m.in. Takashi Miike i jego Gozu: Gangsterski teatr grozy [2003]), nie przypominam sobie jednak, aby ktokolwiek zaatakował widza czymś podobnym przed Davenportem. Potem jest równie ekstrawagancko, bo na scenę wkraczają m.in. ożywione, mordercze zabawki. A nad wszystkim unosi się duch patologicznego zepsucia. A, no i nie zapominajmy o młodej Maryam D’Abo, która za namową reżysera odkrywa przed widzami swe zachwycające wdzięki. Niesamowity mętlik, do którego regularnie wracam, by jeszcze raz zanurzyć się w dziwacznym, chorym nastroju rodem z popapranego koszmaru sennego.
1983 – Mauzoleum (reż. Michael Dugan) – Caligula von Kömuda
Susan (Bobbie Bresee) będąc małą dziewczynką została opętana przez antycznego demona, który od zawsze powiązany był z historią jej rodziny. Przez lata zło wydawało się być uśpione, teraz jednak na powrót budzi się do życia i domaga się ofiar… Film Michaela Dugana to niskobudżetowy horror okultystyczny, w którym na próżno szukać sensu czy pogłębionych portretów psychologicznych postaci. Znajdziemy tutaj za to efektowne emanacje sił piekielnych i kompletnie zbyteczną goliznę. Wcielająca się w dziedziczkę fortuny Bresee (niegdyś „króliczek” Playboya, a potem trzecioligowa scream queen, znana z występów m.in. w Ghoulies [1984] i Nazistowscy surferzy muszą zginąć [1987]) dumnie paraduje całe dnie po włościach odziana w skąpą suknię nocną (no bo cóż niby robić innego, gdy ma się forsy jak lodu i ciało będące spełnieniem marzeń każdego chirurga plastycznego), by kusić swoimi wdziękami naiwnych mężczyzn. Zwabione ofiary szybko poznają drugie oblicze posągowej Susie, gdy wstępuje w nią bestia z fosforyzującymi oczami i rozrywa ich na strzępy. Mauzoleum nie jest bynajmniej typowym filmem o nawiedzeniu, z tymi wszystkimi skrzypiącymi drzwiami, dziewczynkami przed telewizorem i lejącą się powoli niczym melasa akcją – to campowa frajda prosto z otchłani ery VHS. Z czasów, gdy rąbek nagiego ciała i garść kiczowatych efektów praktycznych były na wagę złota, a dodatkowego splendoru nadawał im głos Tomasza Knapika. Seans działa niczym wehikuł czasu i stanowi doskonałe remedium na przeinwestowane, nudne do bólu ghost stories, którymi hollywoodzkie studia faszerują obecnie popcornową widownię. Seans zalecany w połączeniu z lekkimi używkami.
1983 – Yor, myśliwy z przyszłości (reż. Antonio Margheriti) – Kamil Rogiński
Pierwotnie nakręcony jako miniserial i będący ekranizacją zapomnianego argentyńskiego komiksu, Yor, myśliwy z przyszłości Antonio Margheritiego mógł być zaledwie kolejną włoską podróbką nakręconą na fali Conana barbarzyńcy (1982). Los jednak chciał, aby film trafił pod skrzydła Columbia Pictures i dotarł do szerokiej publiczności. Amerykańscy recenzenci zniszczyli Yora, a ten na zawsze zapisał się w świadomości miłośników złego kina. I chyba tylko zderzenie się z masowym widzem przypięło filmowi tę łatkę, bo dla przeciętnego zjadacza włoskiego kina gatunkowego Yor będzie sympatyczną, niewinną rozrywką. Tytułowy Yor to wyjątkowo uzdolniony łowca, który w tajemniczym, pozornie prehistorycznym świecie, wyrusza w podróż, podczas której stara się dowiedzieć prawdy o swoim pochodzeniu. A wszystko to podane w mieszance fantasy i science fiction. Na widza czekają niezłe efekty praktyczne (z wykorzystaniem miniatur, jak przystało na produkcję Margheritiego), piękne krajobrazy, niezapomniana piosenka tytułowa oraz jedyny w swoim rodzaju Reb Brown, który jest nie tyle aktorem, co stanem umysłu. Reb nie miał tutaj okazji wykazać się swoimi charakterystycznymi okrzykami, ale znalazło się wiele innych momentów, które wywołają uśmiech na twarzy. Temu człowiekowi wybacza się jego aktorską nieporadność i bawi się dobrze razem z nim. Coś podobnego można powiedzieć o całym filmie. Na każdy absurd i potknięcie tej produkcji można przymknąć oko, ponieważ udaje jej się jedna ważna rzecz: wywołanie w widzu poczucia przygody. Całość co prawda sypie się pod koniec, gdy chce być również podróbką Gwiezdnych wojen, ale nie zmienia to faktu, że Yorowi dać szansę warto. Choćby po to, aby przekonać się, że wcale nie jest jednym z najgorszych filmów świata.
