Sukiyaki Western Django (2007). Samuraje i kowboje

Kto jak kto, ale Takashi Miike bezsprzecznie w swoich dziełach kieruje się własną interpretacją samurajskiego kodeksu Bushido. W przypadku Sukiyaki Western Django sięgnął po Zasadę Uprzejmości, która głosi: „…musisz w ten sposób ukształtować swoją duszę, by największy brutal nie odważył się zaczepić twojej osoby nawet wówczas, gdy najspokojniej sobie siedzisz”[1]. Gdy bezimienny rewolwerowiec pojawia się w skąpanej krwią niewinnych wiosce Yuda niech będzie jasne, że nikt nie zawaha się mu podskoczyć. A jeżeli już – nie będzie pokojowego rozwiązania. Bądź co bądź, warto odłożyć kodeks honorowy na bok, gdy Takashi Miike i Quentin Tarantino łączą siły, a na ekranie walczyć między sobą będą prawdziwe koguty o aparycji Hideakiego Itô, Yusuki Iseyi czy Masanobu Ando. Czujcie się zaproszeni na prawdziwy Dziki… Wschód.

Sukiyaki Western Django udowadnia, że magia kina potrafi być większa niż statystyczny widz mógłby przypuszczać, zwłaszcza gdy lekceważąco machnie ręką na pozornie sprzecznie brzmiący zestaw – „japoński western”. Czyżby był to filmowy oksymoron? Nic bardziej mylnego (warto wszak pamiętać, że sam Seijun Suzuki miał na swoim koncie „kowbojski” Man with a Shotgun [1961]). Ale zacznijmy od początku. „Czytacie, no nie?” – te słowa wypowiada grany przez Quentina Tarantino rewolwerowiec Pringo (imię najpewniej nawiązujące do rewolwerowca Ringo z westernów Duccio Tessariego) do dwóch najwyraźniej mało kumatych opryszków. Obecność Tarantino uzmysławia, co otrzymujemy w pakiecie: inteligentną zabawę tematami nawiązującymi do Wojny Dwóch Róż, dramatów Szekspira, samurajskich eposów dotyczących krwawej wojny Gampei z XII wieku oraz krótką lekcję kina nierozerwalnie złączonego ze sobą w klamrze inspiracji – od Straży przybocznej Akiry Kurosawy, poprzez Za garść dolarów Sergio Leone i Django Sergio Corbucciego oraz ich zachodnich następców w stylu gangsterskiej Ścieżki strachu braci Coen czy Ostatniego sprawiedliwego w reżyserii Waltera Hilla z Bruce’m Willisem w roli głównej. Sukiyaki Western Django w 2007 roku zatoczyło koło adoracji między filmowym wschodem i zachodem. Pierwotna opowieść o bezimiennym samuraju (w filmie rewolwerowcu) powraca do Kraju Kwitnącej Wiśni, a Tarantino wspomógł swojego idola Takashiego Miike w nakręceniu samoświadomego i przewrotnego westernu. Z przymrużeniem oka, ale z jeszcze większym sercem. Tak więc, czytacie nie?

Na kogoś, kto na ogół nie odnajduje się w kultowych spaghetti westernach bawiłam się na Sukiyaki Western Django zabójczo. Dzieło Miike wykorzystuje klasyczny układ: ot, bezimienny Rewolwerowiec przybywa do wioski Yuda, w której dwa zwaśnione gangi spod znaku białych i czerwonych (vide biała róża rodu Yorków i czerwona róża rodu Lancasterów; analogicznie po dwa gangi w Za garść dolarów Leone i w Django Corbucciego)  toczą ze sobą bezlitosny bój o władzę. W grę wchodzi góra złota, honorowa obrona mieszkańców Yudy oraz to, co tygryski lubią najbardziej: zabawa w samurajstwo, która jednak nie będzie przebiegać według honorowych zasad Mononofu. Zresztą po Miike nikt ugodowości by się nie spodziewał – rozwój akcji jest odpowiednio krwawy i groteskowy, a sposób narracji dostosowany został do spotęgowanej ekranowej zwady i zabawy. Historia o Dzikim Wschodzie u twórcy Ichiego zabójcy to także popis świetnie rozpisanych protagonistów. Wspomniany wcześniej Rewolwerowiec w wykonaniu Hideakiego Itô jest zawadiacką wersją kultowego wizerunku Clinta Eastwooda o charyzmie Toshiro Mifune i uroku Franco Nero. Jego ekranowy przeciwnik Yoshitsune (postać wdzięcznie nawiązująca do bezlitosnego generała z japońskich eposów wojennych przyprawionego zaciętością antagonistów z oryginalnego Django) grany z ikrą przez Yusukę Iseyę posługuje się bez trudu zarówno bronią palmą, jak i kataną, jednak jego największym orężem wydaje się być ostry jak brzytwa język. Ich przerysowana, finałowa konfrontacja należy co prawda do tradycji włoskiego westernu, natomiast to co rozgrywa się wcześniej zdaje się być wariacją reżysera na temat tego, co mógłby nakręcić Kurosawa, gdyby żył w czasach rozszalałej popkultury.