1984 – Przygody Buckaroo Banzai. Przez ósmy wymiar (reż. W. D. Richter) – Marta Płaza
Lider kapeli rockowej, neurochirurg, naukowiec, gość od zadań specjalnych – Buckaroo Banzai (Peter Weller) to prawdziwy człowiek renesansu. Pewnego dnia przechodzi do historii nauki, gdy udaje mu się przekroczyć granicę ósmego wymiaru i powrócić z niego „w całości” z tajemniczym organizmem przytwierdzonym do samochodu. To niezwykłe osiągnięcie, które miałoby umożliwić podróżowanie w czasie i przestrzeni, ściągnie na głowę Buckaroo nie lada problemy, gdy istoty z kosmosu będą próbowały wykorzystać jego odkrycie do własnych celów. Ten dzisiaj już nieco zapomniany film W.D. Richtera to szalona mieszanka komedii, kina nowej przygody, politycznej satyry i wyjątkowo absurdalnego kina science fiction, parodiującego zarówno klasyczne historie (znalazło się miejsce nawet dla Orsona Wellesa), jak i te współczesne. Wykorzystuje znane tropy, wątki, a nawet i nazwiska, wszystko w myśl niczym nieskrępowanej zabawy z kosmitami i międzyplanetarnymi wojenkami w tle. Pomysł na film pojawił się już w 1974 roku, gdy żona reżysera przeczytała recenzję Dirty Pictures from the Prom – debiutanckiej powieści Earla Mac Raucha, polecając ją przy okazji mężowi. Gdy po wstępnych rozmowach okazało się, że Rauchowi marzy się praca scenarzysty (ostatecznie zadebiutował w 1977 pracą nad New York, New York), Richter postanowił zaprosić go do współpracy, której efektem była dziwaczna podróż w głąb pozaziemskich wymiarów. Co ciekawe, w tą kosmiczną przygodę wyruszyła cała plejada gwiazd. Peter Weller, na kilka lat przed kultową rolą RoboCopa, Jeff Goldblum w roli ekscentrycznego doktorka, a przede wszystkim John Lithgow jako groteskowy złol. To tylko kilka nazwisk, których przedziwne przygody sprawią, że dobrze zastanowicie się nad tym, które bliskie spotkania trzeciego stopnia tak naprawdę wolicie. Co jeśli kosmici nadal mogą poruszać się między wymiarami, a mistyfikacja Orsona Wellesa tak naprawdę nie była mistyfikacją?