Jeżeli jednak myślicie, że całość opiera się wyłącznie na tych dwóch postaciach, to jesteście w ogromnym błędzie. Dalsza paleta postrzelonych osobowości stanowi uzupełnienie szekspirowskich (a jak!) nawiązań. Przywódca gangu czerwonych (Kôichi Satô) pod wpływem lektury o sukcesji dziedzica rodu Lancasterów prosi by tytułować go po królewsku Henrykiem; miotający się szeryf uzupełnia brakujące ogniwo o postać, która sprzedałaby własną matkę za skarb, a na domiar pogmatwania cierpi na rozdwojoną osobowość Golluma z Władcy pierścieni; zeszpecony specjalnie przez Miike idol nastolatek Masanobu Andô wciela się w klasycznego psychopatę o niskim morale i wielkich zachciankach. Kalejdoskop indywiduów dopina Kaori Momoi w roli Ruriko alias Bezlitosna Benton („w skrócie BB”) – dama z rewolwerem na miarę Loli Colt i Little Rity. Gościnny występ Quentina Tarantino to autoironiczny popis twórcy Pulp Fiction, na tym etapie już w rozkwicie swojej reżyserskiej kariery, gdzieś miedzy Kill Bill, a jego własnym Django. Cameo Tarantino i jego zaangażowanie w produkcję Sukiyaki Western Django to list miłosny do japońskiej kinematografii, której motywy od kilkudziesięciu lat nieprzerwanie służą twórcom zachodnim.

Miike w swoim eklektyzmie nie zna granic – w Sukiyaki Western Django wszystkiego jest wręcz w nadmiarze. Na szczęście ten rozgardiasz, chaos panujący między humorem pełnym dystansu i groteski a scenami walk, łączy się w zgrabną całość, a między kolejnymi wątkami nie ma przepaści. W tym szaleństwie jest metoda, choć można odnieść wrażenie, że Miike oraz Tarantino nakręcili film dla zabawy. Polać im, gdyż nie umniejsza to w żadnym stopniu euforii widza otrzymującego wartką akcję i gęsty klimat. Amerykanizacja dialogów ma mimo wszystko swoje minusy. Japońscy aktorzy wypowiadają swoje kwestie po angielsku i nie wszyscy z nich zdają się czuć z tym komfortowo. Przy czym należy zauważyć, że nie ponoszą w tej kwestii żadnej winy, bowiem nadrabiają wszystko charyzmą i wigorem.

Wizja reżysera nie jest monochromatyczna. Kadry z Sukiyaki Western Django przy bliższej analizie rozkładają się na perspektywę bardziej sceniczną niż filmową, co jest swoistym odniesieniem do Szekspira i potencjalnej adaptacji jego elżbietańskich tragedii przedstawiających Wojnę Dwóch Róż. Dzięki temu Sukiyaki Western Django jest tak przewrotnie samoświadome, choć ten element inscenizacyjny nie jest łatwy do wychwycenia za pierwszym razem. Owa teatralność domyka się w zamkniętej scenerii ograniczającej się do widoków wioski Yuda oraz do sztucznego tła obecnego na dalszym planie. W dodatku postacie w trakcie swoich resume filmowane są z poziomu widowni siedzącej tuż przed sceną, co nawiązuje do japońskiej sztuki teatru nô i kabuki. Miike nie używa tego zabiegu permanentnie, dając upust szaleństwu wizualnemu w scenach akcji. A tych nie brakuje.

Azjatyccy twórcy opanowali gatunkowe szaleństwo do perfekcji. Nasycili filmowy szał własnym podejściem do historii i kultury, bawiąc się przy tym nieskrywaną fantazyjnością, której przekornie nie można zaszufladkować w kategorycznych ramach. Sukiyaki Western Django stanowi jedynie kroplę w oceanie dobroci, z których możemy czerpać – a przede wszystkim ekscytować się… aż do zachłyśnięcia.


[1] Barańska, Dorota, Kodeks samurajski Bushidó a normy moralne i etyka społeczna, w: Krakowskie Studia Międzynarodowe nr 1 (III), str. 15.

Plotka głosi, że szkoliła się u samego mistrza Pai Meia. Opanowała sztukę 5 żywiołów. Na co dzień szlifuje niemiecki i pisze o filmach: od klasy B, przez musicale i gangsterki. Chodzi regularnie z buta do Śródziemia i z powrotem.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*