1988 – Miasto żab (reż. Donald G. Jackson) – Piotr Kuszyński
Ludzkość po wojnie atomowej jest na skraju wymarcia. Radioaktywne promieniowanie nie tylko stworzyło nową rasę niebezpiecznych, humanoidalnych żab, ale i sprawiło, że większość ludzi jest bezpłodna. I wtedy na scenę wkracza Sam Hell (w tej roli nieodżałowany Roddy Piper), samotny wędrowca i jeden z niewielu płodnych mężczyzn, który dla obecnego rządu staje się nadzieją dla przyszłości ludzkiej rasy. Przechwycony i przyodziany w specjalny pas cnoty (dla ochrony dobra narodowego) zostaje on nie tylko sprowadzony do roli buhaja rozpłodowego, ale i przymuszony do odbicia grupki kobiet (w wiadomym celu) ze znajdującego się na pustyni miasta żab. Pomimo zarysu fabularnego, którego mogłaby pozazdrościć niejedna porno parodia, Miasto żab jest filmem nad wyraz grzecznym, który zamiast epatować erotyzmem (bo tym jest zaledwie muśnięty) za zadanie obiera sobie zabawianie widza absurdalną wizją świata i wynikającego z niej miszmaszu humoru i akcji. I być może nie jest to wszystko zbyt górnolotne, jednak jest to produkcja na tyle kompetentna (gumowe stroje żab cały czas wyglądają świetnie!) i zabawna, by zapewnić widzom należytą ilość czystej, bezpretensjonalnej rozrywki. Miasto żab w szczególności sprawdza się jako kino postapo dla tych, którzy nie chcą obecnie zmagać się z ciężką, przybijającą atmosferą i zamiast tego chcą się wyluzować w towarzystwie niezdrowego żarcia i browarów.
1989 – Cyborg (reż. Albert Pyun) – Antoni Urbanowicz
Wytwórnia Cannon. Albert Pyun na reżyserskim krześle. Szpagat początkującego Van Damme’a. Post-apokalipsa za 500 000 dolarów. Taka kombinacja składników nie mogła przynieść innego rezultatu. To ten szczególny typ postapo, w którym twórcy zapewne bardzo lubili Mad Maxa 2 i myśleli, że to w zupełności wystarczy. Co prawda, w odróżnieniu do innych klonów Maxa, świat został tutaj zniszczony przez złowrogiego wirusa (jakże na czasie), a zamiast pustynnych terenów odwiedzamy lasy i opuszczone stocznie, co jest niewątpliwie tańsze niż bilet do Australii. Reszta funkcjonuje standardowo – małomówny najemnik z przeszłością i zdehumanizowane gangi odziane w skóry. Jest też i tytułowy cyborg, ale mogłoby go nie być. Postać ta ani nie wnosi żadnych trans-humanistycznych wariacji do formuły, ani też niespecjalnie często gości na ekranie. Chyba, że zależy wam na jedynym w filmie efekcie animatronicznym, który raczej nie zawstydziłby ś.p. Stana Winstona. Po tym wszystkim co napisałem można odnieść wrażenie, że na film patrzę z pogardą, a jednak bawiłem się znakomicie. To prosta jak budowa cepa rozrywka, która przynosi natychmiastową ulgę w skomplikowanych czasach, w których każde wyjście do sklepu może okazać się tym ostatnim. Nie ma tutaj zaskoczeń, ale nie ma też zbędnych scen czy dłużyzn. Po prostu krwiście konkretny eskapizm o charakterystycznej woni wylanego piwa, tanich czipsów i spoconych jaj na kanapie. Jest przemoc, jest Van Damme, jest fajnie. Motywuje także, żeby popracować trochę nad sprawnością fizyczną w okresie izolacji, bo gdyby społeczeństwo padło, to może faktycznie z wyboru kariery pozostanie nam albo zostanie najemnikiem albo dołączenie do gangu szubrawców. A skoro już wspomniałem o szubrawcach, to film posiada na tym polu absolutną perłę. Vincent Klyn jako główny antagonista Fender Tremolo (!) dosłownie żuje scenografię w każdej scenie, w której się pojawia. Urządzanie masakr i destrukcji przynosi mu iście dziecięcą radochę. Tak jak i mi seans tego filmu. Także dzieciaki, zostańcie grzecznie w domach i odpalcie sobie Cyborga. I ćwiczcie robienie szpagatów, bo nie znacie dnia ani godziny.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
1 Trackback / Pingback